Cichy Fragles

skocz do treści

Dokąd płynie Wisła?

Dodane: 12 czerwca 2009, w kategorii: Futbol

Jesień nie była zbyt udana – ledwo czwarte miejsce na półmetku i trzy punkty straty do lidera to nie był wynik na miarę oczekiwań. Wiosna zapowiadała się zatem ciężko, ale wiślakom nie brakowało optymizmu. Gdy jednak Wisła już w pierwszym wiosennym meczu straciła punkty (remis z Polonią Bytom), optymistów trochę ubyło. Gdy wkrótce potem drużynę opuścił Cleber, sprzedany nagle do Tereka Grozny, optymistów ubyło jeszcze trochę. Gdy Wisła straciła kolejne punkty w Bełchatowie, a w dodatku Paweł Brożek doznał ciężkiej kontuzji, o optymizm było już naprawdę trudno, szczególnie wobec zbliżających się spotkań z Cracovią i Lechem. Gdy wreszcie w derbach Krakowa beznadziejnie grająca Wisła przegrywała do przerwy 0-1, nawet najwięksi fanatycy musieli spojrzeć prawdzie w oczy: już tylko cud mógłby uratować mistrzostwo.

I cud się zdarzył!

Nie wiadomo, co trener Skorża powiedział zawodnikom w przerwie (z całą pewnością nie było to nic cenzuralnego), ale efekt był piorunujący – na drugą połowę drużyna wyszła odmieniona i rozjechała Cracovię, strzelając jej cztery bramki. A że w tej samej kolejce Lech tylko zremisował z dołującą Arką, perspektywa wyjazdu do Poznania nagle przestała brzmieć jak wyrok. I faktycznie, w Poznaniu nie tylko nie było egzekucji, ale nawet niewiele zabrakło do wygranej. Wiślacy kręcili nosami, że remis raczej ich oddalił od obrony tytułu, niż przybliżył – jednak wiary w sukces zdecydowanie przybyło. I słusznie, bo Lech coraz częściej gubił punkty, a Wisła w kolejnych spotkaniach systematycznie wygrywała, wyprzedzając w tabeli kolejnych rywali i wreszcie zrównując się punktami z prowadzącą Legią.

A wtedy Wisła znowu się potknęła, remisując z Piastem Gliwice – i okazało się, że teraz tylko komplet punktów w czterech ostatnich spotkaniach gwarantuje mistrzostwo (albo wpadki rywali, ale te wydawały się średnio prawdopodobne). Na początek Legia – i ogromne nerwy, bo wprawdzie udało się dość szybko zdobyć bramkę, ale im dłużej trwał mecz, tym bardziej Legia nacierała, a groźne sytuacje podbramkowe się mnożyły. Szczęśliwie Legioniści pudłowali na potęgę i Wisła jakoś utrzymała to prowadzenie, choć w końcówce niejeden kibic otarł się o atak serca. Ulga po ostatnim gwizdku była w Krakowie ogromna – najcięższa przeszkoda wzięta, jeszcze tylko przejechać się po paru średniakach i tytuł mistrza obroniony… Czy na pewno?

Cóż, po ŁKS-ie Wisła się faktycznie przejechała (4-0), ale mecz z walczącą o utrzymanie Lechią Gdańsk niespodziewanie stał się horrorem nie gorszym niż ten z Legią. Wisła straciła bramkę już w pierwszej minucie, a potem długo nie potrafiła wyrównać – udało się to dopiero po przerwie, ale wkrótce potem Lechia znów zdobyła gola i mistrzostwo zaczęło się bardzo szybko oddalać… Dopiero w ostatnim kwadransie udało się wreszcie pokazać, kto tu rządzi – najpierw strzelił Zieńczuk, a potem dwukrotnie Łobodziński (dla obu były to pierwsze trafienia w sezonie!) i kibicom Białej Gwiazdy znów wielki kamień spadł z serca. Tym bardziej, że Legia i Lech straciły punkty i w ostatniej kolejce do szczęścia wystarczył remis na własnym boisku z grającym o pietruszkę Śląskiem. A tu już nerwów nie było – gładkie 2-0 i dwunasty w historii tytuł mistrza Polski stał się faktem.



Było co fetować, bo chyba żaden z poprzednich jedenastu tytułów (a już na pewno żaden z tych sześciu, które pamiętam) nie kosztował tyle krwi, potu i łez (no, może z tą krwią trochę przesadziłem), żaden nie był z takim trudem wyszarpany, żaden nie wymagał tak mozolnego odrabiania strat i desperackiej walki w tak beznadziejnej sytuacji, jaką Wisła miała po pierwszych wiosennych meczach. Jeden z dziennikarzy (nie pamiętam już, kto konkretnie) napisał wtedy, że jeśli Skorża zdoła jeszcze doprowadzić Wisłę do obrony tytułu, zasłuży sobie na pomnik. I nie było w tych słowach wiele przesady.

Ale też żaden tytuł z ostatniej dekady nie został wywalczony z tak małą liczbą punktów – tylko w sezonie 2004/2005 były dwa punkty mniej, ale i sezon był wtedy krótszy aż o cztery mecze. Ba, nawet tytuły wicemistrzowskie były zdobywane z okazalszym dorobkiem. Jak słusznie zauważył Rafał Stec w jednym z ostatnich felietonów, Wisła przestała wyrastać ponad naszą kiepawą ligę, stając się kolejnym zwykłym ligowcem. Co więcej (to już moje spostrzeżenie), drużyna zatraciła umiejętność gry z silnymi rywalami – dość powiedzieć, że w sześciu spotkaniach z Legią i Lechem (po dwa w lidze plus dwumecz z Kolejorzem w Pucharze Polski) Wisła zanotowała tylko jedno (!) zwycięstwo, jeden remis i cztery porażki, ani razu nie strzeliła więcej niż jednego gola i tylko raz żadnego nie straciła. Bilans, jak na mistrza, tragiczny.

A perspektywy też świetlane nie są – drużynę opuszczają Baszczyński i Zieńczuk, być może odejdzie także Paweł Brożek, a czy ktoś przyjdzie? Z tym będzie pewnie ciężko, bo Wisła już od paru sezonów sprowadza piłkarzy głównie za darmo. Często, niestety, wartych swojej ceny. Wspomniany Rafał Stec już parokrotnie porównywał Wisłę do królika doświadczalnego, któremu naukowcy wycinają kolejne organy i wypuszczają na łąkę, żeby sprawdzić, czy da radę jeszcze pobiegać. Wisła jak dotąd daje radę, ale wszystko ma swoje granice. Skorża ma nie lada talent do pracy z młodzieżą (dość wspomnieć postępy Brożka i Boguskiego, a ostatnio Małeckiego i Ćwielonga), ale nawet on nie jest w stanie kreować co roku trzech czy czterech graczy zdolnych do walki o mistrzostwo Polski, a niedobory kadrowe można nadrabiać rotacjami w składzie i ustawieniu tylko na krótką metę. Prędzej czy później zostanie przekroczony punkt krytyczny i drużyna się posypie – a winny będzie, jak zwykle, trener. Ciąg dalszy wiadomy.

No chyba, że Cupiał wreszcie przestanie grać na odzyskanie włożonych w klub pieniędzy i postanowi raz jeszcze trochę się zaangażować. Okazja jest jak rzadko kiedy – dzięki reformie europejskich pucharów wejście do upragnionej Ligi Mistrzów będzie łatwiejsze niż kiedykolwiek, a tam nawet na porażkach zarabia się ciężkie pieniądze. Dużo cięższe niż na wyprzedaży coraz słabszych zawodników, co Cupiał powinien wziąć pod uwagę – nawet jeśli na sukcesach klubu już mu nie zależy, to na kasie powinno. I na to trzeba liczyć, bo wiele wskazuje, że nadchodzący sezon będzie dla przyszłości Wisły decydujący – albo Biała Gwiazda wreszcie na dobre rozwinie skrzydła, albo na dobre (a raczej na złe) pozostanie nielotem.

Dlaczego tak sądzę? Po pierwsze, choć poziom naszej ekstraklasy systematycznie spada, to konkurencja w walce o tytuł raczej rośnie. Lech i Legia wiosną głównie rozczarowywały, ale tak nie będzie zawsze – oba kluby mają silnych i ambitnych sponsorów, którzy nie zamierzają ograniczać się do piłkarzy dostępnych za darmo, więc prędzej czy później skąpą Wisłę zjedzą. A za ich plecami czai się Polonia Warszawa, GKS Bełchatów i Śląsk Wrocław – wszyscy ze sporymi ambicjami i potencjałem. Lekko nie będzie. Minęły już czasy, kiedy pół ligi głodowało, reszta jakoś tam się trzymała z sezonu na sezon, a Wisła spała na pieniądzach i jako jedyna nie bała się o przyszłość.

Po drugie, wspomniana reforma europejskich pucharów ma i drugą stronę medalu – słabsze piłkarsko kraje z Europy Wschodniej dostaną dzięki niej solidnego kopa w górę i w ciągu kilku sezonów mogą nam tak odjechać, że poziom trudności praktycznie wróci do dotychczasowej normy. Jeśli więc nikomu z Polski nie uda się w tym czasie wejść do LM i dzięki temu wskoczyć na wyższy poziom, to możemy się obudzić z ręką w nocniku jako jeszcze gorsze piłkarskie zadupie, dla którego już nie tylko LM, ale i Liga Europejska stanie się zbyt wysokim progiem. A wtedy ani Wisła ani nikt inny długo nie będzie w stanie się wybić.

Po trzecie, nie można być wiecznie pół-potęgą. Musi w końcu przyjść przesilenie, a czas już na to najwyższy. Wisła od kilku lat zawodzi w pucharach – od pamiętnego sezonu 2002/2003 (Parma, Schalke, Lazio…) każdy następny kończył się rozczarowaniem – z pięciu kolejnych występów aż trzy kończyły się już w pierwszej rundzie Pucharu UEFA, a dwa w drugiej, choć ani razu nie trafił nam się przeciwnik ze zbyt wysokiej półki. W lidze jest niby nieźle, ale gdy się dokładniej przyjrzeć, to tak naprawdę przez cztery ostatnie sezony Wisła zaliczyła tylko jedną świetną rundę (jesień 2007), a przez resztę czasu co najwyżej trzymała się czołówki. Krótko mówiąc – jest za dobrze, żeby było źle, ale za słabo, żeby było dobrze. Jeden udany sezon może stać się długo oczekiwanym przełomem, jeden nieudany – przypieczętować koniec krakowskiego imperium.

Tak czy siak, na razie wszystko w rękach Cupiała. No chyba, że Skorża dokona kolejnego cudu.


Komentarze

Podobne wpisy