Cichy Fragles

skocz do treści

Krótka historia prawie wszystkiego (Bill Bryson)

Dodane: 13 grudnia 2009, w kategorii: Literatura, Nauka

Krótka historia prawie wszystkiego | Bill Bryson (Zysk i s-ka)

Witaj. Gratulacje. Jestem zachwycony, że ci się udało. Wiem, że to nie było łatwe. Podejrzewam, że było trudniejsze, niż sądziłeś.

Przede wszystkim, abyś był tu i teraz, biliony błądzących atomów musiały w niezwykle wyszukany i wymagający niewiarygodnej koordynacji sposób połączyć się i stworzyć ciebie. Jest to tak szczególny i niepowtarzalny układ, że nigdy wsześniej nie był testowany i będzie istniał tylko ten jeden raz. Przez wiele kolejnych lat (miejmy nadzieję) te maleńkie cząstki będą bez szemrania i w pełnej zgodzie wykonywać miliardy czynności, niezbędnych do utrzymania cię w jednym kawałku, pozwalając ci doświadczać tego niezwykle przyjemnego, aczkolwiek nie zawsze docenianego stanu zwanego istnieniem.

(…)

Nie dość, że szczęśliwym zbiegiem okoliczności od początku trafiłeś na faworyzowaną linię ewolucyjną, to jeszcze miałeś niezwykle – można śmiało powiedzieć, że graniczącą z cudem – szczęśliwą rękę w doborze przodków. Weź pod uwagę to, że przez 3,8 miliarda lat, dłużej niż istnieją ziemskie góry, rzeki i morza, każdy z twoich przodków był dostatecznie atrakcyjny, aby znaleźć zdrowego, zdolnego do reprodukcji partnera lub partnerkę, po czym oboje mieli jeszcze wystarczająco dużo czasu i wystarczająco sprzyjające okoliczności, aby rzeczywiście dokonać reprodukcji.

(…)

Ta książka jest o tym, jak do tego doszło – w szczególności, jak od bycia niczym nigdzie przeszliśmy do bycia czymś, a następnie, jak trochę tego czegoś przekształciło się w nas, a także o tym, co się działo równocześnie oraz później. To oczywiście dość ambitny plan i dlatego książka nosi tytuł „Krótka historia prawie wszystkiego”, mimo że w rzeczywistości nią nie jest. Nie może nią być. Lecz przy odrobinie szczęścia może przynajmniej zrobić takie wrażenie, zanim dojdziemy do końca.

Ten przydługi cytat ze wstępu mógłby w zasadzie zastąpić recenzję – mamy tu nie tylko wyborną próbkę gawędziarsko-poetyckiego stylu autora, ale i ładne podsumowanie zawartości książki, zachęcające do lektury chyba lepiej niż ja byłbym w stanie to zrobić. Mogłbym więc w zasadzie zacytować dłuższy fragment i na tym poprzestać, ale nie zamierzam iść na łatwiznę.

Na łatwiznę bowiem z pewnością nie poszedł sam Bryson, przyznający się bez bicia, że naukowiec z niego żaden, a jeszcze na kilka miesięcy przed rozpoczęciem prac nad swoim dziełem nie wiedział o budowie Wszechświata prawie nic i „nie odróżniał kwarków od kwazarów”. W istocie pisał więc książkę, sam się przy tym ucząc wszystkiego, o czym w niej opowiada. Mocno ryzykowne przedsięwzięcie, prawda?

Cóż, podejście Brysona można po części traktować jako metaforę nauki jako takiej, polegającej często na wyprawach w nieznane, ryzykownych eksperymentach i nierzadko wykorzystywaniu w praktyce teorii, których sami autorzy jeszcze nie zdążyli w pełni zrozumieć. Metafora bardzo na miejscu, bo książka traktuje nie tylko o budowie Wszechświata i jego historii, ale także o tym, jak tę budowę i historię odkrywaliśmy – innymi słowy, o samej nauce.

A traktuje o niej, trzeba przyznać, bardzo ciekawie i nietuzinkowo. O Wszechświecie rasowy miłośnik nauki wiele nowego się tu nie dowie, ale o historii nauki już bardzo dużo – tę bowiem Bryson przestudiował nader dogłębnie, wydobywając na powierzchnię całą masę mało znanych i często zaskakujących faktów. Aż trudno uwierzyć, jak wielu wybitnych odkrywców pozostało praktycznie nieznanych – czy to dlatego, że nikt się o ich odkryciach w porę nie dowiedział i zdążył ich niezależnie dokonać ktoś inny, czy to dlatego, że dokonywali ich przedwcześnie i byli uznawani za wariatów, czy to po prostu dlatego, że koledzy po fachu przywłaszczali sobie ich osiągnięcia, a ich samych spychali w cień. Smutne, ale wielu opisanych tu naukowców, nawet i genialnych, wzorami do naśladowania zdecydowanie nie było. Naukowiec też człowiek, niestety.

A człowiek bywa omylny, czego przykładów również tu nie brakuje – z jednej strony błędne teorie, które przez lata i dekady uznawano za prawdziwe, czasem nawet wbrew obserwacjom; z drugiej strony zwalczanie bądź ignorowanie teorii nie tylko prawdziwych, ale nawet najbardziej genialnych i przełomowych. O wątpliwościach i oporach, jakie długo budziła teoria względności, słyszał każdy – ale mało kto wie, że np. teoria ewolucji, gdy została po raz pierwszy przedstawiona w roku 1858, nie wywołała ani aplauzu uczonych, ani świętego oburzenia chrześcijan. Niczego nie wywołała – fakt jej ogłoszenia został odnotowany w dokumentach instytucji naukowej, ale ani jeden ze słuchaczy nie poświęcił jej większej uwagi. Ot, referat jakich wiele, zaksięgować i zapomnieć. Potrzeba było dopiero fantastycznego sukcesu książki „O pochodzeniu gatunków”, żeby świat nauki zauważył Darwina i przyjrzał się jego twierdzeniom. Oto siła wolnego rynku;-).

Kolejna ciekawa sprawa, jaką się zajął autor, to wciąż istniejące obszary niewiedzy. Okazuje się, że w wielu dziedzinach są one zaskakująco duże i – co jeszcze bardziej zaskakuje – nie budzące zainteresowania. Współczesna nauka sprawia wrażenie niemal wszechwiedzącej i wszechobecnej, badającej z błyskiem w oku każdy kamyk, a tymczasem Bryson wymienia wiele dziedzin, które z racji małej atrakcyjności lub/i wysokich kosztów leżą praktycznie odłogiem, rozwijane przez pojedynczych fascynatów. Najbardziej znany przykład to oczywiście głębiny oceaniczne, o których nie wiemy tak naprawdę prawie nic, choć technologia pozwala bez większego trudu dotrzeć nawet na dno Rowu Mariańskiego – co zresztą miało już miejsce, ale mało kto w ogóle o tym wie, bo głębiny jakoś nie działają na wyobraźnię tak jak np. kosmos, więc żaden wyczyn oceanologów nie przyciągnie większej uwagi mediów – a co za tym idzie, również pieniędzy. Wolny rynek, jak każdy kij, ma dwa końce…

Wracając jednak do wspomnianych obszarów niewiedzy – warto dodać, że i to co wiemy, jest często oparte na bardzo wątłych podstawach. Wątłych nie tyle w sensie braku wiarygodności, co raczej niedostatku informacji. Dotyczy to przede wszystkim paleontologii – cała nasza wiedza o setkach prehistorycznych gatunków opiera się na skamieniałych szczątkach dosłownie pojedynczych osobników (i to często niekompletnych), a o szczątkach prehistorycznych ludzi Bryson pisze wręcz, że „wszystkie dotąd znalezione dałoby się upchnąć w jednym samochodzie, gdyby je potraktować wystarczająco bezceremonialnie” (cytat z pamięci). Zadziwiające, że w ogóle udało się na ich podstawie sformułować jakieś sensowne wnioski, a co dopiero cały rozbudowany model ewolucji człowieka – wciąż oczywiście mocno dziurawy i niekompletny, czego dowodzi choćby odkrycie Homo floresiensis parę lat temu i związane z tym kontrowersje.

Nie muszę już chyba mówić, że książkę gorąco polecam – ale na wszelki wypadek mówię;-). W niniejszej recenzji skoncentrowałem się na tym, co autor pisze o samej nauce, a prawie nie wspomniałem o „historii prawie wszystkiego” jako takiej, co niektórzy mogą uznać za stawianie wozu przed koniem – i będą mieć trochę racji, ale wynika to z tego, że o kosmologii, geologii, paleontologii, antropologii i astrologii… tfu, astronomii, czytałem już w życiu bardzo dużo i w tych kwestiach niewiele mnie może zaskoczyć, natomiast o realiach świata nauki do tej pory nie wiedziałem prawie nic, poza anegdotkami o dziwactwach wybitnych uczonych. Książka powinna jednak przypaść do gustu każdemu, łącznie z całkowitymi laikami – Bryson nie stawia czytelnikowi poprzeczki nazbyt wysoko, pisze prosto i lekkim stylem, unikając wchodzenia w szczegóły, które mogłyby utrudnić lekturę. Jeszcze raz zatem gorąco polecam.

Ocena: 5+


Podobne wpisy