Cichy Fragles

skocz do treści

Nowoczesność i Zagłada (Zygmunt Bauman)

Dodane: 8 maja 2016, w kategorii: Literatura, Nauka

Miałem swoje wyobrażenie na temat Zagłady, które dzieliłem z wieloma ludźmi mojego pokolenia i pokoleń młodszych: straszliwa zbrodnia dokonana przez nikczemników na niewinnych ofiarach. Świat podzielony na obłąkanych morderców i bezsilne ofiary oraz rzeszę tych, którzy w miarę możności pomagali ofiarom, choć na ogół nie byli w stanie tego uczynić. W tym świecie mordercy mordowali, ponieważ byli obłąkani, nikczemni i opętani przez obłędną i nikczemną ideę. Ofiary szły na rzeź, ponieważ nie były w stanie przeciwstawić się potężnemu i uzbrojonemu po zęby wrogowi. Reszta świata mogła się tylko przyglądać, w osłupieniu i zgrozie, wiedząc, że dopiero ostateczne zwycięstwo sojuszniczych armii antyhitlerowskiej koalicji położy kres ludzkiemu cierpieniu. Zbudowana na podstawie tej wiedzy moja wizja Zagłady przypominała obraz wiszący na ścianie: jego staranna oprawa miała oddzielać malowidło od tapety i podkreślać, jak bardzo różni się ono od reszty wystroju mieszkania.

Przyjęło się uważać Holocaust za wydarzenie jedyne w swoim rodzaju. Z jednej strony słusznie, jako że nie było w historii innej próby wymordowania całego narodu, nie było innego „przemysłowego” ludobójstwa i tak dalej. Z drugiej jednak strony, określenie „jedyne w swoim rodzaju” pomaga w budowaniu zwodniczego przekonania, że coś podobnego już się nigdy nie powtórzy – zdarzyło się raz, to prawda, ale to był niepowtarzalny wyjątek w historii ludzkości, zresztą teraz jesteśmy mądrzejsi i do powtórki nikt nie dopuści. Książka Baumana wytrąca z tego błogiego przekonania, dowodząc, że Holocaust nie był jednorazowym wykwitem chorej ideologii, lecz pełnoprawnym wytworem nowoczesności, doskonale się mieszczącym w jej logice – i nie istnieją żadne zabezpieczenia, które by gwarantowały, że do niczego takiego więcej nie dojdzie.

Co bowiem sprawiło, że doszło do Zagłady? Antysemityzm, owszem, był warunkiem koniecznym, ale dalece niewystarczającym – ani historycznie, ani w momencie dojścia Hitlera do władzy, Niemcy nie wyróżniali się pod tym względem spośród innych narodów, a jeśli już, to raczej na korzyść. Nawet zresztą po latach Goebbelsowskiej propagandy, choć „odżydzanie” generalnie popierali, to nadal nie żywili wobec Żydów morderczych uczuć – Noc Kryształowa została przez nazistów uznana za klęskę, ponieważ społeczeństwo zareagowało na akty przemocy głównie strachem i odrazą, zamiast oczekiwanego entuzjazmu. Tak naprawdę jednak nie miało to większego znaczenia – antysemityzm był konieczny tylko u decydentów, machina zagłady wcale takiego paliwa nie potrzebowała.

Nowoczesne ludobójstwo, podobnie jak cała nowoczesna kultura, przypomina pracę ogrodnika. To jeden z wielu uciążliwych obowiązków, które muszą brać na swoje barki ci wszyscy, którzy traktują społeczeństwo jak ogród. Tam, gdzie jest ogród, tam są też chwasty – gdyż tak zakłada projekt. A chwasty należy niszczyć. Pozbywanie się chwastów nie jest działaniem destrukcyjnym, lecz twórczym. Nie różni się w zasadzie od innych działań, które składają się na tworzenie i pielęgnację idealnego ogrodu. We wszystkich wizjach społeczeństwa-jako-ogrodu niektóre fragmenty środowiska społecznego określa się mianem ludzkich chwastów. Jak wszystkie inne chwasty, także i te trzeba odszukać, wyizolować i usunąć poza granice społeczeństwa, aby nie mogły się rozprzestrzeniać. Jeśli to nie wystarczy, trzeba je unicestwić.

Słowo „machina” jest o tyle na miejscu, że zagłada, choć oparta na irracjonalnych motywacjach, prowadzona była na wkroś racjonalnie i nowocześnie – nie tylko w sensie technicznym, ale i organizacyjnym. Niczym dobrze funkcjonująca korporacja, państwo niemieckie wyznaczyło sobie strategiczny cel, przeanalizowało możliwe metody jego osiągnięcia, zapewniło odpowiednie środki, warunki pracy i jej wykonawców – a dla znakomitej większości urzędników działania te nijak nie różniły się od dowolnych innych: taka sama papierkologia, takie samo planowanie, zarządzanie, logistyka i wszystko inne… Tylko ostateczny cel tego wszystkiego był wyjątkowy – ale o tym celu typowy urzędnik ani nie musiał wiedzieć, ani nawet wiedząc, nie musiał się poczuwać do moralnej odpowiedzialności, skoro związek między jego pracą a końcowym efektem był tak odległy. Czy można bowiem winić osobę zarządzającą ruchem pociągów za to, co się potem działo z ludźmi, których tymi pociągami przewożono?

Podczas procesów norymberskich odpowiedź na tego typu pytania zwykle brzmiała „nie”, skutkiem czego skazano tam niemal wyłącznie przedstawicieli dwóch przeciwnych krańców hierarchii: decydentów z najwyższych szczebli oraz bezpośrednich wykonawców zbrodni – tylko oni bowiem nie mogli się usprawiedliwiać ani niewiedzą, ani brakiem bezpośredniego związku między ich pracą a ludobójstwem. Wszyscy inni, o ile nie mieli czegoś szczególnego na sumieniu, odpowiedzialności prawnej uniknęli. Pytanie o odpowiedzialność moralną pozostaje jednak w mocy do dziś, a sensownej odpowiedzi brak – jak bowiem zakwalifikować te wszystkie stadia pośrednie? Jak bliski i jednoznaczny musi być związek między działaniem i skutkiem, by ten skutek wpływał na ocenę etyczną działania? Każdy chyba przyzna, że jest to problem z gatunku nierozwiązywalnych.

Całkowicie wszystkiego ukryć przed urzędnikami, ani nawet zwykłymi obywatelami, się nie dało, dlatego mimo wszystko propaganda była potrzebna – ale nie w celu przekonania poddanych do słuszności ludobójstwa, bynajmniej. Jedynym, czego naziści potrzebowali, była obojętność. Przeciętny Niemiec nie musiał popierać czy choćby akceptować mordowania Żydów – wystarczyło, żeby się temu nie sprzeciwiał, żeby grzecznie przymykał oczy, żeby nie interesował się tematem, żeby nie zadawał (już nawet nie władzy, tylko samemu sobie) kłopotliwych pytań…

I tu znowu mamy problem moralnego rozmycia: mieszkaniec państwa totalitarnego nie mógł uzyskać pełnej i pewnej wiedzy o jego działaniach, mógł się opierać jedynie na pogłoskach i podejrzeniach – ale już sam fakt przymusowego wysiedlania Żydów i brak informacji o tym, co się z nimi potem dzieje, musiał dawać do myślenia. W jakim więc stopniu Niemcy nie wiedzieli o Zagładzie, w jakim stopniu po prostu nie myśleli o losie Żydów, a w jakim stopniu nie chcieli myśleć i wiedzieć? Ile było w tym naiwności czy ślepoty, ile obojętności czy oportunizmu, a ile przyzwolenia czy wręcz poparcia? Kolejne pytania bez odpowiedzi.

W trakcie swojej podróży ku ostatecznej zagładzie większość osób przez przeważającą część czasu nie była całkowicie pozbawiona wyboru. Tam zaś, gdzie istnieje wybór, istnieje też szansa na racjonalne zachowanie. A większość osób zachowywała się racjonalnie. Naziści, mając do dyspozycji wszystkie środki przymusu, zadbali o to, aby racjonalność oznaczała współpracę i aby wszystko, co Żydzi robią we własnym interesie, przybliżało nazistów do momentu ostatecznej realizacji ich celu.

W debacie na temat Holocaustu pojawia się czasem zarzut pod adresem Żydów, że nie stawiali oprawcom oporu i pozwalali się prowadzić jak barany na rzeź. Zarzut nie na miejscu, bo stawiany ludziom, którzy tej rzezi nie przeżyli, więc nie mogą się przed nim bronić; zarzut niezbyt też mądry, bo sugerujący, że milionom ludzi z jakiegoś tajemniczego powodu nie zależało na własnym życiu; zarzut jednak nie całkiem bezpodstawny, bo akty oporu, choć się zdarzały (na czele z powstaniem w getcie warszawskim), to zastanawiająco rzadko, jak na tak dramatyczną sytuację. Czy naród w obliczu zagrożenia biologiczną zagładą nie powinien był się zdobyć na więcej?

To dramatyczne pytanie zawiera dwa błędne założenia. Po pierwsze, Żydzi nie stanowili narodu w takim sensie jak Polacy czy Niemcy – nie zamieszkiwali jednego państwa czy zwartego obszaru, nie tworzyli jednej wspólnoty ani kultury, nie posiadali wspólnej elity mogącej aspirować do rządzenia nimi, bardzo często identyfikowali się także (lub nawet przede wszystkim) jako członkowie narodu zamieszkującego dane państwo. Wszystko to nie ułatwiało współdziałania, a naziści zgodnie ze starożytną zasadą „dziel i rządź” dbali o umacnianie podziałów i osłabianie poczucia solidarności. Przykładowo ustawy norymberskie różnicowały Żydów na wiele sposobów, uzależniając rozmaite „przywileje” (czytaj: mniej dotkliwą dyskryminację) od wykształcenia, zamożności czy zasług wojennych, skutecznie wznosząc mury między „lepszymi” i „gorszymi”, odwracając przy tym uwagę od faktu, że wszyscy i tak jadą na jednym wózku.

Po drugie, śmiertelne zagrożenie nie przyszło z dnia na dzień i nie od razu stało się oczywiste. Naziści działali metodą małych kroków, zaczynając od ograniczonej dyskryminacji i stopniowo, z roku na rok, wzmagając prześladowania – w efekcie zmiany, które mogłyby wywołać otwarty bunt, gdyby je wprowadzono za jednym pociągnięciem, rozłożone na lata przechodziły bez poważniejszego oporu, a ich ofiary stopniowo się do swojej przykrej sytuacji przyzwyczajały. Sama decyzja o „ostatecznym rozwiązaniu” zapadła po prawie dekadzie rządów Hitlera, kiedy Żydzi byli już zepchnięci na margines społeczeństwa i pozostali całkowicie na łasce reżimu – za późno, by móc jeszcze podjąć jakiekolwiek skuteczne działania.

Naziści dbali zresztą do końca o utrzymywanie ofiar w przekonaniu, że ciągle jest dla nich nadzieja – wywózki z gett były stopniowe, a ich terminy i wielkości dyskutowano z Judenratami, dając im iluzję, że coś od nich zależy, więc lepiej negocjować niż walczyć; w obozach selekcja do gazu odbywała się na podstawie kondycji i przydatności do pracy, dając więźniom złudzenie, że bardziej się starając, mogą ocalić życie. Na każdym kroku wykorzystywano ludzki instynkt samozachowawczy i racjonalny egoizm, by skłonić ofiary do takiego właśnie postępowania, jakie było najwygodniejsze z punktu widzenia oprawców. Dopóki więc było coś do zyskania – lepsze traktowanie, uratowanie życia, albo chociaż jego przedłużenie – dopóty opłacało się (jednostce) tańczyć, jak oprawcy zagrali…

Najbardziej przerażającą nowiną, jaką przyniosły nam Zagłada oraz to, czego dowiedzieliśmy się o jej sprawcach, nie była myśl o tym, że mogliśmy się znaleźć na miejscu ofiar, ale świadomość tego, iż mogliśmy się znaleźć na miejscu oprawców.

Łatwo i wygodnie jest myśleć, że naziści to po prostu idioci i zwyrodnialcy – tym łatwiej, że dziś już faktycznie tylko tacy tę ideologię wyznają. Ale perfekcyjnie działającego systemu zagłady nie zaprojektowali idioci, nie napędzali go też zwyrodnialcy – badania psychologiczne prowadzone po wojnie wykazały, że ludzie zaangażowani (nawet bezpośrednio) w Holocaust, pod żadnym względem nie odbiegali statystycznie od normy – psychopaci i sadyści oczywiście się zdarzali, ale nie częściej niż wśród ogółu populacji. Także zbrodni Wehrmachtu na cywilach nie popełniali specjalnie wyselekcjonowani ludzie, lecz zwykli, żeby nie powiedzieć przypadkowi, żołnierze z poboru – ale z zachowanych dokumentów wynika, że przypadki odmowy zdarzały się niezwykle rzadko, nawet pomimo faktu, że wbrew powszechnemu przekonaniu, odmawiający zwykle nie ponosili za to poważniejszych konsekwencji.

To kolejna przykra prawda, jaką pokazał nam nazizm – na moralności ludzkiej nie można zbytnio polegać, nader łatwo bowiem skłonić najzupełniej porządnych ludzi do najbardziej zbrodniczych czynów, jeśli tylko stworzy im się sprzyjające temu warunki: przyzwolenie otoczenia, przeniesienie odpowiedzialności („ja tylko wykonywałem rozkazy”), presja autorytetu, dehumanizacja lub/i depersonalizacja ofiar… I to w zasadzie wszystko. Po wojnie dodatkowo potwierdziły to eksperymenty Milgrama i Zimbardo, szczegółowo przez Baumana omówione. Choćbyśmy się zatem uważali za nie wiadomo jak dobrych ludzi, nie możemy mieć pewności, że w warunkach stworzonych przez nazistów sami postępowalibyśmy lepiej…

Wniosek z tego wszystkiego niewesoły: ani dobrze zaprojektowane instytucje państwa, ani nasza własna racjonalność czy moralność – nic nie stanowi pewnej zapory przed złem, wszystko bowiem można zneutralizować lub wręcz wykorzystać w zbrodniczych celach. A wszystkie zjawiska, które Hitler tak sprawnie wykorzystywał do swoich celów, nadal mają się równie dobrze, albo i lepiej niż w jego czasach: np. kultura korporacyjna, coraz sprawniej separująca działania od końcowych efektów tudzież rozmywająca odpowiedzialność etyczną – skutkiem czego choćby nie wiadomo jakie świństwa miała firma na sumieniu, jej pracownicy, zarząd i właściciele nigdy nie mają sobie nic do zarzucenia, bo winę zawsze można zwalić na kogoś innego, a w ostateczności zasłonić się interesem naro… tfu, dobrem firmy. Służy temu nawet korpojęzyk, w którym kanty na podatkach nazywa się „optymalizacją”, a pracowników „zasobami ludzkimi” (jakże subtelna dehumanizacja).

Sami też nie staliśmy się lepsi. Nie jest np. żadną tajemnicą, że amerykańskie drony w Afganistanie często zabijają przypadkowych ludzi, którzy „zachowywali się podejrzanie”, bo armia woli zabić stu niewinnych, niż przepuścić jednego winnego (odpowiedzialność za to jest oczywiście starannie rozmyta) – i choć w USA mają wolne media, które nie raz i nie dwa problem poruszały, zainteresowanie opinii publicznej pozostaje przyzerowe. Czy byłoby znacząco większe, gdyby drony zaczęły zabijać wszystkich Afgańczyków jak leci? Cóż, nie mam pewności. W Polsce mieliśmy odrażającą sprawę torturowania afgańskich więźniów, w sporej części niewinnych ludzi, z piętrowym złamaniem prawa, wszystko także opisane przez media – i zainteresowanie jeszcze mniejsze. No ale kogo obchodzą jacyś tam Afgańczycy, prawda? Cóż, w Niemczech to też byli „jacyś tam Żydzi”, których losem od pewnego momentu nie wypadało się przejmować.

Zresztą, nawet sami Żydzi też dziś generalnie tolerują dyskryminację Palestyńczyków w swoim własnym kraju – nieporównywalną oczywiście z dyskryminacją Żydów w Rzeszy, ale jednak. Przykłady z innych krajów można mnożyć, podobnie jak przykłady ignorowania przez społeczność międzynarodową kolejnych wojen i ludobójstw. Od Niemców żyjących w latach 30-tych XX wieku jesteśmy więc co najwyżej o tyle w lepszej sytuacji, że wiemy, co wydarzyło się potem – ale czy to wystarczy? Wątpliwe. Jak mówi stara mądrość ludowa: jedyne, czego uczymy się z historii, to to, że niczego się z niej nie uczymy.

Co więcej, historia mimo wszystko ciągle potrafi nas zaskakiwać. Pisząc o Nocy Kryształowej autor zauważa, że przyniosła ona zaledwie około setki ofiar śmiertelnych w całym kraju, z czego wnosi, że niemożliwe byłoby wymordowanie sześciu milionów ludzi w ten sposób, ponieważ nawet gdyby powtarzać takie akcje codziennie, to w takim tempie zajęłoby to dwieście lat. Konkluzja: „Wściekłość i szał to żałośnie prostackie i nieskuteczne narzędzia masowego unicestwiania ludzi.” Pierwsze wydanie książki miało miejsce w 1988, a już sześć lat później rzeczywistość okrutnie z tego zadrwiła – ludobójstwo w Rwandzie pokazało, że tak naprawdę żadnego przemysłu zagłady, ani nawet sprawnej biurokracji jednak nie potrzeba – podsycana przez państwo wściekłość i szał może w zupełności wystarczyć do mordowania ludzi w tempie nawet przewyższającym dokonania Hitlera…

A oto pewna historia z Sobiboru. Czternastu więźniów próbowało uciec z obozu. W ciągu kilku godzin wszyscy zostali schwytani. Przyprowadzono ich na plac apelowy, gdzie zgromadzono też pozostałych więźniów. „Za chwilę wszyscy zginiecie – oświadczył im komendant obozu. – To oczywiste. Ale przedtem każdy z was wybierze sobie jednego towarzysza śmierci”. „Nigdy” – odparli. „Jeśli odmówicie – powiedział spokojnie komendant – dokonam wyboru za was. Tylko że ja wybiorę pięćdziesięciu, a nie czternastu”. Nie musiał spełniać swojej groźby.

Jeśli ktoś szuka lektury lekkiej, łatwej i przyjemnej – to nie tutaj. Jeśli natomiast ktoś szuka lektury przykrej, trudnej i wymagającej, ale też pouczającej, rozwiewającej wiele złudzeń i dającej na długo do myślenia – to zapewniam, że nieprędko znajdzie lepszą.

Inne tego autora: Europa niedokończona przygoda


Komentarze

Podobne wpisy