Cichy Fragles

skocz do treści

Dyplomasakra

Dodane: 9 marca 2017, w kategorii: Polityka

Kiedy kilka lat temu Dorn wyskoczył z arcykretyńskim pomysłem (szczęśliwie przez nikogo nie podchwyconym), żeby sabotować polską prezydencję w UE celem skompromitowania rządu Tuska, wydawało mi się, że dalej w tej chorej zawiści pójść się nie da – ale nie ma takiego dna, w które kaczyści nie potrafiliby zapukać od dołu, więc i to przebili, w walce z Tuskiem ośmieszając dziś już nie jego rząd, tylko swój własny.

A powiedzieć, że zaliczyli ten blamaż na własne życzenie, to nic nie powiedzieć – oni naprawdę solidnie sobie nań zapracowali. Już samo stawanie do tej walki było debilizmem – kto się jako tako orientuje w sprawach unijnych, dawno wiedział, że reelekcja Tuska będzie formalnością (chyba żeby się pojawił jakiś kontrkandydat z najwyższej półki, dajmy na to Blair, Prodi czy Barroso), więc najlepsze co PiS mógł zrobić, to sprawę odpuścić, a na szczycie grzecznie powiedzieć „nie poprzemy Tuska, bo to i tamto” i się wstrzymać od głosu – niektórzy dyplomaci trochę by się zdziwili, ale co tam, różne kraje mają różne swoje dziwactwa, więc sprawy by nie drążyli, Tusk by wygrał 27:0 przy jednym wstrzymującym się, a po tygodniu nikt by o sprawie nie pamiętał.

Ale nie – PiS musiał wyskoczyć z własnym kandydatem, bez cienia szansy na cokolwiek, wyrwanym z Platformy (co w Polsce uchodzi za powód do dumy, ale na forum unijnym bynajmniej – na Zachodzie takie transfery między wrogimi partiami nie stanowią normy, tylko kuriozum, bo poglądy i lojalność traktuje się tam trochę poważniej niż u nas), a na dodatek zgłoszonym za pięć dwunasta. Gdyby kupili go rok temu i wystawili do walki wkrótce potem, mieliby przynajmniej szansę na pozyskanie dla niego jakiegoś poparcia, zbudowanie koalicji i tak dalej – w parę dni oczywiście nie było mowy, żeby ktokolwiek w ogóle potraktował taką kandydaturę poważnie.

Jasne, JSW tak czy siak by nie wygrał – ale gdyby dostał poparcie choć kilku pomniejszych państw, reelekcja Tuska przestałaby być postrzegana jako oczywistość i mógłby się znaleźć jakiś inny kandydat (gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta), na którego można by w ostatniej chwili przerzucić poparcie i doprowadzić do jego wygranej, co dla PiS-u nadal byłoby fantastycznym sukcesem, bo przecież dla nich praktycznie ktokolwiek byłby lepszy niż Tusk. Ale PiS-owska dyplomacja to zupełnie nie ten poziom…

No dobra, ale cała ta szopka była tylko na użytek wewnętrzny, powie ktoś. Być może, ale jeśli tak, to na aktywności wewnętrznej należało poprzestać: poreklamować Saruysza-Wolskiego w „niezależnych” mediach i pokrzyczeć do ciemnego ludu o złym Tusku, a na szczycie odfajkować sprawę jak najszybciej i jak najciszej, minimalizując nieuniknione straty. Ale znowu nie – banda kretynów narobiła hałasu ile się dało, Szydło wysmarowała list do unijnych przywódców, dodatkowo zaczęło się grożenie zerwaniem szczytu (co w UE jest traktowane jako ostateczność i, łagodnie mówiąc, nie przysparza sympatii) – słowem, podbijanie stawki i wytaczanie najcięższych armat w sprawie, raz jeszcze podkreślmy, z góry skazanej na porażkę.

A wszystko po to, żeby ostatecznie Tusk i tak wygrał 27:1 (gratulacje!), co w tej sytuacji stanowi dla PiS-u upokorzenie totalne – nawet Węgrzy i Brytyjczycy, nasi niby strategiczni partnerzy (którzy niekoniecznie o tym strategicznym partnerstwie wiedzą, ale ojtam ojtam) nie tylko nie poparli JSW, ale nawet nie dali się namówić do wstrzymania się od głosu. Można więc chyba śmiało mówić o największym blamażu w historii polskiej dyplomacji. W całej historii, nie tylko współczesnej.

Na szczycie toczy się też dyskusja o reformie Unii, o możliwym podziale na dwie prędkości, z nami najpewniej w tej drugiej, co ma tak ze sto razy większe znaczenie niż obsada stanowiska przewodniczącego Rady UE – ale na ten temat PiS ani nie ma nic do powiedzenia, ani gdyby nawet miał, to i tak nikt tego nie potraktuje poważnie. Wynik głosowania był aż nazbyt wymownym sygnałem, w jak totalnej izolacji wylądowaliśmy – i oczywiście nikt się nie będzie kłopotać, by nas z niej wyciągać, bo i po co, skoro sami się o to prosiliśmy.

Jedno jest w tej całej tragifarsie optymistyczne: jeśli Kaczyński ma jakikolwiek kontakt z rzeczywistością, to dni Waszczykowskiego w MSZ są policzone – a gdzie jak gdzie, ale tam zmiana może być już tylko na lepsze.

Chociaż z drugiej strony… co to ja napisałem w pierwszym akapicie?


Komentarze

Podobne wpisy