Cichy Fragles

skocz do treści

Przeczytane we wrześniu

Dodane: 25 listopada 2008, w kategorii: Literatura

Wiem, końcówka listopada to trochę późno jak na pisanie o wrześniu. Takie są skutki lenistwa i wiecznego odkładania wszystkiego na jutro. No ale, jak zwykł mawiać mój dawny nauczyciel matematyki – cóż to jest wobec wieczności…

Lucyfer (Neil Gaiman)

Lucyfer | Neil Gaiman (Egmont)

Jak wiemy z „Sandmana” (a jak ktoś nie wie, to niech się czym prędzej bierze do jego lektury), Lucyfer opuścił Piekło i zamieszkał w Los Angeles, odcinając się od swojego wcześniejszego życia. Jednak gdy przybywa do niego anioł z misją zleconą przez Niebo, Lucyfer dostrzega w tym szansę na powrót do dawnej potęgi i podejmuje się zadania, wyznaczając oczywiście wysoką cenę. Tak się zaczyna kolejny cykl Gaimana, osadzony w tym samym świecie i utrzymany w tej samej konwencji co „Sandman”. Czy równie dobry? Dwa tomy to oczywiście za mało, by to oceniać, ale początek jest więcej niż obiecujący – podobnie jak w „Sandmanie” mamy tu efektowną żonglerkę stylami, mitologiami i archetypami, fabuła stoi na wysokim poziomie, rysownicy zmieniają się z każdą historią, ale żaden nie schodzi poniżej przyzwoitego poziomu… I tak dalej;-).

Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym się czegoś nie czepił. A konkretnie głównego bohatera. Wiem, nie sposób mu odmówić osobowości, a jego cynizm, instrumentalne traktowanie wszystkich wokół i ironiczne poczucie humoru doskonale pasuje do popkulturowego wyobrażenia Lucyfera – ale brakuje mi tu jednego szczegółu. Autor niby pamięta, że Lucyfer jest wcieleniem zła – ale po jego działaniach jakoś tego nie widać. Ba, w porównaniu z nieokrzesanymi i porywczymi aniołami nasz diabeł wydaje się całkiem sympatycznym intelektualistą, który generalnie muchy by nie skrzywdził, gdyby mu nie zalazła za skórę – choć fakt, że i z miodu by jej nie wyciągnął, gdyby tam ugrzęzła (chyba żeby uznał, że mu się to opłaci). Ot, taki sobie obojętny egoista – aż dziw, że ktoś taki mógł być władcą piekieł.

Cóż, może nie jestem obiektywny, bo od dawna czekam na komiks z bohaterem negatywnym w pełnym tego słowa znaczeniu (pozytywni już mi bokiem wychodzą), a ten tytuł nadawał się do tego idealnie i szkoda mi zmarnowanej szansy. Choć może w kolejnych tomach będzie lepiej – pożyjemy, zobaczymy. Ja w każdym razie zobaczę na pewno. Co prawda wątpię, żeby ta seria dorównała „Sandmanowi”, ale też nie jest to tylko odcinanie kuponów od sukcesu.

Ocena: 5

Ameryka – nowy Rzym (Peter Bender)

Ameryka - nowy Rzym | Peter Bender (Sic!)

Wbrew temu, co mógłby sugerować tytuł, nie jest to kolejny wywód z cyklu „Ameryka była potężna jak Rzym, a teraz upada jak Rzym”. Jak podkreśla sam autor we wstępie, książka zaczęła powstawać na długo przed atakiem na WTC i nie jest jej celem przepowiadanie czegokolwiek, a jedynie porównanie, bez żadnych tez i podtekstów. Porównanie bardzo ciekawe, bo położenie, historia, kultura polityczna, sposób dochodzenia do potęgi i radzenia sobie z nią – wszystko to łączy Rzym i Amerykę w jeszcze większym stopniu, niż by się mogło wydawać. Autor pokazuje na licznych przykładach, że oba państwa na podobne problemy reagowały zwykle w podobny sposób, stosując na dłuższą metę praktycznie identyczne strategie.

Jedni i drudzy zaczynali niewinnie, na peryferiach ówczesnego świata, dążąc jedynie do lokalnej dominacji. Kiedy ją już jednak wywalczyli, do głosu doszła troska o własne bezpieczeństwo, prowadząca, paradoksalnie, do kolejnych wojen: Rzym podbił Sycylię, żeby Kartagińczycy nie mogli z niej zaatakować Italii; potem podbił Sardynię, żeby nie dopuścić do jej zajęcia przez Kartaginę; potem stoczył pierwszą wojnę punicką, żeby kartagińska flota nie mogła zagrozić zdobytym wyspom – i tak dalej, aż w końcu Rzymianie odetchnęli z ulgą na gruzach Kartaginy, kontrolując wszystkie większe wyspy na Morzu Śródziemnym, Hiszpanię i część północnego wybrzeża Afryki. A żeby czuć się bezpiecznie na tych wszystkich ziemiach, musieli oczywiście toczyć kolejne wojny…

Tak ciężko wywalczone bezpieczeństwo miało jednak swoją cenę – koniec marzeń o izolacji. Rzymianie musieli co i rusz interweniować w Grecji, czy to dla ugaszenia lokalnych konfliktów, czy to dla obrony Greków przed zagrożeniem z zewnątrz. Każdorazowo robili to niechętnie i natychmiast wracali do domu, gdy tylko udało się zaprowadzić porządek – za każdym razem powrót do izolacjonizmu był jednak coraz trudniejszy, aż w końcu Rzymianie musieli przyznać, że nie da się rządzić światem i jednocześnie odgradzać się od niego murem.

Analogie z historią USA (podbój Ameryki Północnej, wypieranie stamtąd mocarstw kolonialnych, wojny z Meksykiem, wymuszone interwencje w Europie) wydają się aż nadto czytelne, ale na tym się nie kończy – długo jeszcze można opowiadać o podobieństwach w mentalności, w sposobach rozgrywania konfliktów, w kulturze, w postrzeganiu swojej roli w świecie… Ale nie zamierzam tu przepisywać całej książki, zamiast tego polecam jej lekturę – lekką (250 stron), łatwą i przyjemną, a bardzo pouczającą.

A co do ewentualnego upadku Ameryki – jeśli jej historia dalej będzie tak zbieżna z historią Rzymu jak do tej pory, to na jej upadek (rozumiany jako degradacja z pozycji czołowego mocarstwa, nie jako koniec istnienia państwa) poczekamy sobie jeszcze, bagatela, trzysta lat…

Ocena: 5

Sklepik z marzeniami (Stephen King)

Sklepik z marzeniami | Stephen King

Motyw diabła, który spełnia ludzkie marzenia, by potem upomnieć się o Nadspodziewanie Wysoką Zapłatę, jest stary jak świat. King potrafił jednak napisać na ten temat całkiem oryginalną i niegłupią powieść, moim skromnym zdaniem jedną z lepszych w jego dorobku.

Rzecz się dzieje – podobnie jak większość powieści Kinga – w małym miasteczku w stanie Maine. Jak to zwykle w małych miasteczkach bywa, otwarcie nowego sklepu staje się tam od razu wiadomością miesiąca – tym bardziej, że to nie byle jaki sklep. Właściciel, sympatyczny staruszek, dla każdego klienta znajdzie coś, za co ten dałby się pokroić, każdemu poda wyjątkowo atrakcyjną cenę – i każdemu szepnie słówko o „figlu”, jaki ten ma spłatać jakiejś osobie z miasteczka. Nietrudno zgadnąć, że „figle”, początkowo dość niewinne, z czasem będą się stawać coraz gorsze – ale autor nie idzie po linii najmniejszego oporu, każąc mieszkańcom mordować się nawzajem w ramach „zapłaty”. To by była oczywista tandeta, w którą mało kto by uwierzył. Tymczasem diabeł działa dużo subtelniej, wykorzystując swoich klientów do dyskretnego siania zamętu i podsycania animozji – przykładowo obrzucenie błotem suszących się w ogródku prześcieradeł wprawia ich właścicielkę w furię, pierwszą podejrzaną jest nielubiana (z wzajemnością) sąsiadka, obie panie ostro sobie pyskują, a kolejne „figle” wytrącą je z równowagi jeszcze bardziej – co krok po kroku zmienia senne do tej pory miasteczko w tykającą bombę. Podrzucenie paru iskier to już drobiazg, ale nasz sklepikarz byle jakimi iskrami się nie zadowoli…

Wiele dobrego można powiedzieć o tej książce – gromada ciekawych postaci, efektowna panorama miasteczka powoli zmierzającego ku katastrofie, doskonała narracja trzymająca stale w napięciu – ale i parę łyżek dziegciu w tej beczce miodu się znajdzie. King parę razy idzie na łatwiznę, robiąc z bohaterów bezwolne marionetki, bezrefleksyjnie zgadzające się na coraz dalej idące żądania – co oczywiście można tłumaczyć nadprzyrodzonymi zdolnościami sklepikarza, tym niemniej wygląda to niezbyt wiarygodnie. Choć fakt, że gdyby bohaterowie byli bardziej oporni, książka (i tak licząca prawie 700 stron) musiałaby być jeszcze parę razy grubsza, a tak przynajmniej akcja się posuwa w rozsądnym tempie. Bardziej drażni zakończenie, które nam boleśnie przypomina, że King jest Amerykaninem i nie może tak po prostu zrezygnować z symbolicznego choćby happy endu – w dodatku kiczowatego strasznie i dopisanego na siłę, bo fabuła doskonale by się bez niego obyła. Cóż, nikt nie jest doskonały.

Ocena: 5


Podobne wpisy