Cichy Fragles

skocz do treści

Upadek (Jared Diamond)

Dodane: 5 sierpnia 2012, w kategorii: Literatura, Nauka

okładka (Prószyński i S-ka)

Dlaczego upadają imperia, wiadomo – masę książek o tym napisano. Jared Diamond postanowił się zatem zająć problemem mniej znanym, choć nie mniej ważnym: dlaczego upadają odizolowane społeczności, wprawdzie niebędące potęgami, ale i pozbawione zewnętrznych zagrożeń? Dlaczego upadła cywilizacja Wyspy Wielkanocnej, państwo Majów czy kolonia Wikingów na Grenlandii? W każdym społeczeństwie mogą oczywiście wystąpić konflikty wewnętrzne czy błędna polityka gospodarcza, ale tymi zjawiskami można wytłumaczyć tylko przejściowe trudności, mijające wraz z ustaniem ich przyczyn – autor zajmuje się natomiast przypadkami głębokiej i trwałej cywilizacyjnej zapaści lub wręcz (jak w przypadku wspomnianych Wikingów) wymarcia całej populacji. Jak dochodzi do tego typu katastrof?

Odpowiedź, choć rozbudowana, daje się streścić bardzo krótko: nadmierna eksploatacja środowiska naturalnego połączona z niezdolnością do odpowiednio szybkiej reakcji na jego pogarszający się stan. Wyspa Wielkanocna to najbardziej znany symbol ludzkiej bezmyślności w czerpaniu z ziemskich zasobów tak jakby miało ich nigdy nie zabraknąć – ląd dawniej żyzny, bogaty w zwierzynę i gęsto zalesiony, w wyniku beztroskich poczynań mieszkańców uległ z czasem niemal całkowitemu wyjałowieniu, wyginęły prawie wszystkie gatunki tamtejszych zwierząt, a na całej wyspie nie ocalało ani jedno drzewo. Naturalną reakcją na ten przypadek jest oburzenie i zdziwienie: jak można było postępować tak krótkowzrocznie? Czy naprawdę nikt z tysięcy ludzi zamieszkujących wyspę nie rozumiał, do czego doprowadzi wycinanie lasów w szybszym tempie, niż były one w stanie się regenerować?

Cóż, dość spojrzeć na dzisiejszą sytuację w tej materii, żeby odpowiedzieć, że owszem, mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej najwyraźniej mogli tego nie rozumieć, skoro nie rozumie tego kilkaset lat później cywilizacja dużo bardziej rozwinięta. Ktoś mógłby odpowiedzieć, że nam jednak zniknięcie lasów na całym świecie jeszcze w bliskiej perspektywie nie grozi, a mimo to sadzimy nowe i wykazujemy jakieś starania, żeby ich wycinkę spowolnić, podczas gdy wspomniani wyspiarze wycięli swoje drzewa zupełnie dosłownie do ostatniego. Czyżby do samego końca nie zdawali sobie sprawy z konsekwencji?

Jak tłumaczy autor, sprawa nie jest taka prosta, jak się wydaje, a do upadku tamtejszej cywilizacji doprowadził cały splot niekorzystnych czynników. Po pierwsze, Wyspa Wielkanocna była wyjątkowo podatna na wylesienie – sucha, względnie chłodna, niewielka, miała bardzo ograniczone możliwości regeneracji. Po drugie, równolegle z wylesianiem postępowała też degradacja gleb i wymieranie dzikich zwierząt (także morskich, żyjących w wodach przybrzeżnych), a wszystkie te niekorzystne zjawiska wzajemnie się wzmacniały. Po trzecie, wyspa była politycznie podzielona na dwanaście rywalizujących ze sobą klanów (jednym z przejawów tej rywalizacji były słynne posągi, których liczba i rozmiary stanowiły o prestiżu klanu, więc produkowano je seryjnie), więc nikt się nie poczuwał do odpowiedzialności za wyspę jako całość – przeciwnie, ubytek zasobów naturalnych zaostrzył walkę o dostęp do nich.

Po czwarte wreszcie, początkowe bogactwo przyrody pozwoliło mieszkańcom osiągnąć dużą liczebność i zamożność, zanim pojawiły się problemy – a gdy już się pojawiły, nie dało się im zaradzić bez gwałtownego spadku liczby ludności i poziomu życia. Punkt krytyczny (tzn. granica możliwości regeneracji środowiska) został bowiem przekroczony dużo wcześniej, tylko efekty degradacji środowiska nie stały się widoczne od razu – wydajność ziemi początkowo spadała w wolnym, prawie niezauważalnym tempie (dodatkowo maskowanym wzrostem terenów upraw i losowymi wahaniami urodzaju), by dopiero po solidnym wyeksploatowaniu zacząć spadać dramatycznie. A że jednocześnie wzrost populacji postępował w tempie wykładniczym i z dużą bezwładnością, w chwili prawdy było już za późno na opamiętanie się.

Jak bardzo za późno – niech świadczy fakt, że po osiągnięciu tego punktu ludność Wyspy Wielkanocnej zmalała w ciągu mniej więcej stu lat o 80-90% (dla porównania, Polska w czasie drugiej wojny światowej straciła „tylko” 20% mieszkańców). Ważnym elementem diety wyspiarzy stały się szczury, a czasem i ludzie. Cywilizacja, która w czasach swojej świetności potrafiła stawiać kilkunastometrowe kamienne posągi i mogła sobie pozwolić na produkowanie ich dziesiątkami, stoczyła się do poziomu wspólnoty pierwotnej, która z czasem zaczęła uznawać wspomniane posągi za dzieło bogów. Last but not least, po zniknięciu ostatnich drzew nie było już z czego zrobić łodzi – nawet nie celem emigracji, bo organizacja tak dalekiej wyprawy była już i tak ponad siły mieszkańców, ale choćby do łowienia ryb z dala od wyspy. Z czasem więc zniknęło jeszcze jedno ważne źródło żywności…

A co do wspomnianych drzew – ich zagładę przypieczętowały banalne prawa wolnego rynku: im bardziej drzew ubywało, tym bardziej rosła cena drewna, więc tym bardziej opłacało się je wycinać. Zarazem z powodu malejącej podaży ich znaczenie dla gospodarki malało, bo drewno lepiej lub gorzej dało się na krótką metę zastępować innymi materiałami lub na siłę przedłużać używanie starych drewnianych przedmiotów, dopóki się nie rozleciały – a wspomniane rozbicie polityczne i desperacka walka o zanikające zasoby nie sprzyjała myśleniu w dłuższej perspektywie. Kogo obchodzą jakieś tam drzewa, kiedy nasz klan walczy o przetrwanie? Przecież nie będziemy zmniejszać swoich szans w wojnie o wszystko, żeby potomkom zwycięzców (czyli być może nie naszym) za sto lat lepiej się żyło, prawda?

No właśnie. Analogie z dzisiejszym światem nasuwają się same, a wnioski trudno uznać za optymistyczne. Nasza cywilizacja jest pod pewnymi względami nawet w gorszej sytuacji od mieszkańców Wyspy Wielkanocnej – w przeciwieństwie do nich zależymy również od rozlicznych dóbr nieodnawialnych (z ropą na czele), które z definicji muszą się kiedyś skończyć i żadna siła tego nie zmieni – a wzrost ich wydobycia postępuje wykładniczo, napędzany wykładniczym wzrostem liczby ludności i również wykładniczym wzrostem zamożności…

Oczywiście wykazujemy jakąś świadomość ekologiczną – ale z dużym naciskiem na „jakąś”, zwykle sromotnie przegrywającą z lobby przemysłowym, które ani myśli się troszczyć o żaby i wiewiórki, kiedy jest tyle kasy do zarobienia. A nawet jak nie zatroszczy się samo, to zawsze się znajdą pożyteczni idioci, którzy chętnie bohatersko powalczą z „ekoterroryzmem” zupełnie bezinteresownie. Jaka przyszłość nas zatem czeka? Czy zdołamy się opamiętać w porę (przy optymistycznym założeniu, że jeszcze nie jest za późno), czy raczej historia Wyspy Wielkanocnej powtórzy się w większej skali i bynajmniej nie jako farsa?

Z jednej strony problemy ze środowiskiem (…) nabierają gwałtownego przyspieszenia. Z drugiej jednak strony wzrost ekologicznej świadomości społecznej oraz prywatne i rządowe inicjatywy przeciwdziałania im również nabierają gwałtownego przyspieszenia. Który koń wygra ten wyścig? Wielu czytelników tej książki jest na tyle młodych, że sami przekonają się o wyniku.

Tako rzecze autor. Zatem cóż, pożyjemy, zobaczymy.

No dobrze, ale czemu ja tu tyle nawijam o Wyspie Wielkanocnej, skoro to tylko jeden z kilkunastu rozdziałów? Zapewne dlatego, że tak naprawdę w nim się zawiera wszystko, co w tej książce najważniejsze – ale to nie znaczy, że resztę można sobie odpuścić. Choć problemy ze środowiskiem stanowią wspólny mianownik opisanych tu upadłych społeczeństw, to na każdy przypadek należy spojrzeć indywidualnie.

Przykładowo kolonia Wikingów na Grenlandii upadła przede wszystkim z powodu próby przeniesienia tam wzorców skandynawskich, które okazały się nie przystawać do tamtejszych warunków – np. gleby, pozornie takie same jak w Norwegii, w rzeczywistości dużo szybciej ulegały jałowieniu, o czym Wikingowie przekonali się dopiero poniewczasie. Majowie doszli do katastrofy podobną drogą jak mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej, natomiast państwo Indian Anasazi zniszczyła fatalna seria suchych lat w połączeniu z niewydolnością feudalnego państwa i skrajnym rozwarstwieniem społeczeństwa, co najpierw pogłębiało problemy, a potem uniemożliwiło ich rozwiązanie. Wreszcie wyspy Pitcairn i Henderson nie były w stanie osiągnąć pełnej samowystarczalności i pozostawały uzależnione od handlu – upadły więc, gdy partnerów handlowych nagle zabrakło.

Z czasów nam współczesnych pouczający jest przykład Dominikany i Haiti. Dwa państwa położone na jednej wyspie, zbliżone kulturowo, startujące z podobnego poziomu, których losy potoczyły się jednak odmiennie: Dominikana, choć niezbyt zamożna i dręczona typowymi latynoamerykańskimi plagami (dyktatury, nierówności społeczne, korupcja), jednak systematycznie się rozwija, podczas gdy Haiti pozostaje jednym z najbiedniejszych krajów świata, od pokoleń niezdolnym do oderwania się od dna. Skąd ta różnica? Znowu środowisko – na Haiti doszczętnie wyeksploatowane przez kolonizatorów (co do dziś utrudnia rozwój rolnictwa, które w nierozwiniętych krajach stanowi podstawę gospodarki), na Dominikanie zachowane w dobrym stanie i chronione po uzyskaniu niepodległości, dzięki czemu państwo dobrze zarabia na eksporcie żywności. Ciekawe, prawda?

A jeszcze ciekawsze są spostrzeżenia na temat ludobójstwa w Ruandzie. Jak powszechnie wiadomo, jego przyczyną były waśnie plemienne, zbrodni dokonali Hutu, a ofiarami byli Tutsi. Tymczasem autor zauważa, że w rzeczywistości wyglądało to trochę inaczej: rzezie miały miejsce nawet w rejonach, gdzie Tutsi w ogóle nie żyli! Co więcej, nawet tam gdzie żyli, Hutu wcale nie oszczędzali swoich współplemieńców – co najwyżej zabierali się za nich dopiero po wymordowaniu wszystkich Tutsi. Prawdziwym motywem rzezi była – twierdzi Diamond – walka o ziemię, której dramatycznie brakowało, a przyczyną tego stanu rzeczy był ogromny przyrost naturalny w małym terytorialnie kraju. Do tego doszło silne rozwarstwienie społeczeństwa, częściowo pokrywające się z podziałami plemiennymi – i do wybuchu potrzebny był tylko pretekst, którego rząd (kontrolowany przez Hutu) chętnie dostarczył…

O kolejnych przykładach można by jeszcze to i owo napisać, ale już chyba i tak za bardzo mnie poniosło, więc na tym poprzestańmy. Książka, jak chyba widać, pouczająca – ale też mocno przegadana. Szczególnie o Wikingach autor rozwodzi się niesamowicie, analizując ich przypadek w najdrobniejszych detalach przez prawie sto stron i podpierając każdą tezę serią przykładów, podczas gdy inne społeczeństwa – według mnie ciekawsze z punktu widzenia problematyki książki – omawia bez porównania mniej szczegółowo. Poza wodolejstwem doskwiera też trochę jednostronne spojrzenie – problemami innymi niż środowiskowe Diamond prawie się nie zajmuje, traktując je co najwyżej jako mało znaczący dodatek. Mimo to przeczytać zdecydowanie warto – a szczególnie zaleciłbym lekturę politykom, gdybym miał złudzenia, że długofalowe problemy świata cokolwiek ich obchodzą.

Ocena: 4+

Inne tego autora: Strzelby, zarazki, maszyny


Komentarze

Podobne wpisy