Że lata idą, to nic, ale w którą stronę!
S. J. Lec
Rok temu wielu spodziewało się, że w 2016 dojdzie do Brexitu – ale że ledwo zmieści się on na podium w kategorii największych katastrof roku, chyba nawet najwięksi pesymiści nie sądzili.
Tylko na podium, bo na drugim miejscu stawiam jednak Turcję. Wielka Brytania, w UE czy poza nią, pozostanie demokratycznym krajem zintegrowanym z Europą, w najgorszym razie na zasadach podobnych do Norwegii czy Szwajcarii – a w najlepszym, wróci do nas za jakiś czas z podkulonym ogonem. Jej odejście doraźnie oznacza dla Unii bolesny cios i redukcję potencjału, ale w dłuższej perspektywie brak wiecznego hamulcowego może nawet wyjść nam na zdrowie – choć złośliwym zrządzeniem losu Brexit nastąpił akurat w momencie, kiedy do pogłębiania integracji nikt specjalnie się nie pali.
Tymczasem upadku demokracji w Turcji odkręcić już się prędko nie uda – tym bardziej, że obecna sytuacja to tylko zwieńczenie wieloletnich wysiłków Erdogana włożonych w jej demontaż. Nawet gdyby jakimś cudem stracił teraz władzę, niemal wszystkie instytucje tureckiego państwa trzeba by zbudować praktycznie od nowa, żeby demokracja mogła tam znowu zacząć funkcjonować. Ba, co tam instytucje – samo społeczeństwo musiałoby się nad sobą zastanowić, wszak Erdogan mimo wszystkich swoich działań ciągle utrzymuje wysokie poparcie, kilkakrotnie zweryfikowane w wyborach – i nawet absurdalnie przesadzone represje po puczu nie obniżyły mu notowań, jeśli wierzyć sondażom.
W perspektywie krótszej niż pokolenie nadziei na to nie widać, odwrót od Zachodu i nowoczesności w ogóle wydaje się trwałym trendem – co wobec geopolitycznego znaczenia Turcji zapowiada wiele problemów zarówno dla Europy, jak i Bliskiego Wschodu. Państwo, które przez lata stanowiło najmocniejszy argument za możliwością pogodzenia islamu z demokracją, teraz zmienia się w równie mocny kontrargument – skoro bowiem naród, który z własnej inicjatywy postawił na laicką republikę (i to prawie sto lat temu, kiedy nawet w Europie nie był to jeszcze standard), koniec końców wraca do kalifatu, to jakie perspektywy mogą mieć narody, które de facto nigdy jeszcze od kalifatu nie odeszły?
Nawiasem mówiąc, to chyba paradoks roku, że symbolicznym końcem tureckiej demokracji stał się nieudany pucz wojskowy przeciwko demokratycznie wybranej władzy…
Katastrofa numer jeden to oczywiście wynik wyborów w USA. Najpotężniejszym człowiekiem świata zostanie za chwilę facet, któremu jego własni sztabowcy zabrali w przeddzień wyborów dostęp do Twittera, żeby w ostatniej chwili nie chlapnął jakiegoś samobójczego tekstu – czujecie klimat? Nawiasem mówiąc, stan umysłu tych sztabowców to dla mnie zagadka roku: jak można uważać kogoś za nie dość odpowiedzialnego, żeby pisać na Twitterze, ale zarazem wystarczająco odpowiedzialnego, żeby rządzić czołowym światowym mocarstwem? To chyba jedna z tych rzeczy, o których nie śniło się filozofom.
Optymiści mówią, że nie będzie tak źle, bo w polityce wewnętrznej prezydent może być skutecznie blokowany przez Kongres (o czym boleśnie się przekonał Obama w drugiej kadencji), a w polityce zagranicznej będzie mieć do pomocy sztab doradców, którzy jakoś wyprowadzą wszystko na prostą – tak jak z Reaganem, który ponoć był totalnym ignorantem w sprawach świata, regularnie przyprawiającym ekspertów o rozpacz swoją nieznajomością najbardziej podstawowych kwestii, a mimo to poradził sobie całkiem dobrze. Niestety, w jedno i drugie mocno wątpię – Republikanie w coraz większej mierze skręcają w stronę prawicowego populizmu, a po wyborach nawet czołowi przeciwnicy Trumpa zaczęli się do niego przymilać; doradcy natomiast mogą pomóc tylko temu, kto potrafi ich słuchać, a tej umiejętności Trump raczej nie posiada. Obym się mylił.
A do tego wszystkiego dochodzi jeszcze jego putinofilia i izolacjonistyczne zapędy. Putin nie będzie mieć lepszej okazji do rozwalenia NATO, a przynajmniej jego osłabienia i skompromitowania – jedyną niewiadomą jest więc czas i miejsce następnej awantury. Czy będą to od razu zielone ludziki w Estonii, czy może najpierw w Mołdawii, czy kolejna ofensywa na Ukrainie – on jeden wie, ale spokoju na pewno nie będzie. Cała nadzieja, że nie będzie chciał sobie psuć Mundialu w 2018, może zatem zaatakuje dopiero po nim, tak jak na Krym ruszył dopiero po igrzyskach w Soczi. Z drugiej jednak strony, tym razem do ugrania będzie dużo więcej, więc co mu tam jakiś Mundial, do którego jeszcze tak daleko?
Poza tym nie trzeba od razu atakować zbrojnie, od czego wojna hybrydowa: można sparaliżować państwo atakami hakerskimi na rozmaite instytucje i usługi publiczne, można podobnym sposobem wpłynąć na wynik wyborów, można zatrudnić armię trolli do manipulowania opinią publiczną w necie – wszystkie te metody Rosja ma już przećwiczone, a zwłaszcza w tej ostatniej osiągnęła mistrzostwo. Łezka się w oku kręci na wspomnienie pierwszej ofensywy w 2014, gdy putinotrolle budziły śmiech i politowanie zarówno prymitywizmem propagandy, jak i nieporadnym językiem, gęsto przetykanym rosyjskimi zwrotami. Dziś jedno i drugie mają już opanowane tak perfekcyjnie, że nawet znając się na ich metodach i uważnie czytając, ciężko takiego trolla rozpoznać – cóż dopiero, gdy się jest przeciętnym internautą, nie mającym o tym bladego pojęcia.
To, w jakim kierunku zmierza internet, również trzeba uznać za katastrofę – rozłożoną na lata, ale potencjalnie najbardziej niebezpieczną. Wolność, prywatność, bezpieczeństwo – wszystko, co sieć miała nam zapewniać, staje się towarem coraz bardziej deficytowym, niegdysiejszy dziki zachód został najpierw skolonizowany przez biznes, a potem i przez państwa, które w coraz większym stopniu robią z niego swoje pole walki. Działania Rosji to jeszcze pół biedy, tu przynajmniej z grubsza wiadomo na czym stoimy – ale co nam szykują Chiny?
Że coś knują, to pewne, e-wróbelki od dawna ćwierkają o różnych dziwnych ruchach w sieci, za którymi nie wiadomo kto stoi, ale tropy dziwnie często urywają się za Wielkim Murem, a i skala działań mocno zawęża krąg podejrzanych. Zwłaszcza ataki DDoS na serwery DNS wyglądają zupełnie jakby ktoś testował, ile potrafią one wytrzymać. Oczywiście najpewniej są to tylko ćwiczenia i manewry, które nie muszą jeszcze oznaczać przygotowań do wojny – ale sam fakt ich prowadzenia daje powody do niepokoju, zwłaszcza że zdolność państw Zachodu do odparcia ewentualnego ataku na tym polu stoi pod znakiem zapytania…
W takich to niepewnych czasach za naszą dyplomację odpowiada Waszczykowski, a za wojsko Macierewicz. I to jest dopiero dramat.
Niewiele pisałem w tym roku o miłościwie nam panującym rządzie – raz, że do tej naszej polityki w ogóle czuję już tylko zniechęcenie, a dwa, że ilekroć chciałem coś napisać, przeszkadzały mi w tym już to odruchy wymiotne, już to opadające ręce. Naprawdę, różnych kretynów i wariatów mieliśmy u władzy, ale obecna ekipa bije wszelkie rekordy (łącznie ze swoimi własnymi sprzed dekady) na niemal każdym froncie.
Waszczykowski dokonał rzeczy niebywałej – w ciągu zaledwie roku doprowadził do tego, że nie ma już chyba człowieka, który by nadal uważał, że Fotyga była najgorszym szefem MSZ w historii. Powiedzieć, że nasza polityka zagraniczna leży w gruzach, to niewiele powiedzieć – stosunki popsuliśmy sobie z kim się tylko dało, oprócz jednego Orbana (sojusz z którym, stawiam każde pieniądze, prędzej czy później wyjdzie nam bokiem); wizje strategiczne Jasia Fasoli dzielą się na słabe (przewodzenie Grupie Wyszehradzkiej), denne (strategiczne partnerstwo z Wielką Brytanią) i zupełnie z dupy wzięte („międzymorze” – chyba od Bałtyku po Morze Ochockie, jak ktoś celnie skomentował), ale to w sumie wszystko jedno, skoro ich realizacja tak czy siak leży i kwiczy. Wisienką na torcie było niedawne ucięcie kasy dla Biełsatu, wsparte nonsensownym tłumaczeniem, że zastąpi go TV Polonia – nadająca po polsku i nie mająca żadnego programu skierowanego do Białorusinów…
Z kolei Macierewicz wielokrotnie już dowodził swojej niepoczytalności i nic się w tej kwestii nie zmienia: wróbelki ćwierkają, że takiego bajzlu i paraliżu decyzyjnego MON jeszcze nie widział, a dozbrajanie armii leży całkowicie, bo minister potrafi zmienić zdanie o 180 stopni trzy razy w ciągu tygodnia, skutkiem czego nie idzie przygotować choćby wstępnych założeń do przetargu na cokolwiek; najwyżsi dowódcy seryjnie składają dymisje, a że znalezienie ludzi bodaj minimalnie kwalifikujących się do ich zastąpienia oraz cieszących się zaufaniem ministra, graniczy z cudem (nawet umożliwienie awansu o dwa stopnie za jednym zamachem okazuje się niewystarczające), to i wakaty się mnożą, coraz bardziej utrudniając nawet normalne funkcjonowanie wojska. Czy to indywiduum jest rosyjskim agentem, czy robi to wszystko z własnej głupoty, pewnie nigdy się nie dowiemy, ale co za różnica – efekt jest ten sam.
Chciałoby się powiedzieć, że ci dwaj są najbardziej kuriozalnymi postaciami w tym rządzie, ale nawet takiego luksusu nie mamy. Jak Waszczykowski Fotygę, tak Zalewska zepchnęła w cień Giertycha, prezentując jeszcze większe oszołomstwo i wpadając na genialny pomysł, że skoro od czasów reformy Handkego – przy wszystkich jej minusach i niedociągnięciach, które sam krytykowałem – polscy uczniowie awansowali w międzynarodowych rankingach o kilka lig, to najlepszym rozwiązaniem w tej sytuacji będzie odwrócenie reformy i powrót do poprzedniego systemu. Co gorsza, pomysł ten przepchnęła do realizacji – a sądząc po tym, jak przemyślana i zorganizowana jest ta deforma, najbardziej prawdopodobny scenariusz dla szkół na przyszły rok, to pożar w burdelu. Ale trzeba Zalewskiej oddać, że przynajmniej myśli przyszłościowo. Kto bowiem głosuje na PiS? Przecież nie ci najlepiej wykształceni…
Gliński długo prezentował się „tylko” jako miernota bez wizji i pomysłu, ale w ostatnim tygodniu roku rzutem na taśmę dołączył do niechlubnej czołówki, wyrzucając pół miliarda złotych na „odzyskanie dla narodu” kolekcji Czartoryskich. Kolekcji, którą fundacja i tak miała obowiązek wystawiać i nie mogła niczego sprzedać ani wywieźć za granicę bez zgody Ministerstwa Kultury – praktycznie zatem zapłaciliśmy górę złota za zmianę czysto formalną. Interes roku!
A to ciągle nie koniec wyliczanki. Szyszko dokonał kolejnego historycznego wyczynu: wśród najgorszych ministrów środowiska ma zapewnione aż dwa czołowe miejsca, bo jedynym dla niego godnym konkurentem był ten sabotażysta sprzed dekady, który chciał puszczać autostradę przez Rospudę – czyli on sam. Szczęśliwie przyroda to dziedzina, w której trudno dokonać jakichś krytycznych zniszczeń w ciągu jednej kadencji, więc nawet jak wyrąbie połowę Puszczy Białowieskiej i odstrzeli trochę żubrów, to cóż – mimo wszystko jakoś to przeżyjemy.
Właśnie, skoro o przeżyciu mowa, nie mogę nie wspomnieć o niesławnej podróży Szydło do Wielkiej Brytanii. Wydawałoby się, że w kraju, gdzie w ciągu ostatnich parunastu lat rozwalił się helikopter z premierem (cudem bez ofiar), samolot z kilkunastoma wysokiej rangi wojskowymi i wreszcie samolot z prezydentem, szefem NBP i gromadą innych oficjeli na pokładzie – wydawałoby się, że rząd takiego kraju będzie podchodzić do kwestii bezpieczeństwa lotów bez mała paranoicznie, zwłaszcza gdy tworzy go partia, która w ostatniej z ww. katastrof straciła połowę wierchuszki i przez ostatnie kilka lat wałkowała ten temat od rana do nocy. Ale nie – okazało się, że organizacja lotów leży i kwiczy, przestrzeganie procedur jest dla mięczaków, a szefowa KPRM w ogóle ich nie zna, bo po co. A tu przecież nie chodzi o jakieś abstrakcje typu demokracja, państwo prawa czy inne lewackie wymysły, tylko o ich własne fizyczne bezpieczeństwo…
Co do wspomnianych abstrakcji: w sprawie TK nigdy złudzeń nie miałem – PiS trzymał wszystkie atuty w ręku, wystarczyło mu poczekać na koniec kadencji Rzeplińskiego i przepchnąć kogoś ze swoich na jego miejsce, żeby post factum zalegalizował całą hucpę – co niewątpliwie zostanie wkrótce sfinalizowane. Na samobójcze instynkty kaczystów zawsze jednak można liczyć, więc akurat w chwili zmiany prezesa zafundowali sobie kryzys parlamentarny (z powodu jednej głupiej kartki, o której następnego dnia pies z kulawą nogą by nie pamiętał – pogratulować pomyślunku) i urządzili głosowanie budżetu z więcej niż oczywistym złamaniem regulaminu, czym zapewnili sobie problemy i konflikty na kolejny rok. Opozycja może i ustąpi, zobaczymy – ale czy Komisja Europejska uzna budżet uchwalony w taki sposób? Śmiem wątpić – a jeśli brak legalnego budżetu zostanie uznany za podstawę do zablokowania funduszy unijnych, to będzie się działo, oj będzie.
A Kaczyński już przecież oznajmił w wywiadzie, że jest gotów zaakceptować ewentualne spowolnienie gospodarcze jako koszt osiągnięcia swoich celów. No pewnie – rząd się jakoś wyżywi…
Dokąd to wszystko zmierza – poza tym, że do przepaści? Cóż, przypomnijmy słowa Kaczyńskiego z 2014: „Trzeba czynić wszystko, by Polska była tym, czym jest dziś Turcja.” Czym jest Turcja dwa lata później, widzimy. I nie da się ukryć, że ten punkt programu PiS realizuje konsekwentnie. Do Erdogana na razie daleko (zresztą nawet jemu doprowadzenie do obecnej sytuacji zajęło trzy i pół kadencji, co daje nam trochę nadziei), ale kierunek nie ulega wątpliwości – a im dalej na tej drodze zajdziemy, tym trudniej będzie z niej zawrócić. Tak jak w Turcji, nie wystarczy zmienić rząd, trzeba jeszcze tak przebudować państwo, żeby nie doszło do recydywy. Nie wiem tylko, kto miałby to zrobić – Platforma raz już zawaliła sprawę, stawiając po 2007 na „politykę miłości”, a reszta opozycji wcale nie rokuje lepiej…
Żeby jednak znaleźć jakiś optymistyczny akcent: w roku 2017 czekają nas reformy edukacji, służby zdrowia i emerytur; poprzednią partią, która próbowała reformować te trzy sfery jednocześnie, była AWS, która przypłaciła to spadkiem poparcia z 33% do 5% – czego i PiS-owi z całego serca życzę. Co prawda jest to życzenie dopiero na 2019 (wcześniejszych wyborów się nie spodziewam, drugi raz tego błędu nie popełnią), ale trzeba patrzeć w przyszłość jak najdalej – rachunek prawdopodobieństwa jest nieubłagany, prędzej czy później musi być lepsza.
Komentarze
A ić pan z reformą zdrowia! Pierwsze zmiany od jutra i to takie, że skutki będą odczuwalne latami. Przyłączam się do życzeń.
„Naprawdę, różnych kretynów i wariatów mieliśmy u władzy, ale obecna ekipa bije wszelkie rekordy (łącznie ze swoimi własnymi sprzed dekady) na niemal każdym froncie.”
Eeee… jakie zdarzenie za rządów PiS przebija doprowadzenie do katastrofy w Smoleńsku, w której ginie prezydent i najwyżsi rangą dowódcy Wojska Polskiego, a rząd oddaje śledztwo wrogiemu państwu, przez co nie jest w stanie zbadać przyczyn wypadku. Wyobrażasz sobie taką sytuację w przypadku USA lub Rosji?
Co powiesz na wyrok TK w sprawie BTE, gdzie trybunał uznał wprawdzie, że pewne zapisy są niekonstytucyjne, ale mogą jescze obowiązywać przez rok (sic!)? A co w sprawie OFE, gdzie TK pytał rząd jakie skutki dla budżetu będzie miało uznanie przekrętu Tuska za niekonstytucyjne?
Nic nie jest w stanie pobić bezideowej, destrukcyjnej kadencji PO. W PiS zostały intelektualne miernoty, ale jescze nie zrobili nic równie katastrofalnego jak PO. Po prostu mamy ciąg dalszy obrzucania się gównem przez dwa obozy + trochę więcej socjalizmu.
BTW, znowu popisujesz się piękną, jewropejską, lewicową wrażliwością wklejając rysunek toczący bekę ze śmierci 96 osób. To aż się prosi o jakieś badania psychologiczne. W jaki sposób lewica mając przekonanie o swojej wyższości intelektualnej i obrzydzeniu dla wszelakiego „faszyzmu” jest jednocześnie w stanie absolutnie bezwiednie dehumanizować swoich oponentów? Troglodyta.
Sprawa śledztwa była wałkowana milion razy: prawo międzynarodowe było całkowicie po stronie Rosji, a my nie jesteśmy USA, żeby móc liczyć na specjalne traktowanie. A rysunek powstał parę tygodni temu i toczy bekę nie ze Smoleńska, tylko ze wspomnianej w notce podróży do Wielkiej Brytanii.
Wiesz co? Zrób sobie wreszcie sam parę dzieci, prześledź ich programy, a potem rozpływaj się nad programami szkolnymi tylko z powodu jakichś nie wiadomo skąd wyjętych rankingów i proweniencji owych programów.
Tylko w OSTATNICH DWÓCH TYGODNIACH [w różnych klasach, oczywiście] natknąłem się na:
a) naukę tabliczki mnożenia na raty, najpierw do 30, dopiero potem wyżej [bo dzieci widać są za głupie, żeby wkuć raz a dobrze, bo przecież lepiej wałkować temat dwa razy dłużej, żeby móc potem narzekać na przeładowanie programem, prawda?],
b) zadania typu [autentyk!] „W lesie rośnie 15 świerków, 12 sosen i 3 jodły. Ile buków rośnie w lesie?”, sprawdzające ponoć logiczne myślenie czy rozwiązywanie problemów w warunkach niepełnych danych”. Paradne – dziecko odbębniać będzie dopiero tabliczkę mnożenia [do trzydziestu, bo za głupie na raz], a my róbmy mu wprowadzenie do logiki rozmytej. Seems legit.,
c) omawianie „Dziadów” bez JAKIEGOKOLWIEK omówienia epoki, tła historycznego, etc – a nauczyciele potwierdzają, że trend „ahistoryczności” jest panującym stylem w szkolnictwie. To, że w efekcie uczniowie na maturze bez żenady wrzucają np. jako literaturę romantyczną zarówno romantyków per se, jak i wszystkich epiogonów i omówienia, jest niegodnym wzmianki efektem ubocznym, liczy się UMIEJĘTNOŚĆ SYNTEZY. A że do syntetyzowania trzeba [u]mieć co syntetyzować? A po cholerę?
To są przypadki z zaledwie dwóch ostatnich tygodni. Dzieci uczą się dobrze albo i lepiej, więc do materiałów zaglądamy sporadycznie. Wszelkie rankingi, którymi tak się zachwycasz, mogą dowodzić co najwyżej tylko i wyłącznie tego, że w krainie ślepców jednooki jest królem.
> Kto bowiem głosuje na PiS? Przecież nie ci najlepiej wykształceni…
A jakieś źródła tych pomówień? Z tych najlepiej wykształconych najwięcej właśnie, bo ponad 30% zagłosowało na PiS, 26,7% na PO http://www.newsweek.pl/polska/szczegolowe-wyniki-wyborow-parlamentarnych-2015-jak-glosowaly-wojewodztwa,artykuly,372966,1.html
Nawet w krainie ślepców lepiej być królem, niż parobkiem. Ogólnej denności szkolnictwa nie kwestionuję, sam popełniłem parę notek na ten temat – ale skoro systematycznie rośniemy w rankingach, to widocznie reforma miała jakiś sens i może dałoby się zrobić coś mądrzejszego niż jej cofanie.
…podczas gdy wśród najgorzej wykształconych było 56:15. Co zresztą jest normą we wszystkich wyborach od wielu lat – im niższe wykształcenie, tym lepiej wypada PiS, im wyższe, tym lepiej PO. Odstępstw, jeśli w ogóle kiedykolwiek były, nie pamiętam.
> Ogólnej denności szkolnictwa nie kwestionuję, sam popełniłem parę notek na ten temat – ale skoro systematycznie rośniemy w rankingach, to widocznie reforma miała jakiś sens i może dałoby się zrobić coś mądrzejszego niż jej cofanie.
Ale właściwie dlaczego tak upierasz się przy gimnazjach – poza tym, że PO było za, a PiS przeciw, więc wypada sprzeciwić się po linii Partii?
a) gimbazy nie są profilowane, więc wywodzenie ich racji bytu z chęci specjalizacji jest bez sensu [nawiasem mówiąc ogólniaki też dawno już zatraciły swój „uniwersalny” charakter],
b) test gimnazjalny to niepotrzebny stres,
c) kumulacja głupiego wieku w jednej szkole,
d) tyle mówisz o wspaniałym szkolnictwie, ale faktycznie do tej pory nie dopracowano się edukacyjnej racji bytu gimnazjów – większość osób, mających styczność z gimnazjum, ocenia je jako po prostu przechowalnię do matury, przede wszystkim pod względem programu,
e) dodatkowy szczebel to – z logicznego punktu widzenia – dodatkowa biurokracja i „puste” [w porównaniu z 8+4] etaty.
„Rośnięcie w rankingach” wynika IMO z galopującej patologii u konkurencji i niekoniecznie musi dowodzić czegokolwiek u nas, poza zwyczajnie wolniejszym tempem degrengolady. Ale wywodzić z tego pożyteczność gimnazjów to iMO nadużycie, i to grube.
> > Z tych najlepiej wykształconych najwięcej właśnie, bo ponad 30% zagłosowało na PiS, 26,7% na PO
> …podczas gdy wśród najgorzej wykształconych było 56:15.
Oj weź przestań z tą statystyką, bo zaraz zacznę szukać statystyk głosowań w zakładach karnych i będziemy przerzucać się argumentami bez znaczenia ad mortem defecatam… I każdy udowodni swoje.
Gimnazja jako takie mi zwisają – nie miałbym nic przeciwko ich likwidacji, gdyby to był element przemyślanej reformy. W likwidowaniu tylko po to, żeby było tak jak kiedyś, bez żadnego innego pomysłu, sensu nie widzę.
Widoczna gołym okiem jednoznaczna korelacja, zaobserwowana w fafnastu elekcjach z rzędu, to argument bez znaczenia? Dobre. Co w takim razie byłoby argumentem znaczącym?
> W likwidowaniu tylko po to, żeby było tak jak kiedyś, bez żadnego innego pomysłu, sensu nie widzę.
Nie „żeby było tak, jak kiedyś”, tylko żeby wyeliminować chociażby m.in. te wady systemowe, które wypisałem. Jeśli non stop słychać chór argumentów przeciwników gimnazjów, gdzie „żeby było tak, jak kiedyś” przewija się w tym chyba najrzadziej, a Ty na przekór faktom i chociażby wymienionym przeze mnie punktom upierasz się, że to tylko zmiana dla zmiany, to jak to nazwać?
Zauważ, że częściowo poza p. d) wszystkie wspomniane przeze mnie wady nie odnoszą się w ogóle do programu, tylko wynikają z samego faktu istnienia gimnazjów jako takiego, „powrót do starego” zlikwiduje je przy niechby najgorszym nawet programie…
> Widoczna gołym okiem jednoznaczna korelacja, zaobserwowana w fafnastu elekcjach z rzędu, to argument bez znaczenia? Dobre. Co w takim razie byłoby argumentem znaczącym?
Argumentem znaczącym, ale na co? Na Twoją tezę, że „przecież na PiS nie głosują ci najlepiej wykształceni”? Na to pytanie musisz odpowiedzieć sobie sam, skoro podejmujesz się tak karkołomnych tez :)
Innymi słowy:
a) gimnazjów nie dało się sprofilować;
b) testu gimnazjalnego nie dało się zlikwidować, ew. uczynić mniej stresującym, jeśli to aż taki problem;
c) granic wiekowych między szczeblami edukacji nie dało się zmienić;
d) a programu to już w ogóle;
e) no dobrze, co do biurokracji nie zaprzeczę.
Nie powiedziałem, że najlepiej wykształceni nigdy nie głosują na PiS, więc odpuść sobie stawianie chochoła.
a) gimnazjów nie wolno profilować, bo dzieci jeszcze są za małe [i odłożeniu tej decyzji dla zdolniejszych i chętniejszych do dalszej nauki powinny służyć ogólniaki], chyba, że chcemy tworzyć mrówki – robotnice. A jeśli nie chcemy i gimnazja mają pozostać nieprofilowane, to sensu nie mają,
b) jakakolwiek forma egzaminu przy nieciągłości uczniów gdziekolwiek jest niezbędna, bo konkursu świadectw nie da się ujednolicić całkowicie – a póki gimnazja są, test na koniec również na swój pokrętny sposób będzie niezbędny. A nawet jeśli dzieci będą przystępować na dopalaczach, stresować się będą rodzice. Po co? Po to tylko, żeby „NIE było tak, jak kiedyś”?
c) jeśli granicę wiekową przesuniesz w górę, będzie to oznaczało siedmio- albo ośmioklasową podstawówkę. Jeśli w dół – jakąś formę testu / egzaminu dla jeszcze młodszych dzieci. Tak czy siak, bez sensu,
d) program może by i dało się zmienić, ale d1) był on zmieniany już parę razy i szału nie było, d2) skoro tyle opcji nie umiało skonstruować go sensownie, to widać nie jest to takie proste,
e) QED.
Dalej nie doczekałem się podania jakiejkolwiek przyczyny, dla której gimnazja miałyby pozostać.
> Nie powiedziałem, że najlepiej wykształceni nigdy nie głosują na PiS, więc odpuść sobie stawianie chochoła.
Jakiego znowu chochoła? Gdzie ja z kolei napisałem „nigdy”?
a) Kto powiedział, że decyzja o wyborze kierunku musi być nieodwracalna? Dwa szczeble profilowania byłyby właśnie o tyle sensowne, że dawałyby realną możliwość bezbolesnej zmiany ścieżki, podczas gdy obecnie po decyzji masz może rok, zanim na jej odkręcenie robi się praktycznie za późno.
b) A może właśnie ta dodatkowa selekcja przyczynia się do lepszych wyników, wymuszając większą konkurencję i pozwalając szybciej weryfikować jakość nauczania? Nawiasem mówiąc, dziwi mnie ten argument o stresie z Twojej strony, bo z tego co pamiętam, w jednej z naszych dawniejszych dyskusji byłeś bardzo mocno przeciwko twierdzeniu, że szkoła nie powinna być stresująca.
d) Jak ktoś nie umie opracować porządnego programu, to nie zrobi tego w żadnym systemie.
Poza wspomnianą poprawą wyników (nie wykluczam, że całkowicie niezależną od gimnazjów, ale chciałbym w takim razie znać alternatywne uzasadnienie), jest jeszcze kwestia organizacyjnego i programowego bajzlu dla paru roczników nie mówiąc o kosztach czysto gotówkowych. Jak mówiłem, gimnazja jako takie są mi obojętne, natomiast bezrefleksyjne robienie zwrotu o 180 stopni już bynajmniej – zwłaszcza w sytuacji, gdy obecny kierunek żadną miarą nie wygląda na najgorszy z możliwych.
No to wytłumacz mi jasno, co Ci właściwie nie pasuje i dlaczego, bo już się pogubiłem.
Populizm, łatwe recepty „robią” swoje, społeczeństwo za parę złoty macha ręką na TK i inne ważne sprawy. Taka prawda.
> a) Kto powiedział, że decyzja o wyborze kierunku musi być nieodwracalna? Dwa szczeble profilowania byłyby właśnie o tyle sensowne, że dawałyby realną możliwość bezbolesnej zmiany ścieżki, podczas gdy obecnie po decyzji masz może rok, zanim na jej odkręcenie robi się praktycznie za późno.
Tutaj sprawa jest dużo szersza, niż tylko gimnazjum; programy są teraz tak skonstruowane, że zasadnicza zmiana w klasie maturalnej jest aktualnie w zasadzie niemożliwa, a najmniej karkołomna. U nas, po matfizie, ludzie poszli i na informatykę, i na dziennikarstwo, i na medycynę, i na ekonomię, i nawet na filologie jakieś [inna rzecz, że w innych profilach to już nie działało, hurr durr…] – i to w zasadzie bez korepetycji. Teraz jakoś sobie tego nie wyobrażam, a już na pewno nie na taką skalę.
> b) A może właśnie ta dodatkowa selekcja przyczynia się do lepszych wyników, wymuszając większą konkurencję i pozwalając szybciej weryfikować jakość nauczania?
Taka selekcja istnieje właśnie na poziomie liceum. Aktualnie konieczność selekcji jest „wymuszana”, kiedyś odbywało się to oceną i programami na bieżąco w podstawówce; nie szło Ci, to od razu widać to było na ocenach. A teraz po pierwsze w podstawówce wszyscy chcą zagłaskać na śmierć [„ocenianie bezocenowe” w pierwszych klasach], po drugie wymagania są obniżone tak, że trzeba się naprawdę starać, żeby – przynajmniej na początku – nie mieć wzorowego ucznia.
> Nawiasem mówiąc, dziwi mnie ten argument o stresie z Twojej strony, bo z tego co pamiętam, w jednej z naszych dawniejszych dyskusji byłeś bardzo mocno przeciwko twierdzeniu, że szkoła nie powinna być stresująca.
Dalej tak twierdzę, ale stres powinien mieć przynajmniej jakieś uzasadnienie.
> d) Jak ktoś nie umie opracować porządnego programu, to nie zrobi tego w żadnym systemie.
Racja – ale powtórzę: podane przeze mnie argumenty przeciw gimnazjom nie mają w zasadzie nic wspólnego z programem.
> Poza wspomnianą poprawą wyników (nie wykluczam, że całkowicie niezależną od gimnazjów, ale chciałbym w takim razie znać alternatywne uzasadnienie), jest jeszcze kwestia organizacyjnego i programowego bajzlu dla paru roczników nie mówiąc o kosztach czysto gotówkowych. Jak mówiłem, gimnazja jako takie są mi obojętne, natomiast bezrefleksyjne robienie zwrotu o 180 stopni już bynajmniej – zwłaszcza w sytuacji, gdy obecny kierunek żadną miarą nie wygląda na najgorszy z możliwych.
Wziąwszy pod uwagę argumenty drugiej strony, całość dyskusji zaczyna na dobrą sprawę sprowadzać się do kwestii, czy kontynuować ten bardak, czy radykalnie go przerwać. Kwestie programowe są tutaj, jak mówiłem, relatywnie najmniej skorelowane; obaj nie mamy raczej kompetencji, żeby móc ocenić merytorycznie wartość rankingów i całkiem luźno podejrzewam, że przypominałoby to dyskusję o zasadności istotności testów na IQ na przykład.
> No to wytłumacz mi jasno, co Ci właściwie nie pasuje i dlaczego, bo już się pogubiłem.
Pozwoliłem sobie po prostu skomentować Twoje stwierdzenie „Kto bowiem głosuje na PiS? Przecież nie ci najlepiej wykształceni…”
I co w związku z tym? Czy selekcja może być tylko jednorazowa?
Co jak co, ale selekcja wydaje mi się całkiem niezłym uzasadnieniem.
Nie chce mi się przeklejać linków, więc po prostu wstukaj sobie w Google "polish education success" i zapoznaj się z tym, co niezależni fachowcy piszą o naszym "bardaku". Możesz oczywiście twierdzić, że rankingi są be, ale innych obiektywnych kryteriów oceny nie mamy.
Tyle to zauważyłem – ale co Ci w nim nie pasuje, nie wiem.
> > Taka selekcja istnieje właśnie na poziomie liceum.
> I co w związku z tym? Czy selekcja może być tylko jednorazowa?
Brzytwa Ockhama.
> > Dalej tak twierdzę, ale stres powinien mieć przynajmniej jakieś uzasadnienie.
> Co jak co, ale selekcja wydaje mi się całkiem niezłym uzasadnieniem.
O ile selekcja jest konieczna – a na tym etapie nie jest.
> > Wziąwszy pod uwagę argumenty drugiej strony, całość dyskusji zaczyna na dobrą sprawę sprowadzać się do kwestii, czy kontynuować ten bardak, czy radykalnie go przerwać.
> Nie chce mi się przeklejać linków, więc po prostu wstukaj sobie w Google „polish education success” i zapoznaj się z tym, co niezależni fachowcy piszą o naszym „bardaku”. Możesz oczywiście twierdzić, że rankingi są be, ale innych obiektywnych kryteriów oceny nie mamy.
Nie powiem, gdzie mam rankingi zagranicznych ekspertuf, skoro ich efekt mam na żywca w domu. Najnowszy z wczoraj: zadanie typu „oblicz procentowy udział dwóch izotopów w stopie, mając dane ich gęstości i wagę końcową” bez znajomości układu równań; dziecko bierze się za jedno równanie z dwiema niewiadomymi i płacze, że się nie da. Rankingi ekspertuf mogą co najwyżej dowodzić tego, co napisałem – że jesteśmy zieloną wyspą na oceanie debilizmu. Marna pociecha, o ile nie jesteś zaangażowanym politycznie minimalistą.