Cichy Fragles

skocz do treści

Przeczytane – kwiecień/maj

Dodane: 27 lipca 2009, w kategorii: Literatura

Odczarowanie. Religia jako zjawisko naturalne (Daniel C. Dennett)

Odczarowanie. religia jako zjawisko naturalne | Daniel C. Dennett (PIW)

Najwyższy czas, byśmy poddali religię jako zjawisko globalne tak intensywnym badaniom interdyscyplinarnym, na jakie nas stać, namawiając do tego najtęższe umysły na naszej planecie. Dlaczego? Dlatego że religia jest dla nas zbyt ważna, byśmy mogli pozostać ignorantami w tej sprawie.
Jeśli jest ona zasadniczo dobroczynna, jak utrzymuje wielu jej zwolenników, to wyjdzie to na jaw; podejrzenia zostaną uchylone, po czym będziemy mogli skoncentrować się na marginalnych patologiach, których religia, jak każde zjawisko naturalne, pada ofiarą. Jeśli nie jest, to im szybciej zidentyfikujemy problemy, których przysparza, tym lepiej.

Wiem, przepisywanie z tylnej okładki wygląda jak pójście na łatwiznę. Tak się jednak przypadkiem składa, że powyższy cytat pokazuje jak w soczewce nie tylko przesłanie, motywy i styl argumentacji autora, ale też zalety i wady książki.

Dennett postuluje, by nauka uważniej przyglądała się religii i traktowała ją bez żadnej taryfy ulgowej. Żeby ten postulat wzmocnić, sam analizuje religię „na zimno”, z punktu widzenia ewolucjonizmu, szukając jej źródeł w ludzkiej naturze i tłumacząc naukowo jej charakterystyczne cechy i związane z nią zjawiska. Religia w jego interpretacji to po prostu szczególnie rozbudowany mem, który mógł powstać dzięki sprzyjającej kombinacji cech ludzkiego mózgu, a swoje powodzenie zawdzięcza sprawnemu wykorzystywaniu swoich „nosicieli” do rozprzestrzeniania i umacniania samego siebie (skojarzenia z „Samolubnym genem” jak najbardziej wskazane). Trzeba przyznać, że autor przedstawia ten punkt widzenia interesująco, a z jego rozumowaniem zwykle trudno się nie zgodzić – jednak do ideału sporo tej książce brakuje.

Przede wszystkim drażni łopatologia i wodolejstwo – nawet najbardziej oczywiste oczywistości bywają bardzo rozwlekle uzasadniane, a z poglądów zupełnie niewinnych autor czasem tak się tłumaczy, jakby jakieś straszne herezje wygłaszał. Dość powiedzieć, że sama tylko odpowiedź na pytanie, czy nauka może (i czy powinna) badać religię, zajmuje bite trzydzieści stron. Książka dużo na tym traci, choć objętościowo niewątpliwie zyskuje. Generalnie mamy tu przerost formy nad treścią, wynikający niestety nie tylko z rozbuchania formy, ale i nienajlepszej treści, zawierającej mimo wszystko niewiele odkrywczych stwierdzeń, a sporo banałów. Przyczepić się muszę także do braku obiektywizmu, bo „zimna” analiza jest zdecydowanie zbyt często przetykana poglądami autora. Nie jest wprawdzie zbyt wyraźna agitacja, ale wyczytanie między wierszami, co autor sądzi o religii, nie stanowi żadnej trudności. Dla naukowca to duży minus.

Ostatnia kwestia, widoczna również w przytoczonym na początku cytacie, to trochę naiwne podejście autora do omawianych kwestii. Trudno uwierzyć, żeby tak złożone zjawisko jak religia dało się obiektywnie i jednoznacznie ocenić jako pozytywne lub negatywne. A jeszcze trudniej uwierzyć, że wyznawcy (nie mówiąc o kapłanach) jakiejkolwiek religii przyjęliby jej krytykę z ust naukowców i przeprowadzili jej reformę celem zlikwidowania wskazanych patologii. Nie mówiąc już o przypadku, gdyby naukowcy ocenili religię całkowicie negatywnie. O ile z postulatem badania zjawiska religii trudno się nie zgodzić, o tyle oczekiwania autora co do efektów tych badań wydają się całkowitą utopią.

Ocena: 4-

Rodzinna Europa (Czesław Miłosz)

Rodzinna Europa | Czesław Miłosz (Polityka)

Przypadek sprawił, że autobiografię Miłosza przeczytałem wkrótce po „Wysokim Zamku” Lema, więc siłą rzeczy trudno mi uciec od porównań. Za symboliczne podsumowanie różnic i podobieństw obu książek można uznać ich tytuły, w obu przypadkach odnoszące się do geografii, a jednocześnie wyznaczające pewne okresy w życiu autorów – u Lema było to dzieciństwo i młodość we Lwowie przed przesiedleniem na zachód, u Miłosza prawie pół wieku życia na starym kontynencie przed emigracją do USA. Różnicę stanowi skala – Lem skoncentrował się na rodzinnym mieście, praktycznie nie wykraczając poza jego granice, natomiast Miłosz kreśli szeroką panoramę fragmentu Europy, w którym przyszło mu żyć, czyli Polski, Litwy i sąsiednich krajów. Panoramę szeroką także czasowo – pierwsze rozdziały opisują czasy przed przyjściem autora na świat, przybliżając czytelnikowi historię regionu, jako że książka powstawała na emigracji i skierowana była do zachodnich odbiorców, niekoniecznie zdających sobie sprawę, gdzie w ogóle leży Wilno.

A Wilno, jak wiadomo, leżało różnie: historycznie na Litwie, w chwili urodzenia Miłosza w Rosji, za czasów jego młodości w Polsce… i na tym się zatrzymajmy, bo o późniejszych losach rodzinnego miasta Miłosz (podobnie jak Lem) woli nie wspominać. Sporo za to pisze o czasach międzywojennych, kiedy Wilno stanowiło kość niezgody między Polską i Litwą – do tego stopnia, że granica między obydwoma państwami była stale zamknięta i trzeba ją było omijać przez Łotwę. Sporo jest także tego, czego u Lema najbardziej brakowało, czyli opisów wchodzenia w dorosłość, dojrzewania intelektualnego i wreszcie najważniejszego doświadczenia pokoleniowego, czyli drugiej wojny światowej. A wszystko pisane z dwóch stale się przeplatających punktów widzenia: osobistych przeżyć i odczuć autora oraz z perspektywy globalnej, akcentującej historyczny kontekst opisywanych wydarzeń. Jak to ujął sam autor w przedmowie: „szukam dystansu do swojej osoby i posługuję się nią przykładowo, jako obiektem historycznym czy pokoleniowym. A to oznacza raczej ociosywanie z zewnątrz niż zstępowanie do wnętrza”. I to jest, obok skali, druga główna różnica między książkami, jako że Lem postąpił dokładnie odwrotnie.

Na minus muszę autorowi policzyć ostatni rozdział, będący panegirykiem na cześć jego mentora, Tadeusza Krońskiego – rozdział odchodzący od tematu książki, niewiele wnoszący i dodany jakby na siłę. Mimo to w starciu obu autobiografii, przy całym swoim uwielbieniu dla Lema, wygraną na punkty przyznaję bez wahania Miłoszowi.

Ocena: 5-

Lucyfer: Potępieńcze związki (Neil Gaiman)

Lucyfer: Potępieńcze związki | Neil Gaiman (Egmont)

Zwolenników tezy, że Bóg pokpił sprawę przy tworzeniu świata, nigdy nie brakowało. Lucyfer jest oczywiście jednym z nich, a że dzięki swoim wcześniejszym staraniom ma do dyspozycji cały nowy Wszechświat, nic dziwnego, że próbuje zrobić wszystko lepiej. W jego Raju nie ma zakazanego drzewa ani w ogóle żadnych zakazów, oprócz jednego – nie oddawać nikomu czci, nawet samemu Lucyferowi. Niby wszystko fajnie, ale Lucyfer szybko się przekonuje, że bycie stwórcą to jednak nie taka prosta sprawa. Tym bardziej, że pierwszy stwórca nie zamierza tolerować konkurencji.

Dwa pierwsze tomy były obiecujące, ale stanowiły tylko wstęp, więc trudno było wyrokować na ich podstawie o całej serii. Po trzecim tomie… cóż, nadal trudno wyrokować. Fabuła się rozwija, Lucyfer coraz wyraźniej pokazuje kły i rozstawia figury na szachownicy, ale konfrontacja, choć szybko się zbliża, pozostaje ciągle przed nami – a dopóki do niej nie dojdzie, tak naprawdę niczego nie możemy być pewni. Jedno, co można powiedzieć, to że trzeci tom jest nieco słabszy od poprzednich – mnożące się wątki i postaci raczej nużą niż wzbogacają świat przedstawiony. Szczególnie, że coraz więcej motywów wywołuje refleksję, że gdzieś to już u Gaimana widziałem. Może nie jest źle, ale mogło być zdecydowanie lepiej.

Tak czy siak, sprawa pozostaje otwarta – „Lucyfer” nadal ma szansę zostać godnym następcą „Sandmana”, ale i nadal może skończyć jako seria odciętych kuponów. Sądząc po dotychczasowym rozwoju fabuły, czwarty tom powinien to rozstrzygnąć z niemal całkowitą pewnością. Oby pozytywnie.

Ocena: 4+

Zobacz także: Lucyfer 1-2, Śnienie

Sknocony kryminał (Stanisław Lem)

Sknocony kryminał | Stanisław Lem (Agora)

[tom 16 Lemowej Kolekcji]

Robert Cavish, jak przystało na prywatnego detektywa, nie odpuszcza żadnej sprawy – nawet jeśli nie zdąży jej formalnie dostać, bo niedoszły klient dostał ataku serca tuż przed umówionym spotkaniem. Szczęśliwie list znaleziony przy zwłokach naświetla sprawę dość jasno: niejaki Maysters, zamożny naukowiec, zmarł niedawno w klinice dr Johnstona, a w testamencie zapisał cały majątek fundacji, w której władzach zasiada wspomniany Johnston. Już sam ten zbieg okoliczności musi budzić podejrzenia, ale na tym nie koniec – jak się szybko okaże, Maysters był przed śmiercią starannie izolowany od otoczenia, a wśród personelu chodziły pogłoski, że lekarze celowo go trują…

Niestety, nigdy się nie dowiemy, jak było naprawdę – Lem nigdy nie ukończył tej powieści, urywając ją po nieco ponad stu stronach. A szkoda, bo wprawdzie żadnej większej głębi tu nie ma (nie jest to jakieś kolejne „Śledztwo”, tylko kryminał jak najbardziej klasyczny), ale czyta się to nadspodziewanie dobrze – intryga wciąga, akcja toczy się szybko i wydaje się trzymać kupy, a jej kolejne zwroty zaskakują jak należy. Wina Johnstona szybko staje się oczywista, ale szczegóły sprawy pozostają tajemnicze – np. wszystko wskazuje na to, że przyczyną śmierci było zatrucie pierwiastkami radioaktywnymi, co byłoby ze strony trucicieli głupotą, jako że radioaktywność łatwo wykryć, nawet długo po śmierci. Wątpliwości budzi także motyw – skoro Maysters sporządził testament jeszcze przed przybyciem do kliniki i nie miał powodu go zmieniać, a młody nie był, to po co było go mordować? Tylko po to, żeby dostać pieniądze szybciej? Mało przekonujące, szczególnie że chodziło o pieniądze dla fundacji, nie dla samego Johnstona. Ale cóż, odpowiedzi już nie poznamy.

Tom zawiera także dwa inne utwory Lema: „Korzenie” to króciutka sztuka teatralna wyśmiewająca najlepszy z ustrojów („No, jak tam kapitalizm? Gnije? – Gnije. Aż tu śmierdzi, nie czujesz?”) oraz „nieludzko uśmiechniętego” Stalina. „Dyktanda” to z kolei zbiór nonsensownych tekstów, z pomocą których Lem uczył swojego siostrzeńca ortografii. Na przykład takie coś:

W same żniwa żyto zgorzało. Żandarmi żądni żartów żegnali się przed kościołem. Ksiądz proboszcz, wlazłszy na żerdź, choć silnie tym zażenowany, zarządził, aby do żłobu rzepak sypano. Akurat deszcz rzęsisty zaczął padać, zmokły rzeźby przy kościele. Staw porośnięty żółtą rzęsą odbijał małe chmurki. Żniwiarze, przechodząc koło kościoła, zaciągali rzemienie na brzuchu. Księdzu na żerdzi zrzedła mina i spadł na podworzec jak żołądź z dębu.

Dyktanda podobno spełniły swoją rolę – i trudno się temu dziwić. Dzisiaj też by się doskonale nadały do torturowania dzieci Neostrady [demoniczny śmiech].

Dodatkowo do książki dołączono jeszcze płytę z kilkoma odcinkami niemieckiego serialu o przygodach Ijona Tichego. Serial, oględnie mówiąc, nie przesadza z wiernością oryginałowi, ale ma niewątpliwe walory komediowe – jak choćby mieszkanie w bloku udające wnętrze rakiety, czy wielki pluszak udający kurdla. Tylko sam Tichy absolutnie mnie nie przekonuje – zawsze go sobie wyobrażałem raczej jako gościa w typie Louisa de Funes’a, a nie młodego Zamachowskiego;-). Zresztą, co tu dużo mówić – wystarczy obejrzeć trailer i wszystko jasne.

Ocena: 5-


Komentarze

Podobne wpisy