Cichy Fragles

skocz do treści

Wynurzenia o 2016

Dodane: 31 grudnia 2016, w kategorii: Polityka, Przemyślenia

Że lata idą, to nic, ale w którą stronę!

S. J. Lec

Rok temu wielu spodziewało się, że w 2016 dojdzie do Brexitu – ale że ledwo zmieści się on na podium w kategorii największych katastrof roku, chyba nawet najwięksi pesymiści nie sądzili.

Tylko na podium, bo na drugim miejscu stawiam jednak Turcję. Wielka Brytania, w UE czy poza nią, pozostanie demokratycznym krajem zintegrowanym z Europą, w najgorszym razie na zasadach podobnych do Norwegii czy Szwajcarii – a w najlepszym, wróci do nas za jakiś czas z podkulonym ogonem. Jej odejście doraźnie oznacza dla Unii bolesny cios i redukcję potencjału, ale w dłuższej perspektywie brak wiecznego hamulcowego może nawet wyjść nam na zdrowie – choć złośliwym zrządzeniem losu Brexit nastąpił akurat w momencie, kiedy do pogłębiania integracji nikt specjalnie się nie pali.

Tymczasem upadku demokracji w Turcji odkręcić już się prędko nie uda – tym bardziej, że obecna sytuacja to tylko zwieńczenie wieloletnich wysiłków Erdogana włożonych w jej demontaż. Nawet gdyby jakimś cudem stracił teraz władzę, niemal wszystkie instytucje tureckiego państwa trzeba by zbudować praktycznie od nowa, żeby demokracja mogła tam znowu zacząć funkcjonować. Ba, co tam instytucje – samo społeczeństwo musiałoby się nad sobą zastanowić, wszak Erdogan mimo wszystkich swoich działań ciągle utrzymuje wysokie poparcie, kilkakrotnie zweryfikowane w wyborach – i nawet absurdalnie przesadzone represje po puczu nie obniżyły mu notowań, jeśli wierzyć sondażom.

W perspektywie krótszej niż pokolenie nadziei na to nie widać, odwrót od Zachodu i nowoczesności w ogóle wydaje się trwałym trendem – co wobec geopolitycznego znaczenia Turcji zapowiada wiele problemów zarówno dla Europy, jak i Bliskiego Wschodu. Państwo, które przez lata stanowiło najmocniejszy argument za możliwością pogodzenia islamu z demokracją, teraz zmienia się w równie mocny kontrargument – skoro bowiem naród, który z własnej inicjatywy postawił na laicką republikę (i to prawie sto lat temu, kiedy nawet w Europie nie był to jeszcze standard), koniec końców wraca do kalifatu, to jakie perspektywy mogą mieć narody, które de facto nigdy jeszcze od kalifatu nie odeszły?

Nawiasem mówiąc, to chyba paradoks roku, że symbolicznym końcem tureckiej demokracji stał się nieudany pucz wojskowy przeciwko demokratycznie wybranej władzy…

Katastrofa numer jeden to oczywiście wynik wyborów w USA. Najpotężniejszym człowiekiem świata zostanie za chwilę facet, któremu jego własni sztabowcy zabrali w przeddzień wyborów dostęp do Twittera, żeby w ostatniej chwili nie chlapnął jakiegoś samobójczego tekstu – czujecie klimat? Nawiasem mówiąc, stan umysłu tych sztabowców to dla mnie zagadka roku: jak można uważać kogoś za nie dość odpowiedzialnego, żeby pisać na Twitterze, ale zarazem wystarczająco odpowiedzialnego, żeby rządzić czołowym światowym mocarstwem? To chyba jedna z tych rzeczy, o których nie śniło się filozofom.

Optymiści mówią, że nie będzie tak źle, bo w polityce wewnętrznej prezydent może być skutecznie blokowany przez Kongres (o czym boleśnie się przekonał Obama w drugiej kadencji), a w polityce zagranicznej będzie mieć do pomocy sztab doradców, którzy jakoś wyprowadzą wszystko na prostą – tak jak z Reaganem, który ponoć był totalnym ignorantem w sprawach świata, regularnie przyprawiającym ekspertów o rozpacz swoją nieznajomością najbardziej podstawowych kwestii, a mimo to poradził sobie całkiem dobrze. Niestety, w jedno i drugie mocno wątpię – Republikanie w coraz większej mierze skręcają w stronę prawicowego populizmu, a po wyborach nawet czołowi przeciwnicy Trumpa zaczęli się do niego przymilać; doradcy natomiast mogą pomóc tylko temu, kto potrafi ich słuchać, a tej umiejętności Trump raczej nie posiada. Obym się mylił.

A do tego wszystkiego dochodzi jeszcze jego putinofilia i izolacjonistyczne zapędy. Putin nie będzie mieć lepszej okazji do rozwalenia NATO, a przynajmniej jego osłabienia i skompromitowania – jedyną niewiadomą jest więc czas i miejsce następnej awantury. Czy będą to od razu zielone ludziki w Estonii, czy może najpierw w Mołdawii, czy kolejna ofensywa na Ukrainie – on jeden wie, ale spokoju na pewno nie będzie. Cała nadzieja, że nie będzie chciał sobie psuć Mundialu w 2018, może zatem zaatakuje dopiero po nim, tak jak na Krym ruszył dopiero po igrzyskach w Soczi. Z drugiej jednak strony, tym razem do ugrania będzie dużo więcej, więc co mu tam jakiś Mundial, do którego jeszcze tak daleko?

Poza tym nie trzeba od razu atakować zbrojnie, od czego wojna hybrydowa: można sparaliżować państwo atakami hakerskimi na rozmaite instytucje i usługi publiczne, można podobnym sposobem wpłynąć na wynik wyborów, można zatrudnić armię trolli do manipulowania opinią publiczną w necie – wszystkie te metody Rosja ma już przećwiczone, a zwłaszcza w tej ostatniej osiągnęła mistrzostwo. Łezka się w oku kręci na wspomnienie pierwszej ofensywy w 2014, gdy putinotrolle budziły śmiech i politowanie zarówno prymitywizmem propagandy, jak i nieporadnym językiem, gęsto przetykanym rosyjskimi zwrotami. Dziś jedno i drugie mają już opanowane tak perfekcyjnie, że nawet znając się na ich metodach i uważnie czytając, ciężko takiego trolla rozpoznać – cóż dopiero, gdy się jest przeciętnym internautą, nie mającym o tym bladego pojęcia.

To, w jakim kierunku zmierza internet, również trzeba uznać za katastrofę – rozłożoną na lata, ale potencjalnie najbardziej niebezpieczną. Wolność, prywatność, bezpieczeństwo – wszystko, co sieć miała nam zapewniać, staje się towarem coraz bardziej deficytowym, niegdysiejszy dziki zachód został najpierw skolonizowany przez biznes, a potem i przez państwa, które w coraz większym stopniu robią z niego swoje pole walki. Działania Rosji to jeszcze pół biedy, tu przynajmniej z grubsza wiadomo na czym stoimy – ale co nam szykują Chiny?

Że coś knują, to pewne, e-wróbelki od dawna ćwierkają o różnych dziwnych ruchach w sieci, za którymi nie wiadomo kto stoi, ale tropy dziwnie często urywają się za Wielkim Murem, a i skala działań mocno zawęża krąg podejrzanych. Zwłaszcza ataki DDoS na serwery DNS wyglądają zupełnie jakby ktoś testował, ile potrafią one wytrzymać. Oczywiście najpewniej są to tylko ćwiczenia i manewry, które nie muszą jeszcze oznaczać przygotowań do wojny – ale sam fakt ich prowadzenia daje powody do niepokoju, zwłaszcza że zdolność państw Zachodu do odparcia ewentualnego ataku na tym polu stoi pod znakiem zapytania…

W takich to niepewnych czasach za naszą dyplomację odpowiada Waszczykowski, a za wojsko Macierewicz. I to jest dopiero dramat.

Niewiele pisałem w tym roku o miłościwie nam panującym rządzie – raz, że do tej naszej polityki w ogóle czuję już tylko zniechęcenie, a dwa, że ilekroć chciałem coś napisać, przeszkadzały mi w tym już to odruchy wymiotne, już to opadające ręce. Naprawdę, różnych kretynów i wariatów mieliśmy u władzy, ale obecna ekipa bije wszelkie rekordy (łącznie ze swoimi własnymi sprzed dekady) na niemal każdym froncie.

Waszczykowski dokonał rzeczy niebywałej – w ciągu zaledwie roku doprowadził do tego, że nie ma już chyba człowieka, który by nadal uważał, że Fotyga była najgorszym szefem MSZ w historii. Powiedzieć, że nasza polityka zagraniczna leży w gruzach, to niewiele powiedzieć – stosunki popsuliśmy sobie z kim się tylko dało, oprócz jednego Orbana (sojusz z którym, stawiam każde pieniądze, prędzej czy później wyjdzie nam bokiem); wizje strategiczne Jasia Fasoli dzielą się na słabe (przewodzenie Grupie Wyszehradzkiej), denne (strategiczne partnerstwo z Wielką Brytanią) i zupełnie z dupy wzięte („międzymorze” – chyba od Bałtyku po Morze Ochockie, jak ktoś celnie skomentował), ale to w sumie wszystko jedno, skoro ich realizacja tak czy siak leży i kwiczy. Wisienką na torcie było niedawne ucięcie kasy dla Biełsatu, wsparte nonsensownym tłumaczeniem, że zastąpi go TV Polonia – nadająca po polsku i nie mająca żadnego programu skierowanego do Białorusinów…

Z kolei Macierewicz wielokrotnie już dowodził swojej niepoczytalności i nic się w tej kwestii nie zmienia: wróbelki ćwierkają, że takiego bajzlu i paraliżu decyzyjnego MON jeszcze nie widział, a dozbrajanie armii leży całkowicie, bo minister potrafi zmienić zdanie o 180 stopni trzy razy w ciągu tygodnia, skutkiem czego nie idzie przygotować choćby wstępnych założeń do przetargu na cokolwiek; najwyżsi dowódcy seryjnie składają dymisje, a że znalezienie ludzi bodaj minimalnie kwalifikujących się do ich zastąpienia oraz cieszących się zaufaniem ministra, graniczy z cudem (nawet umożliwienie awansu o dwa stopnie za jednym zamachem okazuje się niewystarczające), to i wakaty się mnożą, coraz bardziej utrudniając nawet normalne funkcjonowanie wojska. Czy to indywiduum jest rosyjskim agentem, czy robi to wszystko z własnej głupoty, pewnie nigdy się nie dowiemy, ale co za różnica – efekt jest ten sam.

Chciałoby się powiedzieć, że ci dwaj są najbardziej kuriozalnymi postaciami w tym rządzie, ale nawet takiego luksusu nie mamy. Jak Waszczykowski Fotygę, tak Zalewska zepchnęła w cień Giertycha, prezentując jeszcze większe oszołomstwo i wpadając na genialny pomysł, że skoro od czasów reformy Handkego – przy wszystkich jej minusach i niedociągnięciach, które sam krytykowałem – polscy uczniowie awansowali w międzynarodowych rankingach o kilka lig, to najlepszym rozwiązaniem w tej sytuacji będzie odwrócenie reformy i powrót do poprzedniego systemu. Co gorsza, pomysł ten przepchnęła do realizacji – a sądząc po tym, jak przemyślana i zorganizowana jest ta deforma, najbardziej prawdopodobny scenariusz dla szkół na przyszły rok, to pożar w burdelu. Ale trzeba Zalewskiej oddać, że przynajmniej myśli przyszłościowo. Kto bowiem głosuje na PiS? Przecież nie ci najlepiej wykształceni…

Gliński długo prezentował się „tylko” jako miernota bez wizji i pomysłu, ale w ostatnim tygodniu roku rzutem na taśmę dołączył do niechlubnej czołówki, wyrzucając pół miliarda złotych na „odzyskanie dla narodu” kolekcji Czartoryskich. Kolekcji, którą fundacja i tak miała obowiązek wystawiać i nie mogła niczego sprzedać ani wywieźć za granicę bez zgody Ministerstwa Kultury – praktycznie zatem zapłaciliśmy górę złota za zmianę czysto formalną. Interes roku!

A to ciągle nie koniec wyliczanki. Szyszko dokonał kolejnego historycznego wyczynu: wśród najgorszych ministrów środowiska ma zapewnione aż dwa czołowe miejsca, bo jedynym dla niego godnym konkurentem był ten sabotażysta sprzed dekady, który chciał puszczać autostradę przez Rospudę – czyli on sam. Szczęśliwie przyroda to dziedzina, w której trudno dokonać jakichś krytycznych zniszczeń w ciągu jednej kadencji, więc nawet jak wyrąbie połowę Puszczy Białowieskiej i odstrzeli trochę żubrów, to cóż – mimo wszystko jakoś to przeżyjemy.

Właśnie, skoro o przeżyciu mowa, nie mogę nie wspomnieć o niesławnej podróży Szydło do Wielkiej Brytanii. Wydawałoby się, że w kraju, gdzie w ciągu ostatnich parunastu lat rozwalił się helikopter z premierem (cudem bez ofiar), samolot z kilkunastoma wysokiej rangi wojskowymi i wreszcie samolot z prezydentem, szefem NBP i gromadą innych oficjeli na pokładzie – wydawałoby się, że rząd takiego kraju będzie podchodzić do kwestii bezpieczeństwa lotów bez mała paranoicznie, zwłaszcza gdy tworzy go partia, która w ostatniej z ww. katastrof straciła połowę wierchuszki i przez ostatnie kilka lat wałkowała ten temat od rana do nocy. Ale nie – okazało się, że organizacja lotów leży i kwiczy, przestrzeganie procedur jest dla mięczaków, a szefowa KPRM w ogóle ich nie zna, bo po co. A tu przecież nie chodzi o jakieś abstrakcje typu demokracja, państwo prawa czy inne lewackie wymysły, tylko o ich własne fizyczne bezpieczeństwo…

Co do wspomnianych abstrakcji: w sprawie TK nigdy złudzeń nie miałem – PiS trzymał wszystkie atuty w ręku, wystarczyło mu poczekać na koniec kadencji Rzeplińskiego i przepchnąć kogoś ze swoich na jego miejsce, żeby post factum zalegalizował całą hucpę – co niewątpliwie zostanie wkrótce sfinalizowane. Na samobójcze instynkty kaczystów zawsze jednak można liczyć, więc akurat w chwili zmiany prezesa zafundowali sobie kryzys parlamentarny (z powodu jednej głupiej kartki, o której następnego dnia pies z kulawą nogą by nie pamiętał – pogratulować pomyślunku) i urządzili głosowanie budżetu z więcej niż oczywistym złamaniem regulaminu, czym zapewnili sobie problemy i konflikty na kolejny rok. Opozycja może i ustąpi, zobaczymy – ale czy Komisja Europejska uzna budżet uchwalony w taki sposób? Śmiem wątpić – a jeśli brak legalnego budżetu zostanie uznany za podstawę do zablokowania funduszy unijnych, to będzie się działo, oj będzie.

A Kaczyński już przecież oznajmił w wywiadzie, że jest gotów zaakceptować ewentualne spowolnienie gospodarcze jako koszt osiągnięcia swoich celów. No pewnie – rząd się jakoś wyżywi…

Dokąd to wszystko zmierza – poza tym, że do przepaści? Cóż, przypomnijmy słowa Kaczyńskiego z 2014: „Trzeba czynić wszystko, by Polska była tym, czym jest dziś Turcja.” Czym jest Turcja dwa lata później, widzimy. I nie da się ukryć, że ten punkt programu PiS realizuje konsekwentnie. Do Erdogana na razie daleko (zresztą nawet jemu doprowadzenie do obecnej sytuacji zajęło trzy i pół kadencji, co daje nam trochę nadziei), ale kierunek nie ulega wątpliwości – a im dalej na tej drodze zajdziemy, tym trudniej będzie z niej zawrócić. Tak jak w Turcji, nie wystarczy zmienić rząd, trzeba jeszcze tak przebudować państwo, żeby nie doszło do recydywy. Nie wiem tylko, kto miałby to zrobić – Platforma raz już zawaliła sprawę, stawiając po 2007 na „politykę miłości”, a reszta opozycji wcale nie rokuje lepiej…

Żeby jednak znaleźć jakiś optymistyczny akcent: w roku 2017 czekają nas reformy edukacji, służby zdrowia i emerytur; poprzednią partią, która próbowała reformować te trzy sfery jednocześnie, była AWS, która przypłaciła to spadkiem poparcia z 33% do 5% – czego i PiS-owi z całego serca życzę. Co prawda jest to życzenie dopiero na 2019 (wcześniejszych wyborów się nie spodziewam, drugi raz tego błędu nie popełnią), ale trzeba patrzeć w przyszłość jak najdalej – rachunek prawdopodobieństwa jest nieubłagany, prędzej czy później musi być lepsza.


Komentarze

Podobne wpisy