Cichy Fragles

skocz do treści

Rak sumienia

Dodane: 18 stycznia 2018, w kategorii: Przemyślenia

Wybuch kolejnej afery wokół lekarskiego sumienia, to dobra okazja, żeby rozprawić się z tematem nieszczęsnej klauzuli raz a dobrze. Okazja tym lepsza, że sumienie obróciło się tym razem przeciwko tym, którzy klauzulę najgorliwiej promują, więc można liczyć (bez większych złudzeń, ale jednak) na chwilę otrzeźwienia z ich strony. Kujmy więc żelazo, póki gorące.

O tym, że klauzula sumienia to zło, już kiedyś pisałem, a rozwój wydarzeń przez kilka lat, jakie od tamtej pory upłynęły, tylko mnie utwierdził w tym przekonaniu. Stanowisko, które wówczas wydawało mi się dość radykalne („jeśli sumienie koliduje ci z obowiązkami zawodowymi, to zmień zawód i nie zawracaj głowy”), dziś uważam za jedynie sensowne – każde inne prowadzi nas prostą drogą do absurdu, zwłaszcza w kraju takim jak Polska, i bez tego borykającym się z ekspansywną religią.

Żeby jednak nie było niedomówień: nie chodzi mi o klauzulę sumienia jako zasadę, tylko o sposób jej stosowania w dzisiejszej Polsce. Istnieją bowiem dwa przypadki, w których takie rozwiązanie jest faktycznie uzasadnione.

Po pierwsze, sytuacja odgórnego przymusu, np. pobór do wojska – konflikt między sumieniem a prawem jest tu w sposób oczywisty niezawiniony przez obywatela, więc państwo musi zapewnić możliwość jego uniknięcia (co i zresztą słusznie robiło, dopóki pobór miał miejsce); po drugie, zmiana prawa, poszerzająca dotychczasowy zakres obowiązków: np. gdyby Polska wprowadziła małżeństwa homoseksualne, przeciwni takim związkom urzędnicy w USC mogliby zasadnie argumentować, że za ich dylemat odpowiada państwo, bo gdy wybierali zawód, takiego prawa nie było i nie mogli przewidzieć, że kiedyś zostanie przyjęte – klauzula sumienia mogłaby więc być rozsądnym rozwiązaniem problemu (oczywiście obowiązująca tylko w jakimś okresie przejściowym – nowo przyjmowani urzędnicy już by nie mogli mówić, że nie wiedzieli, na co się piszą).

Innych przypadków, które by uzasadniały stosowanie tego typu przepisów, nie widzę. Zawodu ginekologa, farmaceuty, czy kto tam jeszcze domaga się specjalnych klauzul, nie wykonuje się przymusowo (wręcz przeciwnie – trzeba przebrnąć przez ciężkie studia, żeby uzyskać prawo do jego wykonywania), a zakres obowiązków jest powszechnie znany i zasadniczo niezmienny od dekad – kto zatem popada tam w konflikt sumienia, popada weń tylko i wyłącznie na własne życzenie, z własnej, nieprzymuszonej woli, a nawet z własnej inicjatywy. Oczekiwanie od państwa jego rozwiązania trzeba więc uznać za niedorzeczne.

Niezależnie jednak od zakresu, sam sposób stosowania klauzuli sumienia również mamy patologiczny – co najlepiej widać, gdy się go zestawi z niegdysiejszą klauzulą dla poborowych. Po pierwsze, jeśli ktoś chciał uniknąć służby wojskowej, musiał oficjalnie udowodnić, że faktycznie jest świadkiem Jehowy czy pacyfistą, co mocno ograniczało pole do nadużyć. Po drugie, sprawę załatwiało się na etapie poboru, a nie już w koszarach czy w trakcie działań wojennych, więc ani wojsko jako takie, ani żołnierze nie ponosili żadnych kosztów z tego powodu – nie było możliwości, że ktoś przed bitwą nagle oznajmi, że sumienie nie pozwala mu strzelać, więc reszta oddziału musi sobie poradzić bez jego pomocy.

Klauzula dla ginekologów pod oboma tymi względami zawodzi: lekarz, który chce z niej skorzystać, nie musi udowadniać niczego, może nawet być zagorzałym działaczem pro-choice; nie musi także nijak się deklarować z góry ani być choćby minimalnie konsekwentny w swych poglądach – jeśli zechce korzystać z klauzuli w dni parzyste, a skrobać bez zahamowań w nieparzyste, bo taką ma fantazję, nic nie stoi na przeszkodzie. A koszty tej zabawy ponoszą niewinne pacjentki, którym lekarz teoretycznie musi dać namiary na kogoś z łagodniejszym sumieniem, ale przepis ten jest martwy – poza tym podważa on sens samej klauzuli, bo obowiązek wskazania kogoś, kto przeprowadzi aborcję (czyli de facto udzielenia pomocy w jej przeprowadzeniu), nadal dla niektórych stanowi problem moralny. Wilk głodny i owca w kawałkach.

Nawet jeśli się upierać przy utrzymaniu tej klauzuli, każdy się chyba zgodzi, że minimum zdrowego rozsądku to rozwiązanie sprawy w taki sposób, żeby nie dopuszczać do nadużyć (np. wymagając od lekarzy wiążącej deklaracji na piśmie, w jakich przypadkach będą aborcję przeprowadzać, a w jakich nie – i nie pozwalając, żeby lekarz miał inne sumienie w szpitalu niż w prywatnym gabinecie, co obecnie jest normą) oraz nie przerzucać kosztów na pacjentki (np. upubliczniając deklaracje z poprzedniego nawiasu, żeby znalezienie właściwego lekarza nie stanowiło problemu). Obecnie, jako się rzekło, nawet tego nie ma.

A wszystko dlatego, że gdy na w latach 90-tych toczył się spór o zakaz aborcji, ktoś niefrasobliwie włączył do ustawy o zawodzie lekarza niewinnie brzmiący zapis: „Lekarz może powstrzymać się od wykonywania świadczeń medycznych niezgodnych z jego sumieniem, (…) z tym że ma obowiązek wskazać realne możliwości uzyskania tego świadczenia u innego lekarza lub w podmiocie leczniczym oraz uzasadnić i odnotować ten fakt w dokumentacji medycznej” – nie zadając sobie trudu jego doprecyzowania ani jakiegokolwiek zabezpieczenia przed nadużyciami (dość powiedzieć, że w ustawie nie ma ani słowa o sankcjach za jego złamanie). W efekcie interpretacja tego zdania zaczęła być rozciągana do granic absurdu, czego efekty właśnie obserwujemy.

Trudno o lepszy dowód, że patologie trzeba niszczyć w – nomen omen – zarodku.


Komentarze

Podobne wpisy