Cichy Fragles

skocz do treści

Po co mi Linux?

Dodane: 26 stycznia 2009, w kategorii: Przemyślenia

(Ten wpis miał być pierwotnie komentarzem do wpisu o bezsensie używania Linuksa na desktopach i dyskusji, jaka tam się wywiązała, ale stwierdziłem, że trochę tego za dużo jak na komentarz)

Zacznijmy może od moich prywatnych doświadczeń z pingwinami. Pierwszy (i w dającej się przewidzieć przyszłości ostatni) raz podjąłem wyzwanie trzy czy cztery lata temu, pod wpływem fali entuzjastycznych tekstów o Ubuntu, który miał być jakoby niesamowicie przyjazną dystrybucją, niewiele tylko trudniejszą w obsłudze niż Windows. Cóż, instalacja faktycznie nie była problemem, ale zaraz potem zaczęły się schody.

Pierwszym z nich okazały się niespodziewanie ustawienia ekranu – miałem wówczas stary i lekko już niedomagający monitor, który przy 24-bitowej głębi kolorów zapadał na drgania obrazu co kilka sekund. Żaden problem, pomyślałem naiwnie, 16-bitowa głębia w zupełności przecież wystarczy. Owszem, ale w ustawieniach ekranu jedyne, co można zmienić, to rozdzielczość – o kolorach twórcy zapomnieli. Nic to, Google szybko znajduje rozwiązanie – wyłączyć środowisko graficzne i uruchomić jakiś programik, który zada mi parę prostych pytań i ustawi co trzeba. Tak też zrobiłem, ale programik, zamiast zadać parę łatwych pytań, zasypał mnie zagadkami typu „Jakie X ma twój monitor w kanale Y?”, na które w miarę możliwości odpowiadałem „nie wiem”, a gdy nie było takiej możliwości, to strzelałem. Oczywiście po zakończeniu działania programu i restarcie systemu nic już się na monitorze nie pokazało. Szczęśliwie miałem dość rozumu, żeby wcześniej zrobić backup plików z ustawieniami, więc po chwili sytuacja wróciła do normy.

Kolejne guglanie przyniosło radę, by wyedytować taki i taki plik o nazwie brzmiącej jak nazwa walijskiego miasteczka (zawsze mnie to zastanawiało – skoro nazwa pliku może mieć nawet 256 bajtów, to czemu 90% plików systemowych ma nazwy typu „rhfdt.ngm”, niczym w śp. DOSie?), w którym to pliku w kilkusetnej linijce znajdowały się dane o rozdzielczości i kolorach ekranu. Niby prosta sprawa, ale nieopatrznie otworzyłem ten plik w cudownie intuicyjnym edytorze, jakim jest Vim – i oczywiście szybko zacząłem generować jakiś losowy ciąg znaków, próbując sobie przypomnieć, jak się z tego szajsu wychodziło (to też mnie zawsze zastanawiało – czy zaimplementowanie kombinacji ctrl+q, ctrl+s itd. to naprawdę taki wielki problem, czy po prostu niektórym programistom religia zakazuje stosowania się do standardów cywilizowanego świata?). Cóż, nie takie rzeczy się robiło ze szwagrem po pijaku, więc i z tym sobie poradziłem, poprawiłem w końcu ten plik i wreszcie obraz się ustabilizował. Zaledwie po jakichś trzech godzinach kombinowania, podczas gdy w tej potwornie beznadziejnej windzie robiło się to w jakieś dziesięć sekund kilkoma kliknięciami. Cóż, nikt nie jest doskonały…

Skoro z obrazem już wszystko w porządku, pora na dźwięk – ale jak zacząłem czytać na forach dobre rady typu „ściągnij paczkę dskgf.546.38, odkomentuj linijki 234, 547 i 1754, dopisz wywołanie htrfwr(ert34), skompiluj i wpisz polecenia [tu kilkanaście linijek poleceń typu ‚rhsdphs -bdsf 436 -dg 15’] i powinno działać”, to stwierdziłem, że póki co może jednak sobie bez dźwięku poradzę. A na razie weźmy się za myszkę, której rolka nie reaguje ani na kręcenie, ani na wciskanie. Guglu guglu – nic nie ma. Problemów z myszami wprawdzie sporo, ale akurat rolka najwyraźniej wszystkim działa. Cóż, może mam jakiś trefny model, który nie lubi Linuksa (bo pod windą oczywiście działał bez zarzutu).

No dobrze, mniejsza już o sprzęt, zajmijmy się softem. Na początek zainstalujmy Mirandę… A takiego wała, Windows only. Dobra, to może najpierw Skype – wersja pod Linuksa jest, a na stronie nawet piszą, jakie polecenia wstukiwać, żeby ruszyło. Posłusznie wstukuję… i nic. Ani ikonki w tray’u, ani żadnego widocznego efektu. Dwuklik w ikonkę programu – też nic. Nawet głupiego okienka z tekstem „Kurza twarz, coś nie działa”. Samodzielne kombinowanie oczywiście nic nie daje, a wyguglane rady brzmią równie prosto i zachęcająco, jak te dotyczące karty dźwiękowej.

Po takich przejściach trzeba się jakoś odstresować. Na przykład grając w Painkillera. Bzzt, Windows only. Google nie pozostawia złudzeń – nie odpalę tego nawet po wstukaniu tysiąca komend po walijsku. Ech, ci polscy programiści. To może Colin McRae Rally? Bzzt, też nie rusza. Cholera by wzięła. W necie jakiś fanboy pisze „Po co komu CMR, skoro w repozytorium Ubuntu jest Jakiśtam Racer, darmowy i ołpensorsowy” – trudno orzec, czy to na poważnie czy ironicznie, ale co szkodzi sprawdzić. Sprawdzam więc – i jest to pierwszy program, który po prostu sam się instaluje, zamiast domagać się odmówienia dziesięciu walijskich modlitw. Super. Szkoda tylko, że przy Colinie wygląda on jak Trabant przy Subaru Imprezie, co nie przeszkadza mu się uruchamiać dwa razy dłużej i chodzić trzy razy wolniej, a po jakiejś minucie grania stwierdziłem, że gierka jest warta swojej ceny i ani złotówki więcej. Na szczęście w repozytorium jest jeszcze kilkadziesiąt gierek – tak więc po zapuszczeniu jakichś kulek czy pasjansa mogłem nareszcie odetchnąć z ulgą i poczuć jak stres mnie powoli opuszcza.

Całkowicie stresu się pozbyłem parę dni później, gdy Windows XP zainstalował się bez bólu i pozwolił zainstalować wszelki sprzęt i oprogramowanie również bez bólu, nie wymagając niczego więcej niż wskazanie, co chcę zainstalować i do jakiego katalogu. W tak zwanym międzyczasie zmagałem się jeszcze z Mandrivą, która przypadła mi do gustu trochę bardziej niż Ubuntu, ale nadal nie na tyle, żeby przy niej zostać.

Cóż, może miałem wyjątkowego pecha, może mój komputer nie lubi pingwinów, może mój umysł jest już tak wypaczony przez Windowsy, że niczego innego nie pojmie. Na pewno jednak żaden misjonarz Linuksa mi nie wmówi, że system spod znaku pingwina może się równać z windą pod względem przyjazności dla użytkownika. Wprawdzie słyszałem wiele historyjek o tym, jak to czyjaś ciocia czy babcia używa Linuksa i się cieszy, ale zawsze te historyjki zaczynają się słowami „Zainstalowałem cioci Linuksa”, a nigdy „ciocia sama zainstalowała i skonfigurowała”. Bo i owszem, jeśli instalacją i konfiguracją wszystkiego zajmie się doświadczony linuksiarz, to potem można tego używać bezboleśnie – tylko trzeba mieć najpierw tego linuksiarza pod ręką, a potem wzywać go za każdym razem, kiedy trzeba zrobić coś bardziej skomplikowanego.

Owszem, Linuks stale robi postępy, ale osobiście nie daję mu żadnych szans nawiązania walki z Windowsami szybciej niż za, powiedzmy, dziesięć lat. Nie tylko z powodu upierdliwości, o której tak się tutaj rozpisałem, i nie tylko z powodu braku kompatybilności, która szczególnie dla graczy jest warunkiem koniecznym, żeby w ogóle rozważyć przesiadkę. Z jednym i drugim można się mniej lub bardziej uporać. Bez zmian, pomimo upływu lat, pozostaje natomiast inna kwestia – po co się w ogóle przesiadać?

Dla większości linuksiarzy takie pytanie samo w sobie jest bluźnierstwem – i pewnie dlatego ciężko uzyskać sensowną odpowiedź. Pomijając bowiem pseudozalety typu „można przeinstalować system w pół godziny bez ponownej instalacji programów” czy odpowiedzi czysto humorystyczne, rzeczywistych plusów, przeważających nad wspomnianymi minusami, jakoś nigdy nie zdołałem się dopatrzeć. Może z jednym wyjątkiem – linuksowa konsola to bez wątpienia narzędzie o sporych możliwościach, które żadnego porównywalnego odpowiednika w windzie nie ma. Ale chyba nie muszę nikogo przekonywać, że zwykły użytkownik nigdy z tej konsoli nie skorzysta. A co innego oferuje nam Linuks, czego nie da nam Windows?

Bezpieczeństwo i stabilność? Różnica najwyżej minimalna. Znowu niejeden linuksiarz mnie przeklnie, ale taka jest prawda – czasy Windows 98, który faktycznie był w tych kwestiach poniżej wszelkiej krytyki, dawno minęły. Przez kilka lat używania Windows XP zwisy mogę policzyć na palcach jednej ręki (OK, może pod Linuksem nie miałbym ani jednego – ale ten raz na rok wielkiej różnicy mi nie robi), a o wirusach i innym paskudztwie dawno zapomniałem. I jakkolwiek Microsoftu nie cierpię, muszę uczciwie przyznać, że jeśli coś im kiedykolwiek dobrze wyszło, to jest to Windows XP (a jeśli dla odmiany udało im się coś naprawdę dokumentnie spieprzyć, to jest to Vista – ale o tym może innym razem).

Możliwość samodzielnej modyfikacji systemu? Jasne, open source to fajna sprawa, jak najbardziej popieram – ale czy ktokolwiek, poza garstką maniaków, z tego korzysta? Pytanie czysto retoryczne. Rozpowszechnianie za darmo? Fajnie, ale te trzy czy cztery stówki za system trudno uznać za znaczące obciążenie dla portfela, jeśli system kupuje się raz na kilka lat. Co innego oczywiście, jeśli się kupuje komputery do firmy i cenę trzeba pomnożyć ileś razy – w takim wypadku ten argument nabiera mocy. Generalnie zresztą do firmy Linux jest niezłym pomysłem, bo odpowiednio skonfigurowany znakomicie utrudnia pracownikom zepsucie czegoś (czy to umyślnie, czy przez własną głupotę), a i brak gierek nie jest problemem – a wręcz przeciwnie.

Mógłbym ciągnąć ten wywód jeszcze długo, ale wpis i tak już mi się rozrósł ponad miarę, więc lepiej przejdźmy już do podsumowania, a zarazem wyjaśnienia, dlaczego i tak się nie dogadamy;-). Otóż podstawowym problemem i przyczyną wszystkich wojen pingwino-windzianych jest różnica, że tak powiem, światopoglądowa. Typowy linuksiarz to koneser/maniak, który uwielbia bawić się swoim systemem i go dopieszczać w nieskończoność, natomiast typowy windziarz to profan/pragmatyk, któremu wisi, czy system jest ołpensorsowy i koszerny – ma działać i koniec. I tak naprawdę ta różnica o wszystkim decyduje – koneser/maniak gardzi systemem, w którym nie da się przekompilować jądra, a profan/pragmatyk nie zaszczyci nawet spojrzeniem tych wszystkich linuksowych bajerów, bo nie po to instaluje system, żeby jeszcze się w nim potem grzebać. Żaden z nich nie przejdzie zatem na drugą stronę barykady, bo każdemu jest po prostu dobrze tam gdzie jest.

Asymetria jest tylko jedna – ze świecą szukać użytkownika Windows, który się zachwycał tym systemem przy każdej okazji, pisał na blogu o dokonaniu kolejnej automatycznej aktualizacji i z błyskiem w oku nawracał każdego napotkanego poganina na jedynie słuszny system. Natomiast wśród linuksiarzy, niestety, misjonarzem jest przynajmniej co drugi. Zapewne wynika to ze wspomnianej różnicy światopoglądowej – kto traktuje system operacyjny jak jeszcze jedno narzędzie, nie odczuwa potrzeby przekonywania kogokolwiek, bo i co go to obchodzi, jakiego młotka ktoś inny używa. A kto darzy system czcią i uwielbieniem, niestety nie potrafi zachować tego dla siebie i przyjąć do wiadomości, że jego fetysz nie wszystkich podnieca. Co obserwujemy nie tylko u linuksiarzy, ale także u makówkarzy czy korwinistów.

Sam, jak nietrudno zgadnąć, jestem profanem i pragmatykiem. Koneserem i maniakiem, grzebiącym komputerowi w każdej dziurce, byłem w wieku nastoletnim – i gdybym wtedy zetknął się z Linuksem, pewnie również zniósłbym wszystkie jego niedoróbki, a może nawet został misjonarzem – ale szczęśliwie do tego nie doszło, a od tamtej pory zdążyłem dorosnąć i zrozumieć, że na komputerze można robić ciekawsze lub/i bardziej konstruktywne rzeczy, niż grzebanie mu we flakach, a system naprawdę nie musi wykorzystywać zasobów stuprocentowo optymalnie i świat się od tego nie zawali.

Tak więc, drodzy linuksiarze-misjonarze, weźcie przykład ze swoich wrogów i zajmijcie się czymś pożyteczniejszym niż misjonarstwo. Wasz ulubiony system i tak jeszcze przez lata pozostanie na marginesie, a nawet jak w końcu ten margines opuści, to nie dzięki Waszym sukcesom w nawracaniu, tylko dzięki swojej ewolucji w kierunku windopodobnym. Bo w kwestii systemów operacyjnych miażdżąca większość ludzkości to profani i pragmatycy – takie jest moje stanowisko i będę się go trzymać. Jeśli ktoś doczytał aż dotąd, to gratuluję wytrwałości, jednocześnie przepraszając za wszelkie uogólnienia i przerysowania, a linuksiarzy-pragmatyków zapewniając o swoim pokojowym nastawieniu. Ot co;-).


Komentarze

Podobne wpisy