Cichy Fragles

skocz do treści

Przeczytane w 2013 #1

Dodane: 20 stycznia 2014, w kategorii: Literatura

Znowu nazbierało mi się trochę zaległości na koniec roku, a w dodatku nawet przed tym końcem roku nie zacząłem ich nadrabiać, bo jak zwykle brak czasu walczył o lepsze z lenistwem. No nic, trzeba się streszczać.

W dzisiejszym odcinku:

  • Yggdrasill (Wawrzyniec Podrzucki)
  • Europa niedokończona przygoda (Zygmunt Bauman)
  • Prowadź swój pług przez kości umarłych (Olga Tokarczuk)
  • Zaduszki (Rutu Modan)
  • Balzakiana (Jacek Dehnel)

Yggdrasill (Wawrzyniec Podrzucki)

okładka (Runa)

Niby SF, ale fabuła układa się w sposób typowy raczej dla fantasy. Zaczyna się niewinnie: w pewnej norze ziemnej mieszkał sobie pewien hobbit tfu, nie ta bajka. W pewnym małym miasteczku mieszkał sobie pewien policjant, który nie mógł narzekać na nadmiar wrażeń, dopóki pewnego pięknego dnia nie odebrał sygnału alarmowego od swojego zwierzchnika. Ruszył mu więc na pomoc, odnalazł go, potem obaj ruszyli jeszcze dalej – i w stopniowo zrobiła się z tego dużo większa (także w sensie liczby uczestników) wyprawa niemalże na drugi koniec drzewa…

Tak, drzewa, bo rzecz się dzieje w odległej przyszłości, po tym jak gdzieś w okolicach XXI wieku postęp nanotechnologii doprowadził do stworzenia sztucznego życia z prawdziwego zdarzenia, a w wyniku pewnych wydarzeń, o których stopniowo się dowiadujemy, na Ziemi wyrosło kilka gigantycznych drzew, liczących sobie setki kilometrów wysokości i nie mniej okazałych w poziomie, a z jakiegoś powodu nadających się do życia w ich wnętrzu. Opisy, których autor nam nie szczędzi, co prawda każą wątpić, czy określenie „drzewo” faktycznie pasuje do ich budowy, ale nie czepiajmy się szczegółów. Jak to zwykle w fantastycznych sagach bywa, bohaterowie poznają dogłębnie zarówno drzewo, w którym się mieści ich miasto (i dziesiątki, jeśli nie setki innych), jak i świat poza drzewem, przeżywając rozliczne niebezpieczne przygody i dowiadując się rzeczy, o których nawet im się nie śniło.

Całej trylogii, pomimo tych wszystkich klisz fabularnych, nie można odmówić oryginalności – autor wykazuje się niemałą wyobraźnią w kreowaniu przyszłościowego świata i stara się jak może, by supertechnologie były mimo wszystko odróżnialne od magii, a opisy procesów życiowych drzewa wskazują na solidnie odrobioną pracę domową z biologii – z drugiej jednak strony trochę razi sztuczny, przesadnie staranny język dialogów, a akcja, w pierwszym tomie wartka i wciągająca, w kolejnych zaczyna się sypać. Można złośliwie zauważyć, że schemat fabuły wydaje się przypominać drzewo – przez pierwsze kilkaset stron solidny pień głównego wątku z nielicznymi odgałęzieniami, potem wątki coraz bardziej się mnożą i rozchodzą, aż wreszcie w końcówce jeden po drugim zaczynają się urywać.

Tak, urywać. Poza tym głównym, z którego w trzecim tomie coś tam jeszcze zostało, pozostałe kończą się zwykle bez żadnego rozwiązania akcji czy osiągnięcia jakiegoś celu – ot, po przeczytaniu całości nagle stwierdzamy, że o tych i o tych bohaterach przez ostatnie kilkadziesiąt stron już nic nie było i w sumie nie wiadomo, gdzie oni się podziali – po prostu w pewnym momencie autor przestał o nich pisać. Główny wątek, jak wspomniałem, ma lepsze zakończenie, ale też trochę jakby na chybcika i bez wyrazu. Szkoda, bo gdyby cała trylogia była tak dobra jak pierwszy tom, hit mielibyśmy murowany, a tak – tylko drewniany…

Ocena: 4


Europa niedokończona przygoda (Zygmunt Bauman)

okładka (Wydawnictwo Literackie)

Wbrew temu, co może sugerować tytuł, nie jest to książka o integracji europejskiej. Ten temat oczywiście również się tu pojawia, ale tylko jako jeden z wielu elementów tytułowej „przygody”, jaką według autora jest Europa. Skąd takie określenie? Autor tłumaczy je następująco:

Według Oxford English Dictionary w języku staroangielskim słowo to, adventure, oznaczało wszystko, co przydarzało się w sposób niezaplanowany – traf, zrządzenie losu, przypadek. Oznaczało ono także zdarzenie obarczone ryzykiem lub groźbą poniesienia straty: awanturę, aferę, ryzykowne przedsięwzięcie lub nieszczęśliwy wypadek. Później, bliżej naszych czasów, „przygoda” zaczęła oznaczać kuszenie losu, wystawianie szczęścia na próbę: śmiałą decyzję, eksperyment – nieznane wcześniej, nowe lub ekscytujące wyzwanie. Równocześnie utworzono rzeczownik adventurer, który po polsku można by oddać jako „awanturnik” – słowo wielce dwuznaczne, sugerujące jednocześnie ślepy los i przebiegłość, spryt i roztropność, brak określonego celu i niezłomną determinację… Można się domyślać, że owe zmiany znaczenia odzwierciedlały dojrzewanie europejskiego ducha, który stopniowo godził się z własną „naturą”.

(…)

Europejczycy byli poszukiwaczami przygód, „awanturnikami” wśród miłośników ciszy i spokoju, niepoprawnymi i niestrudzonymi wędrowcami wśród zalęknionych i osiadłych ludów, włóczykijami i niespokojnymi duchami wśród tych, którzy woleliby raczej przeżyć swoje życie w świecie kończącym się zaraz za rogatkami wioski.

A skąd czas przeszły w ostatnim zdaniu? Cóż, nikogo chyba nie trzeba przekonywać, że dzisiejsi Europejczycy dołączyli do „miłośników ciszy i spokoju”, zamykając się we własnym gronie i okazując raczej lęk przed światem niż chęć aktywnego wpływania na jego kształt. Paradoksalnie doszło do tego właśnie wtedy, kiedy ten świat stał się bardziej europejski niż kiedykolwiek przedtem – częściowo w wyniku wieków kolonizacji, a częściowo za pośrednictwem wpływów kulturowych Ameryki, będącej przecież dzieckiem Europy. Zarazem jednak oba te czynniki w dużej mierze przyczyniły się do obecnego kryzysu – po kolonizacji został kac moralny i opór przed narzucaniem reszcie świata swoich porządków, a od sukcesów Ameryki nabawiliśmy się kompleksu niższości.

Jak z tego dołka wybrnąć? Częścią odpowiedzi jest oczywiście integracja, pomimo wszystkich zastrzeżeń wobec jej dotychczasowego przebiegu – ale co oprócz niej? Bauman za jeden z najpoważniejszych problemów uważa słabość państw narodowych wobec ponadnarodowego kapitału, który w coraz większym stopniu ogranicza im pole manewru i dyktuje swoje warunki gry – biorąc pod uwagę, że książka powstała w roku 2004, czyli kilka lat przed wybuchem Kryzysu, nie sposób odmówić autorowi dalekowzroczności, ale próżno u niego szukać konkretnych rozwiązań tego problemu. Poszukiwanie funkcjonalnej alternatywy dla amerykańskiego modelu gospodarczego, dążenie do uczynienia świata wokół siebie lepszym miejscem, które nie będzie musiało desperacko zalewać nas imigrantami – są to jakieś koncepcje, ale jak się za to właściwie zabrać?

Cóż, tego nie wie nikt i Bauman nie jest wyjątkiem. Ale zapoznać się z jego oglądem sprawy bez wątpienia warto.

Ocena: 4+


Prowadź swój pług przez kości umarłych (Olga Tokarczuk)

okładka (Wydawnictwo Literackie)

Miały cztery nogi te pokraczne figury, a na nich tkwił szałas z oknami strzelniczymi. Ambony. Zawsze mnie ta nazwa zdumiewała i denerwowała. Bo czego nauczało się z tych ambon? Jaką głosiło ewangelię? Czy to nie szczyt pychy, nie diabelski pomysł, żeby miejsce, z którego się zabija, nazwać amboną?

Mocne słowa. Ich autorka nie ma jednak w zwyczaju owijania w bawełnę – i niewątpliwie doskonale by się dogadała z Elizabeth Costello, zwłaszcza że i poglądy w kwestii praw zwierząt wyznaje podobne, a podchodzi do nich równie poważnie. I czasem na słowach nie poprzestaje, bo temperament, mimo podeszłego wieku, ma wciąż gorący. Dodatkowo jest maniaczką horoskopów, wypytującą poznawanych ludzi o datę urodzenia i tłumaczącą wszelkie wydarzenia wpływami gwiazd – trudno się zatem dziwić, że w miasteczku, nieopodal którego mieszka, cieszy się (zwłaszcza wśród myśliwych) opinią starej wariatki. Opinii tej bynajmniej sobie nie poprawia, gdy po serii tajemniczych zabójstw zaczyna głosić, że to zwierzęta mszczą się na swoich prześladowcach – wszyscy zabici mieli bowiem wobec nich coś na sumieniu (kłusownik, myśliwy, producent futer), a przy ciałach znajdowano ślady dzikich zwierząt.

Kto zabił, oczywiście nie zdradzę – nazywanie tej powieści kryminałem byłoby wprawdzie sporym nadużyciem, ale rozwiązanie zagadki będzie cokolwiek zaskakujące i postawi wiele rzeczy w nowym świetle, więc spoilerować zdecydowanie nie wypada. Nawet jeśli fabuła jest tu w sumie mniej ważna niż bogate życie wewnętrzne bohaterki, jej światopogląd i ciekawe spostrzeżenia na temat reszty ludzkości. Takie jak to:

Teraz wydało mi się jasne, dlaczego wieże strzelnicze, które przecież bardziej przypominają wieże strażników z obozów koncentracyjnych, nazywa się ambonami. W ambonie Człowiek stawia się nad innymi Istotami i sam przyznaje sobie prawo do ich życia i śmierci. Staje się tyranem i uzurpatorem.

Te słowa również zostaną postawione w nowym świetle po rozwiązaniu zagadki. Zachęcam więc, by je poznać.

Ocena: 4+


Zaduszki (Rutu Modan)

okładka (Kultura Gniewu)

Babcia i wnuczka przylatują z Izraela do Warszawy, żeby rozwikłać kwestię prawnego statusu dawnego mieszkania babci, porzuconego przez nią (a właściwie przez jej rodziców) w czasie wojny. Na miejscu okaże się, że babcia w tajemnicy chciałaby przy okazji załatwić sprawę natury bardziej osobistej – z obecnym właścicielem mieszkania coś ją bowiem kiedyś łączyło – z kolei wnuczka nawiązuje romans z przypadkowo poznanym tubylcem. A potem wszystkie te sprawy zaczynają się ze sobą łączyć i przybierać coraz bardziej zaskakujący obrót.

Stosunki polsko-żydowskie, i to jeszcze w kontekście roszczeń majątkowych, to prawdziwe pole minowe – autorce udało się jednak ominąć wszystkie miny, włącznie z tą najbardziej niebezpieczną, jaką byłoby smęcenie po raz tysięczny o tragicznej wspólnej przeszłości, niezaleczonych historycznych ranach i co tam jeszcze. Nic z tych rzeczy – historia oczywiście przewija się tu w tle (w końcu bez niej nie byłoby całej tej opowieści), ale jest to właśnie tylko tło dla żywej fabuły, toczącej się jak najbardziej w teraźniejszości, z retrospekcjami tylko tam, gdzie to konieczne. Fabuły bardzo sprytnie pomyślanej, zręcznie przeplatającej pozornie nijak niepowiązane ze sobą wątki, zmieniając banalną początkowo sytuację w prawdziwą komedię pomyłek, pełną nieoczekiwanych zwrotów akcji.

Krótko mówiąc – zupełnie co innego, niż sugeruje okładka i tytuł (notabene nie wiedzieć czemu zmieniony w polskim wydaniu – oryginalny tłumaczy się jako „majątek” lub „posiadłość”, ale Polska Szkoła Tłumaczenia najwyraźniej nie pozwala iść na łatwiznę). Zero martyrologii, zero (no, prawie zero) rozgrzebywania przeszłości, zamiast tego uniwersalna i dość optymistyczna historia obyczajowa, która od historii przez wielkie „H” się dystansuje – a nawet daje jej prztyczka w nos, gdy bohaterowie niechcący wchodzą na plan filmu o wojnie, pomiędzy esesmanów i Żydów z getta. Komiczny przebieg tej sceny to znak, że przeszłość dawno już za nami i czas najwyższy przestać nią żyć, a zacząć się cieszyć dużo lepszą teraźniejszością, w której wnuczka może już się nie obawiać, że jej romans z Polakiem skończy się tak jak w przypadku babci.

I taką postawę chcielibyśmy promować;-).

Ocena: 5-

Inne tej autorki: Rany wylotowe


Balzakiana (Jacek Dehnel)

okładka (W.A.B.)

Cztery krótkie powieści (każda w okolicach stu stron) o – patetycznie rzecz ujmując – kolejach ludzkiego losu. O mniej lub bardziej wstrętnych rodzinkach, o mniej lub bardziej niedobranych związkach, o mniej lub bardziej zmarnowanych życiach… Wszystko to, niestety, raczej bardziej niż mniej. Tytułowe odwołanie do Balzaka każe doszukiwać się związków z „Komedią Ludzką” – no ale w tym celu musiałbym przeczytać chociaż część tej ostatniej. Tymczasem znam tylko „Ojca Goriot” i wystarczy to wprawdzie do zauważenia pewnych podobieństw w stylu pisania czy ukazywaniu relacji międzyludzkich (zwłaszcza „Tońcia Zarębska” mocno mi się z „Ojcem…” skojarzyła z uwagi na patologiczną pazerność bohaterek, gotowych na wszystko dla pieniędzy), ale na pewno nie do rzetelnego wyłapania wszelkich smaczków i odniesień. Na szczęście nie jest to konieczne do czerpania przyjemności z lektury, bo historie bronią się mniej lub bardziej same w sobie. Wszystkie, na szczęście tym razem, raczej bardziej niż mniej.

Na pochwałę zasługuje zwłaszcza „Miłość korepetytora” – jej bohater, zakochany w antykach i staroświeckiej elegancji, z punktu widzenia takiego abnegata jak ja, to niemalże przedstawiciel obcej cywilizacji, a jednak jego osobowość i pasje udało się autorowi opisać tak zręcznie, że poczułem jakąś empatię i zrozumienie dla jego motywów. „Mięso wędliny ubiory tkaniny” to z kolei piękny opis przypadkowego zderzenia dwóch światów – biednej dziewczyny wychowanej w skrajnie konserwatywnym środowisku i bogatego nowoczesnego artysty, dla którego życie to zabawa, nierzadko cudzym kosztem. Najsłabiej wypada ostatni utwór, „Blaski i nędze życia artystki estrady na zasłużonej emeryturze”, gdzie tytułowa artystka (nie dość zasłużona, by jeszcze ktoś o niej pamiętał) dostaje od przyjaciela wnuczki propozycję powrotu na scenę i po nieodzownych wahaniach i kategorycznych odmowach stwierdza w końcu, że czemu nie – a potem się dowie, czemu nie, ale dużo wcześniej domyśli się tego czytelnik.

Jako się rzekło, nie znając prawie wcale twórczości Balzaka, z pewnością nie byłem w stanie docenić „Balzakian” w pełni, ale i tak oceniam pozytywnie. Inna sprawa, że kto dziś czyta Balzaka?

Ocena: 4+


Podobne wpisy