Cichy Fragles

skocz do treści

Powieści przedziwaczne

Dodane: 14 grudnia 2014, w kategorii: Literatura

Zdarzają się powieści, do których stosuje się nie tyle sakramentalne pytanie „co autor miał na myśli?”, ile raczej „co diler autora miał w ofercie?” – poziom ich zakręcenia i dziwności każe bowiem wątpić w poczytalność autora w trakcie pisania. Literatura piękna tym się jednak różni od niepięknej, że logika i zdrowy rozsądek nie jest w niej warunkiem koniecznym do czerpania przyjemności z lektury – ba, czasem ich brak może być nawet wskazany. To rzekłszy, zerknijmy na cztery przykłady daleko posuniętego zakręcenia.


Zamek (Franz Kafka)

okładka (PIW)

Ma wstęp do jednej kancelarii, ale jak się wydaje, nie jest to nawet kancelaria, ale raczej tylko przedsionek kancelarii, a może nawet nie, może po prostu pokój, gdzie przetrzymuje się tych wszystkich, którzy do prawdziwej kancelarii nie mają wstępu. Podobno Barnabas rozmawia z Klammem, ale czy to jest Klamm? Może to tylko ktoś trochę do niego podobny? Może najwyżej sekretarz, który z wyglądu nieco Klamma przypominając usiłuje się do niego jeszcze bardziej upodobnić i udaje ważnego, naśladując ospały, marzycielski sposób bycia Klamma. Ta jego cecha jest najłatwiejsza do naśladowania i dlatego wielu próbuje upodobnić się do niego pod tym względem. Co do innych cech oczywiście przezornie wystrzegają się naśladownictwa. I w ten sposób, tak często upragniony, a tak trudno osiągalny człowiek jak Klamm w wyobraźni ludzkiej przyjmuje nader łatwo różne postacie.

Do wioski położonej u stóp tytułowego zamku (który tak naprawdę nie jest zamkiem, tylko kompleksem budynków na wzgórzu) przybywa geodeta, sprowadzony do pracy przez zamkowych urzędników. Zanim jednak zacznie pracę, musi załatwić formalności – co okazuje się nie lada problemem, jako że uzyskać dostęp do urzędników (a zwłaszcza do otoczonego boską czcią Klamma, na którego zwykli śmiertelnicy niegodni nawet spojrzeć) można tylko drogą długich starań, zabiegów i pokornych próśb, przy których zabiegi o audiencję u chińskiego cesarza wydałyby się drobnostką. Ale to tylko jeden problem – geodecie zależy też na uzyskaniu akceptacji lokalnej społeczności, tym bardziej że już po jednym dniu pobytu nawiązuje romans i zaczyna planować ślub.

Kolejne dni upływają mu więc na skomplikowanej grze o wpływy, komplikacją i rozmachem przypominającej wręcz misję dyplomatyczną – skojarzenie tym silniejsze, że jak to zwykle u Kafki, nikt tu normalnie nie rozmawia, prawie każdy dialog to w istocie seria monologów kolejnych rozmówców, szczegółowo wykładających swoje stanowiska i rozbierających problem na czynniki pierwsze, nierzadko przez kilka stron, z dynamiką pasującą bardziej do gazetowych polemik niż do normalnej wymiany zdań. Także złożoność relacji między mieszkańcami, powaga i uwaga, z jaką to wszystko jest traktowane, wydaje się pasować bardziej do stosunków międzynarodowych, niż do wewnętrznych spraw małej miejscowości.

Również jak to zwykle u Kafki, wszystko dzieje się w głębokich oparach absurdu, spowijających nie tylko nieosiągalny zamek, ale i jego otoczenie – zachowania bohaterów, ich motywacje i postawy, wszystko to ma pewną swoją logikę, tyle że opartą na nonsensownych zasadach, które wraz z kolejnymi perypetiami geodety powoli zaczynamy pojmować – tylko po to, by potem się przekonywać, że jednak wyglądają one zupełnie inaczej niż myśleliśmy. To, co najpierw nas dziwiło, a potem przez pół powieści urosło do rangi oczywistości, nagle może się okazać bzdurą i mistyfikacją, jakaś postać może ni z tego ni z owego zupełnie zmienić swój charakter i nastawienie – i tylko geodety, nie wiedzieć czemu, nic nie dziwi. Może on zna zasady lepiej od nas i dlatego pogrywa sobie tak zuchwale?

Tego już się nie dowiemy, ponieważ powieść, podobnie jak „Proces”, nigdy nie została ukończona. Podobno według planów autora bohater miał dopiero na łożu śmierci uzyskać pozwolenie na pozostanie w wiosce, co niewątpliwie stanowiłoby dobre podsumowanie tej historii – co jednak miało się jeszcze wydarzyć przed tym zakończeniem i ile jeszcze absurdalnych zwrotów akcji byśmy zobaczyli, pozostanie zagadką bez odpowiedzi.

Ocena: 4

Inne tego autora: Opowiadania


Protokół (J.M.G. Le Clezio)

okładka (PIW)

Tak ochronnie ubarwiony tkwił wśród mnóstwa inych plam, rudych, zielonych, czarnych, popielatych, białych, kolorów ochry, brudnopurpurowych, z daleka podobny do małego dziecka, z mniejszej odległości do młodego człowieka, z całkiem bliska – do dziwacznego starca, wiekowego a niewinnego. Oddychał szybko. Przy każdym oddechu włoski wokoło jego pępka jeżyły się i zdradzały przelotną obecność jakichś dwu litrów powietrza, które wnikało do oskrzeli, rozszerzało oskrzelki, rozpychało żebra ruchem przepony napierającej na żołądek i cienkie jelito. Powietrze wnikało głęboko, rozbrzmiewało biciem serca, zakamarki ciała nasycały się czerwoną krwią, a regularne przypływy wielkiej niebieskiej fali, powracającej przez całe ciało, wstrząsały żyłami. Powietrze wciskało się wszędzie, wilgotne, nasycone woniami i mikroskopijnymi cząsteczkami. Obejmowało w posiadanie masę mięsa i skóry i przebiegało po nich od końca do końca drobniutkimi wstrząsami elektrycznymi, wprawiając wszystko w ruch; zawory zamykały się, naczynia włoskowate tchawicy odpychały pyłki, a w samej głębi wielkiej, wilgotnej pieczary, zabarwionej purpurą i bielą, zbierał się dwutlenek węgla, by potem – wyparty ku górze, wydobyć się na zewnątrz, rozpłynąć w atmosferze, zawisnąć tu i ówdzie nad plażą, wzmacniając intensywność stalowego nieba.

Debiut noblisty budzi skojarzenia z „Nieustającymi wakacjami” Jarmuscha – podobna pustka fabularna, podobna bezcelowość poczynań bohatera, także outsidera na bakier z prawem, także beznamiętnie rozstającego się z dziewczyną, by natychmiast zapomnieć o jej istnieniu… O ile jednak u Jarmuscha szczytem autoreflekji bohatera było końcowe stwierdzenie o tytułowych wakacjach, o tyle tutaj mamy drobiazgową do granic absurdu analizę zarówno samego siebie, jak i wszystkiego wokół. Kafka niech się schowa, u Le Clezio byle przechadzka z bezdomnym psem dostarcza materiału do analizy na wiele stron, powyższy cytat to zaledwie jeden z kilku akapitów opisujących doniosły fakt leżenia na plaży, a zabicie szczura urasta do rangi życiowego przełomu, o którym należałoby pewnie napisać osobną książkę, żeby wyczerpać temat.

U Kafki widać jednak więcej sensu – a to już chyba dużo mówi. Le Clezio na dodatek pisze strasznie męczącym stylem, niespecjalnie zachęcającym do zgłębiania tych wszystkich wywodów i dochodzenia, o co tu właściwie chodzi – zakładając optymistycznie, że jednak o coś chodzi, bądź co bądź chyba mu tego Nobla za piękne oczy nie przyznali. Końcówka daje pewne podstawy do tego optymizmu, więc zapewne dam autorowi drugą szansę – ale nie będę się z nią zbytnio śpieszyć.

Ocena: 3+


Przeciwżycie (Philip Roth)

okładka (Czytelnik)

Ludzie zazdroszczą powieściopisarzowi nie rzeczy w mniemaniu powieściopisarzy tak godnych pozazdroszczenia, lecz tego, że autor pozwala sobie na odgrywanie własnych ja, na nieodpowiedzialne przywdziewanie i zrzucanie swej skóry, na delektowanie się nie „ja”, lecz ucieczką od „ja”, nawet jeśli to się łączy – zwłaszcza jeśli się łączy – ze ściąganiem wyimaginowanych nieszczęść na samego siebie. Przedmiotem zazdrości jest dar teatralnego samoprzeobrażenia, sposób, w jaki autorzy potrafią dzięki talentowi rozluźnić i zatrzeć swój związek z prawdziwym życiem. Ekshibicjonizm wybitnego artysty łączy się z jego wyobraźnią; fikcja jest dla niego żartobliwą hipotezą i zarazem poważną supozycją, imaginacyjną formą dociekania – wszystkim, czym nie jest ekshibicjonizm. Jeśli już czymś jest, to ekshibicjonizmem ze schowka, ekshibicjonizmem w ukryciu. Czy to nie prawda, że wbrew powszechnemu przekonaniu to dystans między życiem pisarza a jego powieścią stanowi najbardziej intrygujący aspekt jego wyobraźni?

Nathan Zuckerman, alter ego Rotha, bohater wielu jego powieści, w tej ma brata, Henry’ego. Henry ma problem, bo leki na serce powodują u niego impotencję, a że biedak żyć z tym nie może, decyduje się na ryzykowną operację, która ma go uwolnić od konieczności zażywania leków. W wyniku operacji umiera / przeżywa, ale doznaje wewnętrznej przemiany i jedzie do Izraela wspomóc osadników w walce o palestyńską ziemię / tak naprawdę to nie on się poddaje operacji, tylko sam Nathan, który ją przeżywa bez szwanku / umiera – niepotrzebne skreślić. Każdy kolejny rozdział przekreśla treść poprzedniego, kwalifikując ją jako fikcję literacką wewnątrz fikcji literackiej i poddając krytyce. Mało tego, o ostatnim rozdziale dowiadujemy się już z wyprzedzeniem, że to kolejna część powieści Zuckermana, napisanej przed jego śmiercią w przedostatnim. Co tu jest zatem rzeczywistością?

Zadając to pytanie, już wpadamy w pułapkę – cała powieść jest przecież z założenia fikcją, czym się zatem może różnić tamtejsza rzeczywistość od tamtejszej fikcji? Czy nazwanie jednego rozdziału prawdą, a drugiego fałszem, cokolwiek tu zmienia, skoro w ramach powieści oba te pojęcia są czysto arbitralne? Autor z wyrachowaniem tę arbitralność wykorzystuje, do woli modyfikując fabułę, zawieszając logikę przyczynowo-skutkową czy nawet całą konwencję – jak w przedostatnim rozdziale (teoretycznie jedynym „prawdziwym”), który w pewnym momencie zmienia się w dialog narratora (?) z bohaterką, notabene świadomą, że jest tylko postacią z książki…

Autor wykorzystuje ją (arbitralność, nie bohaterkę) także do analizowania swojej żydowskiej tożsamości, umieszczając bohatera w kolejnych sprzyjających temu sytuacjach i ukrywając się za kolejnymi warstwami fikcji, które pozwalają przedstawić obsesje bohatera, skomentować je jako narrator, a potem jeszcze skomentować komentarz ustami postaci z kolejnego rozdziału, samemu wykręcając się od jawnego zajęcia stanowiska i zdradzenia, ile jest Rotha w Zuckermanie czy odwrotnie. Ale w sumie, gdyby nawet jakieś stanowisko zajął, czy mogłoby ono mieć coś więcej wspólnego z rzeczywistością, niż wszystko inne w tej książce?

Ocena: 5-

Inne tego autora: Oszustwo, Nasza klika, Dziedzictwo


Pałac Ostrogskich (Tomasz Piątek)

okładka (W.A.B.)

Pani wybrała mnie, aby zadać kilka pytań, włącznie z nieodzownym „Co autor chciał przez to powiedzieć?” Odpowiedziałem: „Właśnie to”. Kiedy pani zapytała: „Co?”, wziąłem do ręki książkę i zacząłem czytać: „Świt był jeszcze jak wieczór, niebo granatowe, fioletem przetykane, kiedy Andzia zerwała się z łóżka, przecierając kułakiem załzawione oczy”. Przy trzecim zdaniu pani mi przerwała i zaczęła coś mówić, a wtedy ja jej z kolei przerwałem, mówiąc, że autor najprawdopodobniej chciał powiedzieć to, co powiedział. Gdyby chciał powiedzieć coś, co można wyrazić jednym zdaniem, to powiedziałby jedno zdanie. No, może góra trzy, bo to autorka była. A jeżeli powiedział czy tam powiedziała nie jedno, nie trzy, ale tysiąc zdań składających się na opowiadanie, to najwyraźniej chciała powiedzieć dokładnie tyle, nie mniej. I nie można twierdzić, że jednak chciała powiedzieć coś innego, że chciała powiedzieć jedno zdanie, bo wtedy się kłamie.

W świetle powyższych słów byłoby co najmniej nie na miejscu pisanie, o co może chodzić w tej powieści – i dobrze, bo niełatwo to stwierdzić. Ba, czy to jeszcze w ogóle powieść? Na początku nic na to nie wskazuje – zaczyna się bowiem od monologu autora (który dla pewności zaznacza, że to mówi on, Tomasz Piątek) o jego przeżyciach z narkotykami, o pobycie w ośrodku odwykowym, o Szopenie, o dziwnych ludziach poznawanych podczas spacerów po mieście i tak dalej. Dopiero po kilkudziesięciu stronach zaczynamy zauważać, że pomiędzy prawdziwymi (ew. nieweryfikowalnymi) wydarzeniami autor opisuje i takie, które z pewnością nie miały miejsca (seria zniknięć wielkich dzieł sztuki z europejskich muzeów), a monolog stopniowo się fabularyzuje, by niepostrzeżenie przejść w końcu w prawdziwą powieść.

Podobnie jak u Rotha, próżno tu szukać rozróżnienia między prawdą i fikcją (także stopniowo zagnieżdżaną), próżno też szukać oparcia w jakichkolwiek regułach – autor co i raz stara się zaskoczyć czytelnika, czy to dygresją od czapy, czy niedorzecznym zwrotem akcji, czy zmianą konwencji, czy nawet tym, że po masie kilkustronicowych rozdziałów nagle wrzuca rozdział na sto stron, będący powieścią w powieści, dla odmiany dość konwencjonalną i spójną wewnętrznie. Streszczać fabuły nie sposób (zresztą trzeba by też streścić autorskie monologi, które budują jej kontekst), a próbować przekazać, co autor miał na myśli – jako się rzekło, byłoby nie na miejscu. Mogę więc tylko powiedzieć, że to najdziwniejsza, najbardziej zakręcona powieść Piątka, jaką czytałem – i zarazem najlepsza.

Ocena: 5

Inne tego autora: Kilka nocy poza domem, Błogosławiony wiek, Wąż w kaplicy, Dobry pan


Podobne wpisy