Cichy Fragles

skocz do treści

Reportaże z czterech stron świata

Dodane: 23 czerwca 2013, w kategorii: Literatura

No, może niezupełnie z czterech, bo trzy ze wschodu i jeden z południa – ale nie czepiajmy się szczegółów, to przecież tylko kwestia perspektywy;-).

Pjongjang (Guy Delisle)

okładka (Kultura Gniewu)

Komiksowy zapis wrażeń autora z pobytu w Korei Północnej, gdzie wybrał się służbowo, aby nadzorować pracę animatorów wykonujących zlecenie dla jego firmy (kapitalizm to jednak wedrze się wsżędzie…), a przy okazji oczywiście zaliczył tamtejsze atrakcje turystyczne, z monumentalnym muzeum Wielkiego Przywódcy, Towarzysza Kim Ir Sena na czele, jak również próbował nawiązać bliższy kontakt z tubylcami – niestety bezskutecznie.

Gdyby chcieć podsumować ten komiks jednym słowem, byłaby to „pustka”. Puste drogi, puste miasto, pusty hotel, pusta restauracja – trudno się nie zastanawiać, czy w tym państwie w ogóle ktoś mieszka, czy może pozostała z niego już tylko dekoracja, utrzymywana w pionie przez resztkę mieszkańców. Wrażenie pustki potęguje gigantomania: drogi, po których nic nie jeździ, to nierzadko kilkupasmowe autostrady, w wyglądającym na bezludne mieście pełno jest rozległych placów i wielkich budynków, a hotel zamieszkany przez dosłownie kilka osób ma kilkanaście pięter i przestronne korytarze, które kojarzą się autorowi z komputerowymi strzelankami – zarówno dla fasonu, jak i z powodu ciemności, bo światło jest tylko na tym jednym piętrze, na którym mieszkają goście. Dodajmy, że zgodnie z najlepszymi wzorcami socjalistycznej ekonomii, jest to jeden z trzech hoteli w Pjongjangu (nie licząc słynnego niedokończonego Ryugyŏng Hotel), a dwa pozostałe są równie wielkie i równie puste…

Niestety, pustkami świeci również fabuła. Mimo wysiłków autora, w komunistycznym raju absolutnie nic się nie dzieje, nie ma żadnych rozrywek poza zwiedzaniem miejsc kultu wodza, a tubylcy nie dają się naciągnąć na jakiekolwiek potencjalnie nieprawomyślne rozmowy – czemu zresztą trudno się dziwić, biorąc pod uwagę z jednej strony indoktrynację, a z drugiej ryzyko. Przez większość czasu widzimy więc tylko bezcelowe szwendanie się po mieście, przeplatane obserwacjami autora na temat absurdów najlepszego z systemów i posuniętego do ekstremum kultu jednostki. Obserwacjami niestety niezbyt odkrywczymi. Nie żeby było źle, bynajmniej – ale po entuzjastycznych recenzjach nastawiałem się na coś więcej.

Ocena: 4

Inne tego autora: Kroniki birmańskie


Gogol w czasach Google’a (Wacław Radziwinowicz)

okładka (Agora)

Wbrew tytułowi, nie znajdziemy tu niczego o Gogolu, ani tym bardziej o Google’u. W tym drugim przypadku trudno się zresztą dziwić, bo Rosja to jeden z bardzo nielicznych krajów, w których Google nie jest wyszukiwarką numer jeden – z bliżej nieznanych mi powodów Rosjanie wolą rodzimy Yandex. No ale Yandex nie bardzo by się komponował w tytule, więc można autorowi wybaczyć ten niuans;-). O czym w takim razie jest ta książka? Generalnie rzecz biorąc, o kuriozach i patologiach współczesnej Rosji. Niby powszechnie wiadomo, że nie jest ona całkiem normalnym krajem (delikatnie mówiąc), ale i tak lektura dostarcza mocnych wrażeń.

Weźmy np. reportaż o Jekaterynburgu – lokalna mafia tak się tam rozbestwiła, że założyła własną partię polityczną, przejęła władzę w mieście i postawiła naprzeciwko prokuratury billboard z szyderczymi życzeniami „owocnej pracy”. Słabe? To może tekst o sytuacji w więzieniach, gdzie ścisk panuje taki, że w jednoosobowych niegdyś celach upycha się i po kilkunastu chłopa, którzy muszą spać na zmianę, bo choć łóżka trzypiętrowe, to dla wszystkich naraz miejsca nie starczy. Też słabe? To dodajmy, że popularnym wśród milicjantów (od niedawna policjantów) sposobem zarobkowania jest wymuszanie łapówek pod groźbą wsadzenia do takiego więzienia pod dowolnie nonsensownym pretekstem – procesy zazwyczaj ciągną się wiele lat, a policjantowi i tak nic nie grozi, jeśli uczciwie dzielił się łapówkami z przełożonymi. Z drugiej strony, w więzieniu też może być całkiem przyjemnie, jeśli odpowiednio „posmarujemy” klawiszom i dyrekcji – no ale dać policjantowi na pewno wyjdzie taniej.

Wszystko jednak przebija reportaż o „trupim pociągu”, w którym armia trzyma kilkaset niezidentyfikowanych ciał żołnierzy poległych w Czeczenii – zamrożonych, rzecz jasna, ale z powodu częstych przerw w dostawach prądu trupy rozmarzają i zaczynają się rozkładać, żeby potem znowu zamarznąć i tak w kółko. A pociąg regularnie odwiedzają matki zaginionych żołnierzy, próbujące rozpoznać swoich synów pośród tych zwłok „o konsystencji kisielu”, jak to malowniczo określa autor. Brr.

Wiele tekstów jest tu naprawdę genialnych i zapadających w pamięć – ale niestety, gdzieś w połowie książki dłuższe artykuły się kończą i dalej lecą już tylko jedno- i dwustronicowe notki prasowe i felietony. Nadal niezłe, ale już trochę monotonne i gołym okiem widać, że pisane do gazety – zresztą większość z nich właśnie z gazety pamiętam. Szkoda, bo gdyby całość prezentowała taki poziom jak te najlepsze teksty, mielibyśmy książkę bezdyskusyjnie wybitną, a tak pozostaje pewien niedosyt.

Ocena: 5-


Japoński wachlarz (Joanna Bator)

okładka (W.A.B.)

Czas na zmianę klimatu, i to o 180 stopni – Japonia, jak twierdzą Rosjanie, to absolutne przeciwieństwo ich kraju pod każdym względem: przyzerowa korupcja, przyzerowa przestępczość, powszechna życzliwość, posunięta do granic absurdu uprzejmość, wzorcowa praworządność i troska o wspólne dobro, wszystko zawsze chodzi jak w zegarku… Cóż, w sumie to również przeciwieństwo Polski, niestety. Joanna Bator nie zajmuje się jednak takimi porównaniami, tylko samą Japonią – bodaj najdziwniejszym krajem świata, nie tylko z powyższych powodów;-).

A zajmuje się nią starannie i wnikliwie aż do bólu, drobiazgowo opisując wszystko, co jej w Japonii wpadło w oko: wystrój mieszkań, relacje towarzyskie i służbowe, kuchnia, moda, święta, popkultura – każdy temat rozłożony na czynniki pierwsze. Jeśli ktoś chce się dowiedzieć jak najwięcej o japońskich realiach, naprawdę trudno o lepsze źródło. Jednak co za dużo, to niezdrowo – natłok szczegółów i szczególików na dłuższą metę robi się męczący, a autorka nie zna umiaru i potrafi przez wiele stron rozwodzić się np. o zamiłowaniu Japończyków do owoców morza, wyliczając popularniejsze dania, opisując ich pochodzenie, wygląd i smak… I tak o wszystkim.

Na domiar złego (choć niektórzy pewnie uznają to za zaletę) książka jest poświęcona niemal wyłącznie najbardziej przyziemnym kwestiom z życia codziennego, bez jakichkolwiek ogólniejszych obserwacji – może poza rozdziałami o sytuacji kobiet w Kraju Kwitnącej Wiśni i o fenomenie Issei Sagawy. Tylko tam znajdziemy jakieś głębsze refleksje na temat japońskiego społeczeństwa, tylko tam pojawiają się skazy na sielankowym obrazie krainy szczęścia i dobrobytu, tylko tam widać, że autorka coś w Japonii robiła poza korzystaniem z uroków życia. Szkoda, że tylko tam.

Ale to kwestia gustu – jeśli kogoś bardziej interesuje życie codzienne i obyczaje, niż kwestie polityczno-społeczne, a w dodatku jeszcze nie wie za wiele o Japonii, lektura na pewno nie będzie zmarnowanym czasem.

Ocena: 4


Gdyby cała Afryka… (Ryszard Kapuściński)

okładka (Agora)

Gdyby co?

Gdyby się zjednoczyła… Gdyby była wolna… Gdyby żyła w pokoju… Gdyby myślała o przyszłości… Słowem gdyby się za siebie wzięła… Ale gdyby babcia miała wąsy, to by była dziadkiem – w Afryce z pewnością istnieje wiele lokalnych odpowiedników tego powiedzenia, bo i rozbieżność między oczekiwaniami a rzeczywistością jest tam wyjątkowo duża.

W latach 1959-66, kiedy powstawała ta książka, oczekiwania były szczególnie rozbuchane. Trwała bowiem dekolonizacja, każdego roku co najmniej kilka państw wybijało się na niepodległość i wszędzie towarzyszyły temu wielkie nadzieje, które potem oczywiście zmieniały się w równie wielkie rozczarowanie. Po pierwsze, niepodległość często oznaczała tylko formalne uwolnienie się od kolonizatorów, natomiast gospodarka pozostawała mocno uzależniona od eksportu do byłej metropolii. Po drugie, lokalna klasa polityczna musiała się dopiero ukształtować, co zwykle prowadziło do wojny wszystkich ze wszystkimi, najczęściej kończącej się tym, że najsilniejszy brał wszystko, a konkurencję eksterminował. Po trzecie, elita intelektualna praktycznie nie istniała, więc poziom debaty publicznej był żenujący, nie mówiąc o jakości stanowionego prawa.

Po czwarte wreszcie, instytucje raczkujących państw odznaczały się trwałością domków z kart, a poczucie lojalności wobec władzy było znikome, więc skuteczne zamachy stanu zdarzały się znacznie częściej niż wybory. Europejczykowi, przyzwyczajonemu do silnych i stabilnych państw, trudno nawet zrozumieć, jak słabe były (i w niektórych przypadkach są do dziś) państwa afrykańskie – dla nas pod słowem „państwo” kryje się rozbudowana administracja, wielotysięczna armia, policja, tajne służby i tak dalej, z monopolem na przemoc i niekwestionowaną przez nikogo władzą. Tymczasem w Afryce postkolonialnej „państwo” często oznaczało dosłownie garstkę ludzi skupionych wokół przywódcy, dysponujących jakimiś minimalnymi środkami do utrzymywania kontroli nad stolicą i de facto bardziej reprezentujących kraj, niż sprawujących jakąś realną władzę nad nim. Nic dziwnego, że o stabilności nie mogło być mowy.

Żeby to sobie lepiej uzmysłowić, wspomnijmy, że jeden z afrykańskich zamachów stanu został przeprowadzony przez… jednego człowieka. Był to oficer, który wziął jedyny w kraju (!) moździerz, wycelował go w willę będącą siedzibą rządu i zagroził wystrzeleniem, jeśli rząd w ciągu godziny nie złoży dymisji. Ministrowie nie byli w stanie wezwać pomocy wystarczająco szybko, więc nie mieli wyboru i władzę oddali. Inny zamach stanu nie powiódł się tylko z powodu braku… drabin. Rząd bowiem zabarykadował się na stadionie, a zamachowcy nie byli w stanie sforsować drzwi, więc zaczęli szukać drabin, żeby wejść górą – ale zanim jakieś znaleźli, zrobiła się noc, a do rana rewolucyjne nastroje w mieście opadły i rząd opanował sytuację. Operetka, jak się patrzy – szkoda tylko, że wpływająca zupełnie serio na życie milionów ludzi.

Podobnie kuriozalnych sytuacji Kapuściński opisał więcej – jeszcze nie w tak wybitnym stylu, jak w „Hebanie”, jeszcze nie tak wnikliwie, jeszcze z (dość zabawnymi z dzisiejszej perspektywy) ideologicznymi wtrętami (chociażby dzielenie polityków na „postępowych” i „reakcyjnych”), ale już dając przedsmak przyszłej wielkości. Aż dziw, że przez prawie pół wieku tej książki nie wznawiano.

Ocena: 4+

Inne tego autora: Lapidaria IV-VI, Busz po polsku


Komentarze

Podobne wpisy