Cichy Fragles

skocz do treści

Książki nominowane do nagrody ArtRage 2019

Dodane: 12 czerwca 2019, w kategorii: Literatura

Druga edycja nagrody literackiej ArtRage ma się ku końcowi, więc czas najwyższy zrecenzować nominowane tytuły.

Podobnie jak rok temu, ułożyłem je w kolejności od najsłabszej książki do najlepszej, aczkolwiek podobnie jak rok temu, należy tę kolejność traktować z lekkim przymrużeniem oka, ponieważ im bardziej odmienne od siebie książki, tym trudniej zmierzyć je jedną miarą.

Wszystko jasne? No to jedziemy:


8. Turysta polski w ZSRR (Juliusz Strachota)

Autobiograficzna opowieść o specyficznej formie autoterapii po walce z uzależnieniami: autor w młodości uwielbiał oglądać album ze zdjęciami z ZSRR, więc teraz postawił sobie za cel zobaczenie na własne oczy wszystkich miejsc przedstawionych w albumie. W tym miejscu już nie miałem dobrych przeczuć, ponieważ ani trochę nie gustuję w literaturze podróżniczej – ale zaraz się okazało, że to nawet literatura podróżnicza nie jest. Autor o celach swoich wypraw ledwie napomyka (o ile w ogóle), a często i samych wypraw nie chce mu się opisywać, więc ogranicza się do wzmianki, że w tym i tym miesiącu zaliczył to i tamto w Armenii czy Kazachstanie. Bardziej niż o podróżach, jest to książka o autoterapii – ale i tu właściwie niczego odkrywczego do powiedzenia nie ma, nie pierwsza to autobiografia narkomana i alkoholika, ani nie ostatnia. Napisana niezłą frazą, ale nic ponadto.

Książka znalazła się w dwudziestce nominowanych do Nike, czego mimo najszczerszych chęci nie jestem w stanie pojąć.


7. Kroniki opętanej (Artur Nowak)

Historia nastoletniej lesbijki, która w wyniku rodzinnej tragedii trafiła pod opiekę dalszych krewnych, a ci, oszołomami religijnymi będąc, postanowili ją „naprostować” z pomocą egzorcysty – będącego z kolei sadystą i zboczeńcem…

Brzmi pretensjonalnie? I słusznie, bo taka właśnie jest ta powieść: pretensjonalna, kliszowa i do bólu czarno-biała, z postaciami wyciętymi z papieru (opiekunowie, poza byciem oszołomami, nie mają w zasadzie żadnych cech, podobnie ksiądz, w sumie nawet główna bohaterka nie posiada zbyt wyrazistej osobowości), z banalną fabułą, z rozlicznymi nieprawdopodobieństwami (np. bohaterka przechodząca w ciągu kilku chwil od dzikiej wściekłości na opiekunów, do upijania się na wesoło – czego oni, przez całą książkę pilnujący jej paranoicznie, z jakiegoś powodu nagle przez cały wieczór nie zauważają) czy błędami logicznymi (bohaterka rozmawiająca z księdzem, choć przed chwilą została zakneblowana – hmm, może faktycznie jakiś diabeł maczał w tym palce?). Czarę goryczy przepełnia fraza „zmyj z siebie bród”, poza autorem kompromitująca także korektę.

Trzeba jednak przyznać, że przy wszystkich wymienionych minusach, książka czyta się dobrze, a momentami nawet wciąga, co ratuje ją przed ostatecznym potępieniem – niemniej czyściec to maksimum, na co zasłużyła.


6. Tłuczki (Katarzyna Wiśniewska)

Trzypokoleniowa rodzinna drama: dziadek tyran, stłamszona żona i córka, niestabilna psychicznie wnuczka – wszyscy bezskutecznie próbujący zapanować nad własnym życiem. Ech. Może i jestem uprzedzony, ale co zrobić, pewnych gatunków nigdy nie polubię.

Pod względem wad i zalet książka stanowi prawie idealne przeciwieństwo „Kronik opętanej” – postacie żywe i solidnie skonstruowane, każda z sensownym zestawem wad i zalet, fabuła wiarygodna i stroniąca od taniego efekciarstwa, przemoc pokazana subtelnie, z pozostawianymi tu i ówdzie niedopowiedzeniami – niby wszystko fajnie, ale czyta się to ciężko, z mozołem i narastającym znużeniem, a w pamięci pozostało mi po lekturze tak niewiele, że pisząc recenzję musiałem ponownie zerknąć do książki i przypomnieć sobie, o czym to dokładnie było…


5. Nikt nie idzie (Jakub Małecki)

Jedyny autor spośród nominowanych w zeszłym roku, tym razem gra ponownie to samo, tylko na mniejszą skalę – zamiast opisywać losy połowy miasteczka, jak w „Rdzy”, zadowolił się kameralnym splotem paru życiorysów. Czasami jednak mniej znaczy więcej – i tak też jest w tym przypadku. Pogubienie się w losach trzech postaci nam nie grozi, za to ich wizerunki są bardziej pogłębione, a prosta fabuła lepiej trzyma się kupy i nie zniechęca nadmiarem zbiegów okoliczności. Ale poza tym mamy powtórkę z rozrywki: tu komuś zaginął brat, tam komuś urodziło się upośledzone umysłowo dziecko, ówdzie komuś przytrafiła się bezpłodność – wszędzie jakiś życiowy pech, wszędzie nieudane relacje, wszędzie beznadziejna niezdolność do ułożenia sobie życia. Cóż, ten autor chyba po prostu tak ma.

Również podobnie jak „Rdza”, czyta się to nieźle – ale również, niewiele ponadto.


4. Psy ras drobnych (Olga Hund)

Seria krótkich akapitów (raczej lapidarium niż powieść), opisujących pobyt bohaterki (autorki?) w psychiatryku. Nietrudno zgadnąć, że musi to oznaczać przegląd jednostek chorobowych, znieczulicę personelu i obraz ogólnej beznadziejności – i tak też jest w istocie. Kto miał do czynienia z tego typu literaturą, nie zostanie tu niczym zaskoczony.

Ale z jednym ale: lapidarium to zostało naprawdę zacnie napisane – ze znakomitym wyczuciem językowym i emocjonalnym, bez taniego efekciarstwa i bez przynudzania, z dobitną puentą na koniec. Nawet więc mimo braku zaskoczeń, przeczytać zdecydowanie warto.


3. Sonnenberg (Krzysztof Varga)

Nigdy nie byłem fanem felietonów Vargi w Wyborczej, także jego „Nagrobek z lastryko” mocno mnie wynudził i zniechęcił, więc do „Sonnenbergu” podchodziłem z jak najgorszymi przeczuciami. I przez długi czas książka te przeczucia potwierdzała: fabuła posuwająca się do przodu z prędkością lodowca, smęcenie, jaki ten Budapeszt (miejsce akcji) jest, a jaki nie jest, bezproduktywne pogaduszki bohatera z kumplami, a w tle jego romans z zamężną kobietą, o którym z góry wiadomo, że najprawdopodobniej do niczego nie doprowadzi…

…aż wreszcie gdzieś w połowie powieści następuje mocne przesunięcie wajchy. Głównie dzięki pojawieniu się Virág, która nawiązuje z głównym bohaterem relację dużo bardziej płomienną, sprawiając, że w końcu coś się dzieje i w końcu o coś tu chodzi. Od tej pory historia nabiera rumieńców i jakkolwiek nadal trudno mówić o szczególnie rozbudowanej fabule, to lektura staje się przyjemnością, jaką powinna była być od początku – a koniec bardzo elegancko wieńczy dzieło.

Ze wszystkich tegorocznych nominacji, ta sprawiła mi największy problem z oceną – jak bowiem sprowadzić do jednego mianownika dwie połowy na tak różnym poziomie? W zależności od przyjętej miary, dałoby się ten tytuł usadowić na prawie dowolnym miejscu rankingu; wrażenie z całokształtu wprawdzie pozytywne (a to sztuka nie lada, biorąc pod uwagę punkt wyjścia), ale od Kahnemana wiem, że końcowe wrażenie to głównie wypadkowa wysokości punktu szczytowego i zakończenia (dlatego lepiej oceniamy książki ze świetnym końcem, niż ze świetnym początkiem); ale też na początkową niechęć mogło rzutować moje wspomniane uprzedzenie wobec autora… Koniec końców jednak uznałem, że przy wszystkich minusach i wątpliwościach, lektura ta jednak daje więcej niż którakolwiek z powyższych, więc miejsce na podium po prostu jej się należy.


2. Frajda (Marta Dzido)

Czy namiętność może przetrwać bez miłości? Bohaterowie „Frajdy” uważają, że nie tylko może, ale i musi – miłość to bowiem początek jej końca, pierwszy krok ku przemianie nadzwyczajnego w zwyczajne, od niezwykłości do rutyny, od poezji do prozy życia, którego jeszcze tyle przed nimi… Robią zatem co mogą, by się w sobie nie zakochać (włącznie z pozwalaniem sobie na jawne skoki w bok), by ich niekończące się uniesienia pozostały tylko zmysłowe, a nie sercowe – choć intuicja podpowiada, że to się nie ma prawa udać.

Historia prosta i krótka, ale intensywna, napisana z żarem i ten żar skutecznie emitująca w stronę czytelnika. Trudno się oprzeć wrażeniu, że autorka miała sporo tytułowej frajdy z pisania – a ja na pewno miałem jej sporo z lektury. Równie smakowitej i działającej na wyobraźnię, a jednocześnie subtelnej erotyki dawno nie widziałem. Jedyne, co można jej zarzucić, to nie całkiem pasujące do reszty zakończenie – ale na ten zarzut sama autorka wyprzedzająco odpowiedziała ustami bohaterki:

– To jak skończyć w zadowoleniu – pytam cię poirytowana – z happy endem, ale nie banalnie?
Jak jesteś taki mądry, sam zaproponuj.
Słucham.

1. Siwy dym (Ziemowit Szczerek)

Przyszłość za parę dekad: Unia Europejska się rozpadła, pozostawiając po sobie Neuropę, złożoną z Niemiec, Beneluksu i Skandynawii; Polska też się rozpadła, z grubsza wzdłuż granic dawnych zaborów. Każda z tych Polsk próbuje teraz realizować inny model polskości: północno-zachodnia nowoczesny, warszawska przaśno-patriotyczny, a krakowska – jakieś dziwne rojenia o Nowym Rzymie z domieszką staropolszczyzny. Akcja zaczyna się właśnie w Krakowie, podczas obchodów rocznicy jakiegoś kolejnego moralnego zwycięstwa, oglądamy więc takie atrakcje jak gigantyczny hologram Naczelnicy w rogatywce nad Wawelem (rządzi tu bowiem jakaś mentalna potomkini Piłsudskiego), flota dronów formujących się nad miastem w kształt orła, czy stróże prawa w egzoszkieletach z napisem „Policya”…

SF, Polska-niepolska, początkowe wrzucenie czytelnika na głęboką wodę, by dopiero później po trochu tłumaczyć to i owo, rzucanie od niechcenia neologizmami, których znaczenie trzeba dedukować z kontekstu – brzmi znajomo? Tak, Szczerek ewidentnie nam się zapatrzył na Dukaja. Także tytułowy Dym, stopniowo ogarniający kolejne połacie Europy Środkowej, nie może się wyprzeć pokrewieństwa z Dukajowym Lodem, choć przeciwstawny żywioł reprezentując, odwrotne ma również działanie – jak Lód stabilizował i utwardzał rzeczywistość, tak Dym ją rozmywa i zamienia w koszmar senny, z narodowymi demonami w tle.

Główny bohater to Neuropejczyk polskiego pochodzenia, dawniej reporter wojenny, obecnie agent dążący do destabilizacji Polsk(i) metodami terrorystycznymi – sporo się zatem dzieje, krew się leje, a bohater, poza budynkami administracji państwowej, chętnie wysadza w powietrze także paździerzowe atrakcje turystyczne typu świebodziński Jezus (któremu w powieściowej przyszłości dorobiono husarskie skrzydła i inne bajery, zmieniające go w eksponat jawnie cyrkowy). A autor opisuje to wszystko prześwietnym językiem, pełnym już to złośliwego humoru, już to wystudiowanego cynizmu, już to gier słownych, już to smacznej mieszanki tego wszystkiego.

Z minusów trzeba wytknąć, że wiele z tego już było w „Siódemce” – utrzymanej w nieco innym klimacie, ale poczuciu powtórki z rozrywki trudno się momentami oprzeć. Nie do końca została wykorzystana fantastyczna konwencja – skoro już autor postawił na SF, to mógł się pokusić o wizję przyszłościowej Polski bardziej serio, zamiast zadowalać się parodiowaniem współczesnej. Także z koncepcji Dymu można było wycisnąć coś więcej – tymczasem stanowi on tu bardziej ozdobnik, niż istotny element fabuły czy świata przedstawionego. Wszystko to jednak nie może przesłonić plusów, które dają tej powieści bezpieczne pierwsze miejsce w niniejszym rankingu.


Podsumowując: poza „Sonnenbergiem”, tym razem w zasadzie nie miałem problemów z ustaleniem kolejności: liderzy wyraźni, outsiderzy także, tylko w środku stawki było trochę wahań i niepewności. W porównaniu z zeszłym rokiem poszło znacznie łatwiej, może dlatego, że były o dwie pozycje mniej. Zarazem jednak poziom trochę się obniżył – sporo przeciętności i nijakości, w zasadzie tylko dwie czołowe pozycje oceniłem jednoznacznie pozytywnie, co jak na nagrodę literacką nie wygląda za dobrze. Ale może to tylko mój spaczony i niereprezentatywny gust?

Co do formuły nagrody: trzeba pochwalić organizatorów za zrealizowanie większości moich zeszłorocznych postulatów: mniejsza liczba nominacji (przy okazji książki też generalnie krótsze), większy rozrzut tematów i gatunków, ogłoszenie laureata nagrody jury równocześnie z nagrodą czytelników (29 czerwca) – jedno, co pozostało bez zmian, to brak aktywności okołonagrodowej na ich profilu, pozostaje więc liczyć, że w przyszłym roku i tutaj coś się ruszy. Czego Wam, sobie i ArtRage’owcom życzę.


Komentarze

Podobne wpisy