Cichy Fragles

skocz do treści

Przeczytane w 2012 #4

Dodane: 16 grudnia 2012, w kategorii: Literatura, Nauka

W dzisiejszym odcinku literatura (popularno-)naukowa:

  • Porady seksualne dr Tatiany (Olivia Judson)
  • Podziemni bogowie (Umberto Eco)
  • Wejście na orbitę / Okamgnienie (Stanisław Lem)
  • Czy jest tam kto? (Frank Drake i Dava Sobel)

Porady seksualne dr Tatiany (Olivia Judson)

okładka (W.A.B. i CIS)

Masowe orgie, kazirodztwo, wymienianie się nasieniem, kopulacja przez nozdrza, zjadanie genitaliów i płodów, seks w łonie matki… dobra, starczy tych słów kluczowych;-). Wymienione praktyki to tylko czubek góry lodowej – dr Tatiana dostaje listy z prośbami o poradę w najbardziej dziwacznych sprawach związanych z prokreacją („niechcący połknęłam swojego faceta przed stosunkiem, co mam teraz zrobić?”), a odpowiadając na nie, często sypie jeszcze kolejnymi przykładami, żeby pocieszyć swoich korespondentów, że inne gatunki mają gorzej.

„Inne gatunki”, bo pani doktor nie zajmuje się ludźmi, tylko wszelkimi innymi formami życia. Najczęściej są to oczywiście owady, które nie mają żadnych zahamowań i pod względem ilości (nie mówiąc o „jakości”) perwersji seksualnych biją na głowę nawet Japończyków (wyobraża ktoś sobie, że stosunek patyczaków może trwać nawet trzy miesiące bez przerwy?), ale przedstawicieli reszty królestwa zwierząt też nie brakuje: nawet poczciwe ssaki potrafią zaskakiwać, np. u hien również samice mają fallusy, a lwy potrafią kopulować nawet kilkadziesiąt razy dziennie – i niech ktoś teraz spróbuje wątpić, że lew jest królem zwierząt;-).

Ciekawym przypadkiem, któremu autorka poświęca cały osobny rozdział, są wrotki z grupy Bdelloidea, które, choć rozmnażały się płciowo, w drodze ewolucji pozbyły się samców i przeszły na dzieworództwo. Feministki z gatunku homo sapiens mogłyby im buty czyścić, gdyby wrotki nosiły buty;-). Na drugim biegunie mamy śluzowce, których różne gatunki rozwinęły od kilkunastu do nawet kilkuset płci – stworzenie harmonijnego związku byłoby w tej sytuacji nie lada wyzwaniem, na szczęście jednak do spłodzenia potomstwa wystarczy zwykle udział przedstawicieli „zaledwie” trzech-czterech różnych płci.

Przykłady tego typu kuriozów można by wyliczać długo i namiętnie, jako że bogactwo przyrody wydaje się w tej kwestii (kluczowej przecież dla przetrwania gatunku) niewyczerpane, a autorka, od lat pisząca felietony naukowe dla „The Economist”, zna się na rzeczy doskonale. Szkoda tylko, że książka stanowi (z wyjątkiem ostatniego rozdziału) proste złożenie tychże felietonów w zbiór – powtórzeń wprawdzie nie jest wiele, jednak trochę się czuje, że książka nie powstawała od początku jako spójna całość. A że odpowiedzi na fikcyjne listy opierają się z grubsza na jednym schemacie, z czasem robi się to monotonne. Sytuację ratowałby ostatni rozdział, gdyby nie przerost formy nad treścią – oprawa dyskusji o wspomnianych Bdelloidach wydaje się momentami ważniejsza niż sama dyskusja. Owszem, odrobina komizmu nigdy nie zaszkodzi, ale przerabianie nauki na farsę to już lekka przesada.

I jeszcze jedno: książka ma niby 370 stron, ale dobre sto zajmuje indeks, bibliografia i przypisy, więc de facto dostajemy tej lektury prawie o jedną trzecią mniej, niż się spodziewamy. Niegłupi sposób na łatwe zwiększenie grubości i ceny…

Ocena: 4


Podziemni bogowie (Umberto Eco)

okładka (Czytelnik)

Trudno sensownie streścić tę książkę – autor zajmuje się tu bowiem wszelkimi możliwymi tematami, począwszy od wystroju amerykańskich muzeów, przez historię średniowiecza (ciekawe, choć momentami naciągane, porównanie konsekwencji rozpadu Pax Romana z możliwymi skutkami upadku USA), apokaliptyczne sekty, dobór wiadomości w serwisach informacyjnych, piłkarskie mistrzostwa świata, dżinsy, teorię komunikacji, aż po filozofię Tomasza z Akwinu. Każdy temat jest dobry, jako punkt zaczepienia do rozważań o polityce, społeczeństwie czy kulturze – a kto jak kto, ale Eco ma w tych kwestiach sporo do powiedzenia.

Niestety ilość nie przechodzi w jakość – zdarzają się świetne teksty (np. „Dialog o karze śmierci”), ale większość jest raczej nijaka (zbiór „the best of Eco” to zdecydowanie nie jest), a ciągła zmienność tematów raczej nuży niż zachęca do dalszej lektury. Jeszcze jeden dowód, że nie wystarczy pozbierać felietony do kupy, żeby powstała z tego dobra książka. Niewątpliwie wystarcza to do odcinania kuponów od wielkiego nazwiska, ale chyba nie o to chodzi.

Ocena: 4-


Inne tego autora: Imię róży

Wejście na orbitę / Okamgnienie (Stanisław Lem)

okładka (Agora)

[tom 31 Lemowej Kolekcji]

Połączone w jednym tomie zbiory felietonów o nauce i technice. Połączenie o tyle niecodzienne, że mamy tu pierwszą i ostatnią książkę publicystyczną Lema – można więc porównać, jak zaczynał i jak kończył. A porównanie to wypada zdecydowanie na korzyść młodego Lema – już nad wyraz dojrzałego i oczytanego, a jeszcze pełnego młodzieńczego wigoru i optymizmu. Choć na przełomie lat 50-tych i 60-tych sytuacja geopolityczna pozostawiała wiele do życzenia, a wojna atomowa chwilami wydawała się już wisieć na włosku, teksty z tamtego okresu wyrażają głęboką wiarę, że ludzkość mimo wszystko uniknie katastrofy, a dalszy rozwój nauki przyniesie nam gigantyczne korzyści, i to szybciej niż się komukolwiek wydaje – konfrontując przepowiednie naukowców i fantastów z rzeczywistością, autor stwierdza, że prawie zawsze okazywały się one zbyt ostrożne, jeśli chodzi o daty.

Zabawny jest tu przypadek Stapledona, który w roku 1933 przewidywał, że wyzwolenie energii atomowej zajmie nam 150 tysięcy lat – rzeczywistość wyprzedziła jego przewidywania, jak złośliwie zauważa Lem, o jedyne 149 988 lat. Fakt, Stapledon był w kwestiach naukowych zaledwie amatorem, ale wpadki zaliczali nawet najlepsi eksperci, czego przykładem prognozy rozwoju broni atomowej poczynione w 1948 przez Patricka Blacketta – już po dziesięciu latach okazało się, że nie docenił on (i to bardzo mocno) ani tempa wzrostu mocy bomb, ani zasięgu i precyzji rakiet, ani szybkości pozyskiwania tej broni przez kolejne państwa. Inna rzecz, że akurat w tym przypadku szybkie tempo rozwoju nie stanowiło powodu do zadowolenia.

Do wojny atomowej, jak wiemy, nie doszło, a kolejne 40 lat faktycznie przyniosło niesamowity postęp i liczne wynalazki, których nawet Lem się nie spodziewał, z internetem na czele – mimo to w wydanym na przełomie tysiącleci „Okamgnieniu” autor ocenia świat i ludzkość zdecydowanie negatywnie, a przyszłość widzi niemal wyłącznie w czarnych barwach: ludzie są ogłupiani przez media i marketingowców, rozwój nauki przynosi więcej zagrożeń niż pożytku, cywilizacja się degeneruje i niechybnie zmierza ku upadkowi… Słowem, młody umiarkowany optymista zmienił się w starego nieumiarkowanego pesymistę, który w dodatku stracił dawny wigor i po części także lotność umysłu – teksty są już wyraźnie bardziej powierzchowne, często przyjmują postać luźnych dywagacji, z których niewiele wynika. Smutne to, ale cóż – Lem też był tylko człowiekiem…

Ocena: 4+ (Wejście na orbitę) i 4- (Okamgnienie)


Czy jest tam kto? (Frank Drake i Dava Sobel)

okładka (Prószyński i S-ka)

Nie ma chyba człowieka, który zrobił więcej dla poszukiwań pozaziemskich cywilizacji, niż Frank Drake, profesjonalnie zajmujący się tym problemem od – bagatela – pół wieku (dokładniej od 1960, kiedy przeprowadził pierwsze obserwacje radioteleskopowe nastawione na wykrycie modulowanych sygnałów). Jak dotąd bez efektu, ale wiary wciąż nie traci – mało tego, w niniejszej książce, napisanej w 1992, wyraża przypuszczenie, że osiągniemy sukces jeszcze przed końcem XX wieku. Niestety, mylił się, ale kto wie, gdyby amerykański rząd nie obciął w 1994 funduszy na program SETI, może faktycznie udałoby się coś znaleźć?

Osobiście optymizmu Drake’a nie podzielam – jakkolwiek samo istnienie innych cywilizacji wydaje mi się dość prawdopodobne, to szukanie ich przy użyciu dzisiejszych technologii przypomina szukanie igły w stogu siana, i to bez wiedzy, gdzie ten właściwy stóg w ogóle jest. Przede wszystkim, kosmici musieliby nadać sygnał skierowany dokładnie w naszą stronę; następnie my, żeby ten sygnał odebrać, musieliśmy trafić zarówno w kierunek, z którego został on nadany, jak i w jego częstotliwość, wreszcie po spełnieniu tych wszystkich warunków (a każdy z osobna wymaga sporo szczęścia) trzeba by było jeszcze wyodrębnić ten sygnał z kosmicznego szumu (dziś szczęśliwie mogą już się tym zająć komputery – Drake przez większość życia nie miał tego luksusu), no i – last but not least – przydałoby się cokolwiek z niego zrozumieć.

Ten ostatni problem wydawał się pierwotnie nie do przeskoczenia – nie istnieje przecież samotłumaczący się kod. Można wprawdzie na podstawie analizy statystycznej wyodrębnić z odpowiednio długiego ciągu zer i jedynek litery, słowa i zdania (o ile takowe rzeczywiście się pod tym kodem kryją), ale jak rozszyfrować ich znaczenie bez żadnego punktu zaczepienia? No niestety – nie da się. Jak zatem miałoby wyglądać nawiązanie komunikacji? Drake znalazł banalne rozwiązanie: wysłać wiadomość w formie obrazka, gdzie zera i jedynki będą reprezentować kolejne punkty. A żeby obrazek dało się łatwo rozpoznać, długości jego boków powinny być liczbami pierwszymi – wówczas sama długość kodu (iloczyn dwóch liczb pierwszych) będzie informacją, jak go przedstawić graficznie. Oczywiste, prawda?

Jak się okazuje, nie aż tak – gdy bowiem Drake taką wiadomość ułożył i rozesłał jej cyfrowy zapis znajomym naukowcom (w kilku przypadkach noblistom), tylko jeden z nich wpadł na pomysł przedstawienia jej w formie obrazka, a i on nie bardzo rozumiał, co ten obrazek właściwie przedstawia, poza ludzką sylwetką. Pozostaje mieć nadzieję, że ewentualni odbiorcy wiadomości Arecibo (będącej rozbudowaną i bardziej przejrzystą wersją pierwotnego pomysłu Drake’a) okażą się bardziej domyślni…

Co zaś do obserwacji – Drake wpadł na genialny w swojej prostocie pomysł wykorzystania zjawiska soczewkowania grawitacyjnego. Słońce, uginające światło i fale radiowe swoją masą, tworzy przecież gigantyczną soczewkę, która pozwoliłaby nam zwiększyć możliwości teleskopu o wiele rzędów wielkości – do tego stopnia, że nie tylko moglibyśmy bezpośrednio obserwować planety krążące wokół innych gwiazd, ale nawet oglądać ich powierzchnię w jakości niewiele gorszej niż w Google Maps. Brzmi aż za pięknie, prawda? No niestety, jest tu jeden haczyk: według wyliczeń Drake’a ognisko tej soczewki znajduje się w odległości 82 mld km od Słońca – ponad cztery razy dalej, niż Voyager 1 zaleciał przez 35 lat:-(.

Wszystko zatem wskazuje, że autor nie doczeka realizacji swojego życiowego marzenia. Osobiście wątpię nawet, by ktokolwiek z nas tego doczekał. Wierzę jednak, że kiedyś w końcu jakąś cywilizację odkryjemy – o ile wcześniej nie zniszczymy naszej, czego niestety nie można wykluczyć, skoro na obserwacje kosmosu żałujemy choćby promila pieniędzy wydawanych na zbrojenia…

Ocena: 4+


Podobne wpisy