Cichy Fragles

skocz do treści

Oblicza grozy

Dodane: 19 sierpnia 2013, w kategorii: Literatura

Zasadniczo wielkim fanem horrorów nie jestem, ale tak jakoś wyszło (głównie dzięki pierwszej edycji Bookrage), że trafiła mi się ostatnio cała ich seria – na zbiorczą notkę jak znalazł;-).


Opowiadania (Stefan Grabiński)

okładka (Bookrage)

Tworzący w początkach XX wieku Grabiński to klasyk polskiej opowieści grozy, a trzy zbiory z Bookrage dają niezły przegląd jego twórczości – w sumie aż 60 utworów. „Demon ruchu” to teksty o pociągach (kto by pomyślał, na ile sposobów można je wykorzystać w horrorze) i pożarach, dwa pozostałe zbiory nie mają żadnego klucza tematycznego – teksty z „Osady dymów” wydają się bardziej koncentrować na psychice bohaterów, a w „Sadzie umarłych” znajdziemy szczególnie dużo magii i śmierci, ale czy takie właśnie były kryteria doboru, raczej wątpię – zbyt dużo wyjątków od reguły.

Jak to zwykle bywa z klasyką, podstawowe pytanie brzmi: czy teksty się nie zestarzały? Cóż, ich wiek widać zarówno po stylu pisania (rozwlekła XIX-wieczna narracja, pełna rozbudowanych opisów, czego dziś w literaturze popularnej już się nie spotyka), jak i po treści – pełno tu modnego sto lat temu okultyzmu, pełno parapsychologii i innych teorii, które wówczas aspirowały do miana nauki – tak więc ogólnie czuć, że jesteśmy w czasach Żeromskiego czy Reymonta, momentami zalatuje trochę anachronizmem, ale dramatu nie ma. Rewelacji niestety też, ale z innych przyczyn.

Dominują tu bowiem krótkie formy, bez rozbudowanej fabuły, opierające się na pojedynczym pomyśle. Fakt, że tych pomysłów autorowi nie brakowało, mamy tu wiele niesztampowych rozwiązań i motywów: a to cienie w oknie odtwarzają zbrodnię sprzed lat, a to odbicie pokoju w lustrze nie do końca odpowiada oryginałowi, a to miejsca katastrof kolejowych układają się na mapie w czytelny wzór… Zwykle jednak nic poza tym pomysłem w pamięci nie zostaje, bo fabuła sprowadza się do jego przedstawienia. Z pozytywnych wyjątków mógłbym wymienić „Pożarowisko” (gdzie początkowa determinacja w walce z ciemnymi siłami niepostrzeżenie, drogą małych kroków, topnieje, by w końcu zmienić się w swoje przeciwieństwo) oraz „Salamandrę” – minipowieść, której bohater na zmianę ulega wdziękom czarownicy i mobilizuje się do walki z nią, a że w walce towarzyszy mu potężny mag, autor może trochę rozwinąć skrzydła.

Ten drugi przykład każe podejrzewać, że lepiej sięgnąć po inne powieści Grabińskiego, zamiast opowiadań, w których niestety rozmieniał się na drobne…

Ocena: 4-


Wigilijne psy (Łukasz Orbitowski)

okładka (Bookrage)

Zbiór dziewięciu opowiadań, z których wyróżniłbym następujące:

Serce kolei – hołd dla Grabińskiego, z lekkim przymrużeniem oka, bo przez prawie stulecie od „Demona ruchu” trochę się zmieniło – pociągi, wówczas symbol nowoczesności, dziś kojarzą nam się raczej z nędzą w PKP (i autor chętnie to skojarzenie wykorzystuje), ale nadal dobrze się nadają na scenerię wydarzeń mrożących krew w żyłach. Co prawda Grabiński takich jatek, jak w tym opowiadaniu, nie urządzał, no ale oczekiwania czytelników też się przez te sto lat zmieniły;-).

Kacper Kłapacz – nawiedzone domy to już przeżytek, czas na nawiedzony wieżowiec! Choć w sumie po co komu zjawiska nadprzyrodzone, skoro ludzie i bez nich mogą się wzajemnie niszczyć – chyba tylko po to, żeby nie mogli tego wieżowca opuścić, zanim dojdzie do tragedii. Ale żarty na bok, tekst zasługuje na poważniejsze potraktowanie, choćby za świetnie przedstawione relacje między trojgiem oszustów, którzy pewnie jakoś by się dogadali co do podziału łupu, ale niecodzienne wydarzenia w wieżowcu przyczyniają się do wzmocnienia wzajemnych animozji…

Wigilijne psy – krótka historia niezbyt chwalebnego życia, obserwowanego przez dwa tajemnicze psy, które odwiedzają bohatera w każdą wigilię – początkowo z bardzo przyjaznym nastawieniem, a potem, w miarę postępowania jego moralnego upadku, coraz bardziej wrogie. Niby banalne i oczywiste przesłanie, ale tak napisane, że w pamięci jakoś zostaje.

Zmierzch rycerzy światła – bohater po pijaku zamawia sobie SMS-owe wróżby, a na trzeźwo ze zdumieniem odkrywa, że pierwsza z nich się spełniła. Jednak po przeczytaniu drugiej przeżywa już nie zdumienie, tylko szok, wywracający jego życie do góry nogami. A potem zaczyna szukać autora tych wróżb i wszystko wywraca się jeszcze bardziej. Przewrotny tekst o sztuce kłamstwa, chyba najlepszy w tym zbiorze.

A zbiór jako całość – mimo paru mniej udanych tekstów, więcej niż dobry.

Ocena: 5-

Inne tego autora: Horror show


African psycho (Alain Mabanckou)

okładka (Karakter)

Tu dla odmiany mamy grozę w wersji humorystycznej (choć czy w takim razie można jeszcze mówić o grozie? chyba nie bardzo, ale ojtam ojtam). Gregoire (główny bohater, a zarazem narrator) to życiowy nieudacznik, którego największym marzeniem jest zostać seryjnym mordercą, jak jego idol Angoualima – zbrodniarz siejący postrach w całym kraju, legenda za życia i bohater najbardziej fantastycznych plotek. Jak dorównać komuś takiemu, nie mając pojęcia o zabijaniu? Cóż, nauczyć się można tylko w jeden sposób – ale mimo starannego planowania, pierwsze próby kończą się kompromitacją. Gregoire postanawia więc zacząć „karierę” od zamordowania swojej dziewczyny, co powinno być o tyle łatwiejsze, że się do niego wprowadziła. Ale przecież nie można tego zrobić ot tak – morderstwo musi być dziełem sztuki, na które rzucą się media i o którym będzie się mówić latami – trzeba je zatem perfekcyjnie przygotować…

Nie czytałem „American psycho”, więc nie wiem na ile niniejsza powieść się do niego odwołuje – być może jest tu masa odniesień, których nie zauważyłem i dlatego nie mogłem w pełni docenić tej książki – z całą pewnością jednak sama w sobie nie robi ona wielkiego wrażenia. Chora filozofia bohatera i jego pokrętne wywody są nawet zabawne, podobnie jak jego perypetie – ale nic ponadto. W dodatku zakończenie mocno zawodzi – cała fabuła nas przygotowuje do tego jednego aktu, a tu… z dużej chmury mały deszcz – tyle powiem, żeby nie spoilerować. Przeczytać można, ale szału nie ma.

Ocena: 4


Dyskoteka w krematorium (Dawid Kain)

okładka (Bookrage)

Dwie minipowieści. Pierwsza – tytułowa – zaczyna się, zgodnie z nieśmiertelną zasadą Hitchcocka, od trzęsienia ziemi: w McDonaldzie na Floriańskiej w Krakowie (miejsce autentyczne) ktoś detonuje bombę, zabijając kilkadziesiąt osób. Główny bohater cudem uchodzi z życiem, choć akurat jemu wcale na tym nie zależało – od dawna bowiem miał myśli samobójcze, całe swoje życie uważa za totalną porażkę i wolałby je zakończyć. Póki co jednak ląduje w szpitalu, po czym – zgodnie z drugą częścią wspomnianej zasady – napięcie zaczyna rosnąć. Przy szpitalnym łóżku pojawiają się duchy ofiar zamachu, dawni znajomi, bohater ponownie przeżywa kluczowe momenty swojego życia… Słowem, depresja przeszła w schizofrenię, chciałoby się stwierdzić – ale nie, przynajmniej niektóre z widziadeł to coś więcej niż halucynacje. I nie jest to bynajmniej dobra wiadomość.

Druga minipowieść – „prawy, lewy, złamany” – zaczyna się niepozornie: bohaterka leczy doła po rozstaniu z facetem, kumpel przychodzi podnieść ją na duchu i przy okazji dzieli się odkryciem, że w telewizji osiedlowej znalazł kanał pokazujący obrazy z czyichś prywatnych mieszkań. Dziwna sprawa, która staje się jeszcze dziwniejsza, gdy na tym kanale zaczynają się pojawiać makabryczne sceny tudzież obrazy ze snów. A to zaledwie początek: ze strony na stronę, krok po kroku, rzeczywistość zaczyna się efektownie rozsypywać, niczym w najlepszych powieściach Dicka – z tą różnicą, że u Dicka bohaterowie konsekwentnie zachowywali zdrowie psychiczne, a tutaj nie wszyscy sobie z tym radzą…

Oba utwory świetne, niesztampowe, napisane z polotem i wciągające jak chodzenie po bagnach – zwłaszcza „prawy, lewy, złamany” (dostępny za darmo na blogu autora, ciężki grzech nie ściągnąć) ryje beret i zapada w pamięć, nawet mimo nie całkiem satysfakcjonującego zakończenia. Polecam bez wahania i już się rozglądam za kolejnymi książkami Kaina – jeśli będą równie dobre, to facet ma zadatki na polskiego Kinga i Dicka w jednym.

Ocena: 5


Pokochała Toma Gordona (Stephen King)

okładka (Prószyński i S-ka)

Tytuł bez sensu – nawet jeśli wierne tłumaczenie („Dziewczynka, która kochała Toma Gordona”) byłoby ciut przydługie i nieporęczne, to można było wymyślić coś lepszego niż taki urywek. Bez sensu również okładka – bohaterka nie miała ze sobą żadnego pluszowego misia – chyba że to taki ironiczny komentarz do wydarzenia z ostatniego rozdziału, ale to by świadczyło o dość spaczonym poczuciu humoru grafika. Trzeci bezsens to opis na tylnej okładce – jasne, po co trzymać czytelnika w niepewności, skoro można mu od razu zdradzić zakończenie. Nie żeby było ono specjalnie zaskakujące, ale mimo wszystko pewne dobre obyczaje powinny obowiązywać. Tyle minusów jeszcze przed otwarciem książki… No ale to nie wina autora, że polski wydawca tak pokpił sprawę, więc podejdźmy do zawartości bez uprzedzeń wywołanych spartaczonym opakowaniem.

King, wybitny konstruktor wielkich fabuł, tym razem popełnił historię krótką (niecałe 200 stron małego formatu) i prostą jak budowa cepa, kwalifikującą się raczej na opowiadanie, niż samodzielną powieść. Dziewięcioletnia dziewczynka podczas rodzinnej wycieczki do lasu skręciła w krzaki za potrzebą, zgubiła się i zrobiła najgłupsze co mogła zrobić – zamiast próbować wrócić na szlak, pokręcić się w kółko albo chociaż siąść w miejscu i poczekać aż ktoś ją znajdzie, ruszyła przed siebie w przekonaniu, że prędzej czy później kogoś spotka – skutkiem czego zafundowała sobie kilkudniową wędrówkę po dzikich ostępach, w towarzystwie dającego jej dobre rady wyimaginowanego Toma Gordona (uwielbianego przez nią bejsbolisty) oraz chyba niezupełnie wyimaginowanego złego ducha z lasu, systematycznie podkopującego jej morale.

Krótko mówiąc – nic wielkiego, ale czyta się (jak chyba każdy utwór Kinga) przyjemnie. W przerwie między cięższymi cegłami jak znalazł.

Ocena: 4

Inne tego autora: Sklepik z marzeniami, Colorado Kid, Blaze, Rage


Podobne wpisy