Cichy Fragles

skocz do treści

Lemowa kolekcja – przewodnik (11-16)

Dodane: 23 grudnia 2008, w kategorii: Literatura

« Tomy 1-5
« Tomy 6-10


11. Powrót z gwiazd

Hibernacja to jeden z ulubionych wynalazków pisarzy SF – pozwala ona bowiem łatwo przenieść bohatera z naszych czasów w jakąś mniej lub bardziej odległą przyszłość, gdzie będzie on dziwić się światu, a ówcześnie żyjący będą mu (i czytelnikom przy okazji) cierpliwie tłumaczyć, ile się od naszych czasów zmieniło. Trudno o prostszy sposób na opisanie swojej wizji przyszłości bez zmieniania powieści w esej, nic więc dziwnego, że tylu w SF hibernatusów.

Hibernatus z „Powrotu z gwiazd” nazywa się Hal Bregg i ma za sobą ponadstuletnią podróż kosmiczną. Po powrocie spodziewa się wraz z towarzyszami podróży entuzjastycznego powitania, godnego bohaterów – jednak nic podobnego nie następuje. Ich uwieńczona sukcesem wyprawa do odległej gwiazdy na nikim nie robi specjalnego wrażenia, a oni sami budzą raczej lęk niż podziw. Jak się z czasem okazuje, całe społeczeństwo zostało poddane zabiegowi zwanemu betryzacją, który to zabieg pozbawia człowieka agresywnych instynktów, przy okazji likwidując skłonność do jakiegokolwiek ryzyka – w efekcie przybysze z przeszłości, zagubieni w tym świecie i zdolni do agresji, sprawiają wrażenie groźnych jaskiniowców, którym nie wiadomo co może do głowy strzelić. Oni sami natomiast uważają społeczeństwo przyszłości za puste i bezpłodne, pogrążone w błogiej stagnacji, bezsensie istnienia i tym wszystkim, co się obecnie zarzuca cywilizacji zachodniej;-).

Lem nie był ponoć zadowolony z tej książki – i chyba słusznie, bo trudno ją uznać za wybitne dzieło. Poza zgrabnie opisanym szokiem kulturowym i ciekawą (choć nie zwalającą z nóg) wizją przyszłości jest to w sumie dość typowa powieść obyczajowa, daleka od tego, do czego Lem nas przyzwyczaił.

Ocena: 4-


12. Niezwyciężony

Niezwyciężony, krążownik drugiej klasy, największa jednostka, jaką dysponowała baza w konstelacji Liry, szedł fotonowym ciągiem przez skrajny kwadrant gwiazdozbioru.” – za to zdanie, otwierające powieść, zebrał Lem sporo batów. Trudno zliczyć złośliwych krytyków, wypominających mu z niekłamaną satysfakcją, że „skrajny kwadrant gwiazdozbioru” jest określeniem nonsensownym, bo gwiazdozbiory istnieją tylko na ziemskim nieboskłonie. Celowali w tym – jak to zwykle bywa – ludzie, którym nie chciało się czytać drugiego i kolejnych zdań. Cóż, każdy popełnia błędy, nie należy jednak tylko na podstawie takiej drobnostki dyskwalifikować porządnej powieści, odznaczającej się skądinąd sporą dbałością o szczegóły techniczne.

Fotonowy ciąg „Niezwyciężonego” prowadzi na mało znaną planetę, na której jakiś czas temu zaginęła inna bojowa jednostka tej samej klasy. Cel misji to oczywiście wyjaśnienie okoliczności tego zniknięcia i likwidacja ewentualnego zagrożenia. Gdy jednak statek ląduje na wspomnianej planecie i odnajduje ślady poprzedniej ekspedycji, sprawy się komplikują – dość powiedzieć, że nazwa statku okazuje się być trochę na wyrost. Planeta, choć niezamieszkana, gości armię mikroskopijnych latających maszyn, zdolnych łączyć się w wielkie chmury i wspólnie wytwarzać modulowane pola elektromagnetyczne, mogące zniszczyć każdego wroga. Nie brzmi to może specjalnie efektownie, ale załoga „Niezwyciężonego” szybko się przekonuje, że ten bezosobowy przeciwnik stanowi siłę nie do pokonania – kolejne, coraz potężniejsze jednostki bojowe są w stanie niszczyć „pyłki” miliardami, ale pokrywają one większość planety i nawet bronią masowej zagłady nigdy nie zniszczy się wszystkich – a one same prędzej czy później, choćby i kosztem gigantycznych strat, muszą pokonać każdego, kto spróbuje stawić im czoła.

Jak nietrudno zgadnąć, cała ta nanoarmia nie wzięła się znikąd. Bohaterowie odkrywają, że na planecie istniała kiedyś cywilizacja – pytanie, czemu już jej nie ma, jest czysto retoryczne, a wnioski niezbyt dla nas miłe. Cóż, Lem nigdy z optymizmu nie słynął, a obecną sytuację ludzkości zwykł przyrównywać do człowieka, który wyskoczył z setnego piętra, a w chwili obecnej przelatuje koło osiemdziesiątego i uważa, że na razie jest świetnie. Jako że Lem słynął z niezwykłej dalekowzroczności, pozostaje mieć nadzieję, że do parteru jeszcze nam daleko…

Ocena: 5-


13. Pamiętnik znaleziony w wannie

Powieść zaczyna się obiecująco – wstępem napisanym przez archeologa z odległej przyszłości, snującego teorie o starożytnym (z jego perspektywy) państwie Ammer-Ku, rządzonym przez dynastię Presynidów, czczącym bożka zwanego Kap-hee-tal, czy też według innych źródeł – Tollar. Teorie, oględnie mówiąc, niewiele mają wspólnego z rzeczywistą Ameryką, ale rozmijają się z rzeczywistością bardzo zabawnie i skłaniają do zastanowienia, czy i nasze przekonania np. o Babilonie nie byłyby dla Babilończyków równie zabawne. Ze wstępu wynika, że rywalizacja między USA i ZSRR doprowadziła do ogólnej katastrofy, którą przetrwały jedynie dwa bunkry, nazwane Gmachem i Antygmachem, nadal toczące między sobą wojnę.

Niestety, ciąg dalszy zdecydowanie nie dorównuje wstępowi. Tytułowy pamiętnik opisuje groteskowe przygody tajnego agenta, który przemierza Gmach i próbuje dowiedzieć się, na czym polega jego misja. Tak się bowiem złożyło, że dostał zadanie, ale nie powiedziano mu, na czym ono polega. Jeśli komuś kojarzy się to z Kafką, to bardzo słusznie, bo powieść jest kafkowska aż do bólu, może nawet bardziej kafkowska niż sam Kafka. Tyle że Lem nie był Kafką, a ja nie jestem fanem powieści pozbawionych sensu. Gdyby to było opowiadanie, to co innego – ale jak błądzenie po labiryncie absurdów rozciąga się na ponad dwieście stron, to w pewnym momencie robi się to męczące, szczególnie gdy bezcelowość tego wszystkiego widać praktycznie od samego początku. Niektórzy to lubią i „Pamiętnikiem…” się zachwycają, ja jednak uważam go za jedną z najsłabszych książek Lema.

Ocena: 3+


14. Wysoki Zamek

Autobiografia Lema. Recenzja


15. Cyberiada

Czapki z głów – oto książka w dość zgodnej opinii krytyków i czytelników (jak i samego autora) uznawana za opus magnum Lema, apogeum jego geniuszu i wcielenie wszystkiego co najlepsze w jego twórczości. Kto jej nie przeczytał, ten nie może powiedzieć z czystym sumieniem, że zna twórczość Lema.

Książka jest po części kontynuacją „Bajek robotów”, ale już bez bajkowej konwencji – tym razem mamy do czynienia ze zbiorem opowiadań o przygodach Trurla i Klapaucjusza – dwóch genialnych konstruktorów, którzy pojawili się już w paru ostatnich tekstach w „Bajkach robotów”. Stanowią oni parę bardzo kontrastową: Trurl to raptus, który nie daje sobie w kaszę dmuchać i nierzadko szybciej działa niż myśli, podczas gdy Klapaucjusz stanowi uosobienie cynizmu i sceptycyzmu – nic więc dziwnego, że nie przepadają za sobą, aczkolwiek w razie potrzeby potrafią sprawnie współpracować. A potrzeba pojawia się nierzadko, bo obaj co i rusz bądź to wpadają w tarapaty, bądź to sami je sobie ściągają na głowę.

Całość można dość wyraźnie podzielić na dwie części – we wcześniejszych opowiadaniach, mniej wyrafinowanych a bardziej humorystycznych, Trurl i Klapaucjusz zmagają się z rozmaitymi tyranami, potworami czy własnymi konstrukcjami, nieodmiennie wychodząc z tych zmagań obronną ręką dzięki swojemu geniuszowi. Druga część to opowiadania, w których konstruktorzy biorą się za wyzwanie największe – budowę powszechnej szczęśliwości – i w tym jedynym przypadku ponoszą porażkę za porażką. Próby uszczęśliwienia ludzkości za pomocą technologii zawodzą na całej linii, zwykle kończąc się dantejskimi scenami, zaś sami ludzie nieodmiennie okazują się być gatunkiem skrajnie podłym, wrednym i złośliwym, którego nic tak nie cieszy, jak cudze nieszczęście.

Konstruktorzy jednak nie dają za wygraną i w opowiadaniu „Kobyszczę” stwierdzają, że skoro ludzi nie sposób uszczęśliwić, to trzeba stworzyć lepsze istoty, które będą w stanie zbudować idealną cywilizację. Niestety, cywilizacja okazuje się być daleka od ideału, a jej przedstawiciele spuszczają swoim stwórcom tęgi łomot. Ci zatem idą jeszcze dalej i w kończącym tom opowiadaniu „Powtórka” postanawiają stworzyć zupełnie nowy świat, który w przeciwieństwie do naszego będzie sprzyjał swoim mieszkańcom w dążeniu do szczęścia, zamiast utrudniać im życie. Znów jednak ponoszą porażkę, gdyż kolejne tworzone światy ciągle staczają się w niepożądanym kierunku, a ich ulepszenia, zamiast ułatwiać życie, ułatwiają przede wszystkim szkodzenie bliźnim.

Na czym polega wybitność tego zbioru? Po pierwsze, humor – groteskowy i złośliwy niesłychanie. Przykładowo – gdy w „Powtórce” bohaterowie tworzą świat, w którym można do woli podróżować w czasie, to wkrótce popularną perwersją w tym świecie staje się autopedofilia, czyli przenoszenie się w przeszłość i napastowanie samego siebie w wieku dziecięcym. To oczywiście tylko przykład pierwszy z brzegu, podobnej groteski mamy tam całą masę. Po drugie, język – znana z „Bajek robotów” mieszanka staropolszczyzny z terminologią techniczną schodzi tu na drugi plan, za to neologizmów mamy zatrzęsienie – pćmy i murkwie, gwajdolnice i wytrzopki, altruizyny i tempornie – długo by wymieniać. W opowiadaniu „Wyprawa pierwsza A, czyli Elektrybałt Trurla” znalazło się nawet parę wierszy złożonych w całości z neologizmów – na przykład taki:

Apentuła niewdziosek, te będy gruwaśne
W koć turmiela weprząchnie, kostrą bajtę spoczy,
Oproszędły znimęci, wyświrle uwzroczy,
A korśliwe porsacze dogremnie wyczkaśnie!

W tym samym opowiadaniu mamy też takie perełki jak wiersz o cyberotyce, który Klapaucjusz każe napisać Elektrybałtowi, dorzucając masę warunków („Żeby tam było najwyżej sześć linijek, a w nich o miłości i o zdradzie, o muzyce, o Murzynach, o wyższych sferach, o nieszczęściu, o kazirodztwie, do rymu i żeby wszystkie słowa były tylko na literę C!!”), czy wiersz o miłości i śmierci napisany „językiem wyższej matematyki, a zwłaszcza algebry tensorów”. Z obu zadań Elektrybałt (a właściwie Lem) wywiązuje się oczywiście bez zarzutu.

Po trzecie wreszcie, przesłanie. Jak już mówiłem, Lem nie miał za dobrego zdania o ludzkości, ale jeszcze gorzej oceniał pomysły uszczęśliwiania jej na siłę – a „Cyberiada” to wielki wykład o tym, dlaczego świat powszechnej szczęśliwości jest utopią, a próby jego realizacji muszą się skończyć tragicznie. Wykład humorystyczny, ale wnioski z niego płyną jak najbardziej poważne.

Tytułem podsumowania – jako się rzekło, „Cyberiada” to opus magnum Lema, apogeum geniuszu i tak dalej. Nawet jeśli ktoś nie zamierza bliżej poznawać jego twórczości, to ten jeden tytuł należy znać bezdyskusyjnie. Takie jest moje stanowisko i będę się go trzymać.

Ocena: 6


16. Sknocony kryminał

Powieść, której nigdy Lem nie skończył, a zatem i nie opublikował. Recenzja


Tomy 17-24 »
Tomy 25-33 »


Komentarze

Podobne wpisy