Dziesięć lat temu głosowaliśmy w sprawie wejścia do UE. Przeciwnicy tego kroku rozważali bojkot referendum, żeby doprowadzić do jego nieważności z powodu zbyt niskiej frekwencji – sondaże bowiem wskazywały, że zwycięstwo opcji prounijnej będzie miażdżące, ale z frekwencją może być krucho. Szczęśliwie przeważył pogląd, że sondaże są na pewno sfałszowane i trzeba iść bronić ojczyzny przed eurozarazą – przeciwnicy UE poszli zatem do urn i wbrew swoim intencjom postawili kropkę nad „i”, pomagając przekroczyć magiczny próg 50%. Bez nich by się to nie udało, bo głos za UE oddało „tylko” 47% uprawnionych. Jakieś wnioski?
No niestety – jak to zwykle bywa, żadnych wniosków nie wyciągnięto, o czym przekonują się teraz warszawiacy:
Popieram, więc nie idę? Absurd, ale właśnie taka postawa ma najwięcej sensu – skoro idąc na referendum można się przyczynić do przekroczenia progu frekwencyjnego, a wynik prawie na pewno będzie dla prezydent(ki?) negatywny, to bezpieczniej zostać w domu. „Bezpieczniej” nie znaczy jednak „bezpiecznie” – jeśli samych przeciwników uzbiera się więcej niż wymagane 29%, lub/i nie wszyscy zwolennicy posłuchają apeli o niepójście, to efekt bojkotu będzie przeciwny do zamierzonego – a według sondaży kwestia przekroczenia progu jest mocno niepewna. Co w takiej sytuacji powinien zrobić zwolennik HGW? No właśnie, nie wiadomo, bo każda decyzja może się okazać przeciwskuteczna. A pozostanie w domu przynajmniej wymaga mniej zachodu…
Taki jest efekt utrzymywania nonsensownego systemu, w którym wynik 28-0 oznacza odrzucenie propozycji, a wynik 28-27 (ba, nawet 15-14) oznacza jej przyjęcie. Jednak system się trzyma od lat i nawet teraz coś nie słyszę o planach jego zmiany, choć dwie możliwości same się narzucają. Pierwsza to likwidacja progu frekwencji (skoro wybory mogą być ważne nawet przy jednym oddanym głosie, to czemu z referendum jest inaczej?), druga – jeśli jednak na frekwencji nam zależy – to uzależnienie ważności wyłącznie od liczby głosów za propozycją. W obu przypadkach dylemat by zniknął, bo nie byłoby już możliwości, by głos przeciw propozycji przyczynił się do jej przyjęcia. Czemu przez tyle lat nikt się nie pofatygował, żeby któreś z tych rozwiązań wprowadzić, nie jestem w stanie pojąć.
Ważność referendum unijnego była tak naprawdę kwestią tylko symboliczną – gdyby frekwencja okazała się za niska, decyzja przeszłaby na parlament, zdominowany przez partie prounijne, więc na jedno by wyszło. Ważność referendum w Warszawie może mieć daleko idące konsekwencje tak dla stolicy, jak i dla całego kraju. Głupio by wyszło, gdyby te konsekwencje wynikły z jednego nieprzemyślanego przepisu – no ale Polak zawsze musi być mądry dopiero po szkodzie…
Komentarze
Wersja druga (odpowiednie poparcie) ma sens, wersja pierwsza, czyli brak znaczenia wysokości frekwencji – nie bardzo. Nie ma wtedy sensu referendum, wystarczy wrzucić temat pod głosowanie „organowi wyżej”. A jakby nie taka jest idea referendum.
Co do referendum unijnego – nie jestem przekonany, czy nie miało znaczenia i czy mogło być głosowane przez parlament. Coś mi świta, że wymogi unijne były takie, że wejście musi być zatwierdzone właśnie w (ważnym) referendum.
Nie rozumiem. Czemu to nie miałoby sensu?
Nie było takiego wymogu – ani w prawie unijnym, ani w polskim. Taki np. Cypr referendum w sprawie wejścia do UE nie robił, decyzję podjął parlament.
Nie rozumiem. Czemu to nie miałoby sensu?
Jeśli zakładamy/dopuszczamy małą frekwencję, to koszt takiej formy demokracji jest astronomiczny, szczególnie w przypadku referendum ogólnopolskiego.
W drugim przypadku też widzę – po namyśle – trudność. Co to jest bowiem „poparcie”? Wygląda, że łatwo dałoby się manipulować wynikiem poprzez zmianę pytania. W przypadku unijnego pytanie można je sformułować dwojako:
1. Czy jesteś za wejściem Polski do UE?
2. Czy jesteś za pozostaniem Polski państwem niezależnym od UE?
Ale to samo można powiedzieć o wyborach – w nich też może się zdarzyć niska frekwencja i nie ma żadnego zabezpieczenia. Poza tym niższa frekwencja w referendach wynika po części właśnie z istnienia tych progów, bo skoro bojkot jest równoznaczny z głosem przeciw, to łatwiej zostać w domu.
Sposób sformułowania pytania nie ma tu nic do rzeczy – przez „poparcie propozycji” rozumiemy wybór tej odpowiedzi, która oznacza zmianę status quo, niezależnie od tego, jak będzie brzmieć pytanie.
Raczej byłbym za dodaniem progu minimalnej frekwencji dla ważności wyborów. Obecnie nie ważne co zrobisz, nie głosujesz w wyborach przeciw politykom. Zresztą miałem o tym notkę: http://rozie.jogger.pl/2007/10/18/jak-madrze-nie-glosowac-w-wyborach/
Rozumiem, ale nadal widzę problemy. Np. jest przyjęty (powiedzmy, że w referendum) harmonogram czegoś tam (załóżmy integracji z UE). Jeden z przyjętych punktów (przyjmijmy: wprowadzenie euro czy tam likwidacja parlamentu) wymaga osobnego referendum. Status quo będzie oznaczało w tym wypadku trzymanie się ustalonego harmonogramu czy utrzymanie złotówki/parlamentu?
Poza tym, wariant drugi to tak naprawdę niemal dokładnie to, co teraz. Tyle, że nie jest wprost określona wymagana liczba popierających – jest zakres: minimum 14,5% + 1 uprawnionych, a maksymalnie 29% uprawnionych. Strategia popierających zmianę nadal jest niezmienna: iść głosować. Przeciwników w sumie też (za wyjątkiem sytuacji, gdy popierających byłoby więcej, niż 14,5% i mniej, niż 29%.
To by była sytuacja wewnętrznie sprzeczna i raczej niemożliwa prawnie – albo harmonogram zobowiązuje nas tylko do przeprowadzenia referendum w danym terminie (i wówczas zmianą status quo byłaby oczywiście akceptacja tego punktu), albo zobowiązuje już do realizacji danego punktu, ale wtedy zgoda na harmonogram automatycznie oznaczałaby zgodę na ten punkt i organizowanie osobnego referendum w tej sprawie nie miałoby sensu.
Niemal. Ale chodzi właśnie o likwidację tej wyjątkowej (a w praktyce dość częstej) sytuacji, kiedy zwolenników propozycji jest więcej niż połowa progu, a mniej niż cały próg. Wyczytałem dziś tutaj, że na 70 lokalnych referendów w ostatnich dwóch latach ani razu (!) nie zdarzyło się, żeby przeciwnicy mieli większość – jeśli propozycja upadała, to zawsze z powodu frekwencji, bo standardowym zachowaniem przeciwników jest bojkot. „Niemal” robi bardzo dużą różnicę.
Wystarczyłoby, żeby UE wymagało (albo zaczęło wymagać już po zatwierdzeniu harmonogramu) lokalnego referendum w tej sprawie. Takie sobie gdybanie mające pokazać, że nie jest to kryterium oczywiste. A pamiętaj, że manipulować można na wiele sposobów. Weźmy referendum unijne. Bezprecedensowe, bo dwudniowe. Czyżby komuś decyzyjnemu bardzo wtedy zależało na frekwencji?
Skoro i tak sprawa dotychczas rozbijała się o frekwencję w referendach lokalnych, to po co zmiana? Bo w Warszawie na wynik mogą wpłynąć ogólnopolskie sympatie polityczne? W końcu stolica…
I – najważniejsze – ile miałoby być głosów za zmianą (trzymajmy się tego wariantu), by referendum było wiążące? Propozycja człowieka, do którego linkujesz to Moja propozycja jest taka – referendum powoduje odwołanie, jeśli głosy przeciw oddano w liczbie równej co najmniej 55 proc. ogółu głosów oddanych w dniu wyborów (i oczywiście więcej, niż głosów za). Czemu 55%, nie 51%? Czemu w ogóle odwołanie do frekwencji z dnia wyborów? Bardzo słabe, moim zdaniem – wprowadza kolejną zmienną, a do wyborów mogły pójść 3 osoby… 29% uprawnionych? Tyle jest teraz (i jak widać nie udaje się uzyskać). Mocno niżej nie ma sensu schodzić, bo powstaje ryzyko torpedowania niepomyślnego wyniku wyborów przez niezadowolonych.
Gdyby UE wymagała referendum jeszcze przed wprowadzeniem harmonogramu, to w harmonogramie nie można by zapisać przyjęcia danego punktu, tylko samo przeprowadzenie referendum. Gdyby zaczęła tego wymagać później, to referendum by nie było, bo prawo nie działa wstecz. Według mnie problem, którego się obawiasz, nie ma prawa się zdarzyć.
Zresztą, można przyjąć zasadę, że referendum jest ważne, jeśli za którąkolwiek odpowiedzią padnie więcej głosów, niż jakiś tam limit. Wówczas problem znika, obie strony stają się całkowicie symetryczne i obie nadal mają taką samą motywację do głosowania.
Właśnie po to, żeby się nie rozbijała. Przecież ta niska frekwencja w dużej mierze wynika z tego, że przeciwnicy wolą stawiać na nieważność referendum, niż walczyć o zwycięstwo.
Jakieś kryterium musi być, teraz też można się czepiać, czemu akurat 29%, a nie 25. Każdy próg będzie arbitralny, jedyna alternatywa to jego brak.