Cichy Fragles

skocz do treści

PiSdsumowanie

Dodane: 9 października 2019, w kategorii: Polityka

Kolejne wybory za pasem, więc i kolejne podsumowanie czas poczynić. Podobnie jak poprzednio, będzie ono subiektywne, ale możliwie rzetelne, co nie znaczy, że kompletne – i również podobnie jak poprzednio, najpierw będą plusy, a potem minusy, żeby nikt mnie nie oskarżał jak poprzednio, że manipuluję kolejnością. Czy są jakieś pytania?

OK, skoro pytań nie ma, to przejdźmy szybko do rzeczy, żeby cisza wyborcza nas tu nie zastała:


Plusy

500+

Kiedy PiS po raz pierwszy ogłosił ten pomysł, nie uznałem go ani za realny, ani za sensowny, ani nie postawiłbym nawet pięciuset groszy, że wprowadzą go w życie. Okazało się jednak, że w każdym z tych punktów byłem w błędzie – co przyznaję z niechęcią, bo niemiło oddawać rację wrogowi, ale nie zwykłem dyskutować z faktami, a te są dość jednoznaczne: 500+ okazało się nie tylko socjotechnicznym wunderwaffe, ale też realnym wsparciem dla paru milionów osób, nierzadko pierwszą w ich życiu tak namacalną pomocą ze strony państwa, często wyznaczającą granicę między życiem godnym i niegodnym, lub przynajmniej między wygodnym i niewygodnym; uderzyło też w Januszy biznesu, którym już nie jest tak łatwo wyzyskiwać pracowników, gdy groźba bezrobocia przestała być groźbą braku środków do życia.

A jednocześnie, wbrew czarnym prognozom, nie rozwaliło budżetu, nie zrujnowało gospodarki, nie spowodowało eksplozji bezrobocia ani inflacji – ba, nawet sprzedaż alkoholu nie podskoczyła, choć tyle wieszczono, że suweren będzie te pięć stówek regularnie przepijać. Ciężki orzech do zgryzienia dla libertarian, którzy redystrybucję uważają za grzech śmiertelny (zwykle dlatego, że nie słyszeli o efekcie kuli śniegowej), a po wprowadzeniu 500+ zapowiadali rychłą katastrofę – której termin muszą teraz systematycznie przekładać.

Owszem, 500+ nie osiągnęło także deklarowanego pierwotnie celu, jakim miał być wzrost dzietności – zaliczyliśmy tylko chwilowy podskok w statystyce, spowodowany prawdopodobnie przyspieszeniem już podjętych decyzji o dziecku w nadziei na załapanie się na wsparcie, dopóki go nie zlikwidują – ale ta kwestia zeszła w tak głęboki cień ww. sukcesów, że już chyba mało kto o niej w ogóle pamięta. Tym niemniej bilans 500+ wychodzi zdecydowanie na plus.


Posybilizm

Kiedy Kaczyński podczas pierwszych swoich rządów narzekał na „imposybilizm”, czyli opór materii nie pozwalający mu realizować swoich świetlanych planów, było to o tyle pocieszne, że jego ówczesny rząd nie przejawiał żadnego reformatorskiego zapału, jeśli nie liczyć służb specjalnych, a i jego wizja państwa sprowadzała się do ogólników – jedynym konkretem było dążenie do centralizacji władzy. W obecnej kadencji wyglądało to już (z wyjątkiem centralizacji) zupełnie inaczej: PiS miał zarówno wyrazistą wizję, jak i determinację w jej realizowaniu. Zarówno o samej wizji, jak i o dotychczasowych efektach wiele złego można powiedzieć (co zrobię nieco niżej), ale nie da się zaprzeczyć, że pod względem determinacji w zmienianiu Polski prawie żaden z poprzednich rządów nie mógłby się równać z obecnym.

Nie sposób także zaprzeczyć, że również w konkretności obietnic i sumienności w wywiązywaniu się z nich PiS wprowadził nową jakość: przez lata przyzwyczailiśmy się, że obietnice wyborcze to nic więcej jak teatrzyk dla ciemnego ludu, o którym zapomina się natychmiast po wyborach, tymczasem PiS ku powszechnemu zaskoczeniu postanowił potraktować przynajmniej część z nich zupełnie serio – i niewątpliwie na tym wygrał, zyskując w oczach swoich wyborców wiarygodność, jakiej żadna inna partia od dawien dawna nie miała. Co oznacza, podobnie jak 500+, zmianę reguł gry: nie da się już wygrać wyborów samymi gładkimi hasełkami bez pokrycia – żeby odsunąć PiS od władzy, trzeba jego wizji i narracji przeciwstawić własną i przekonać wyborców, że traktuje się ją poważnie. Dlatego zresztą zjednoczona opozycja okazała się taką porażką.


Minusy

KON
STY
TUC
JA

Psucie i zawłaszczanie państwa zdarzało się bodaj wszystkim rządom po 1989, ale zawsze były to odosobnione incydenty, nad którymi dało się przejść do porządku dziennego. PiS i pod tym względem wprowadził jednak nową jakość, demontując demokrację świadomie, celowo i konsekwentnie – czy to jawnie łamiąc konstytucję (na co, zwróćmy uwagę, pozwalał sobie tylko na początku kadencji, żeby pamięć o tym zdążyła zblednąć do wyborów), czy to przyjmując ustawy nazywane po orwellowsku „naprawczymi”, czy to podporządkowując kolejne instytucje bezpośredniej kontroli rządu, czy też po prostu porzucając niepisane, ale dotychczas powszechnie respektowane obyczaje typu dzielenie się niektórymi stanowiskami z opozycją. Cała władza w ręce PiS i do diabła z jakimiś lewackimi wymysłami typu trójpodział władzy.

Rzucane w związku z tym porównania z Hitlerem są oczywiście grubo przesadzone – ale porównania z Putinem czy Łukaszenką już ani trochę. PiS idzie bowiem dokładnie tą samą drogą, którą szli prawie wszyscy postsowieccy dyktatorzy, z użyciem tych samych metod kreatywnej interpretacji prawa i olewania procedur ze wzruszeniem ramion – różnica jest tylko taka, że u nas demokracja zdążyła trochę okrzepnąć, a rząd ma nad głową Brukselę, więc nie może sobie (jeszcze?) pozwolić na tyle, co tamci. Kierunek na wschód został już jednak obrany i jeśli będziemy nadal iść tą drogą, to przeprowadzka z UE w objęcia Putina prędzej czy później stanie się nieuchronna. Hasło z czasów przedakcesyjnych „albo UE, albo Białoruś”, niepostrzeżenie znowu staje się aktualne – może nawet bardziej niż kiedyś, bo wtedy dotyczyło ono tylko pozycji międzynarodowej, a teraz już także ustroju.

(Co ciekawe, już dwukrotnie słyszałem od osób dobrze zorientowanych w temacie Białorusi, że tamtejsza telewizja jest autentycznie lepsza od TVPiS – jednostronna tak samo, ale przynajmniej nie traktuje widzów jak debili.)

To jednak w dłuższej perspektywie. W tej bliższej grozi nam nie tyle dyktatura, co raczej reżim hybrydowy na wzór Węgier, gdzie zasadniczo jest wolność słowa, zasadniczo są wybory, zasadniczo władza może je przegrać – ale wszystko tylko zasadniczo, bo skala zawłaszczenia państwa przez jedną partię i podporządkowania całego systemu jej interesom jest taka, że w praktyce nie da się stawić jej skutecznego oporu. Sytuacja poniekąd groźniejsza od zwykłej dyktatury, bo w dyktaturze przynajmniej nie ma wątpliwości, na czym stoimy…


Deformy

Poza planowym psuciem instytucji państwa, mamy także psucie nieplanowane, wynikające ze zwykłej głupoty i niekompetencji, wzmocnionej przekonaniem o własnej genialności, które to przekonanie znakomicie uodparnia na głosy rozsądku – o ile w ogóle się ich słucha, co pisowskim ministrom zdarza się rzadko, bo konsultacje społeczne, których niedostatek zarzucali Platformie, sami zarzucili całkowicie. Do tego stopnia, że nawet najważniejsze reformy zaczęli wrzucać jako projekty poselskie, żeby obejść ten przykry obowiązek wysłuchania czyjejkolwiek opinii.

Była zatem deforma edukacji, która przyniosła przepełnienie szkół i ogólny bajzel – do dziś nie wiadomo po co, bo poza wycofaniem zmian, które generalnie się sprawdziły, nie zaoferowała niczego; deforma służby zdrowia, w wyniku której doczekaliśmy się pierwszego po wojnie spadku średniej długości życia oraz rekordowych (i nadal narastających) braków kadrowych w szpitalach; deforma sądownictwa (psucie po części zamierzone, po części jednak nie), która miała przyspieszyć postępowania, a zamiast tego jeszcze je wydłużyła (podobnie stało się zresztą z TK, któremu PiS zarzucał powolne działanie, a który po objęciu prezesury przez Przyłębską rozpatruje sprawy trzy razy wolniej); deforma ochrony środowiska, która umożliwiła jego niszczenie na niespotykaną dotąd skalę, czy to przez swobodną wycinkę drzew, czy to przez import śmieci, żeby je bezkarnie palić…

Żadnej deformy szczęśliwie nie przeprowadził Macierewicz, ale i tak udało mu się przez dwa lata siać zamęt i skutecznie sabotować wszelkie próby dozbrajania armii (której stan jest tragiczny), zamiast tego promując WOT, która nawet w założeniach miała mieć żałosną wartość bojową, a założeń oczywiście nie udało się choćby w przybliżeniu wypełnić. Przy okazji: nigdy dość przypominania, że kiedy Macierewicz uwalił kontrakt na Caracale, obiecał załatwienie nowych helikopterów do końca 2016 – tymczasem mamy już prawie koniec 2019, a helikopterów jak nie było, tak nie ma i ciągle nawet nie wiadomo, kiedy będą.


Dyplomatolstwo

To w zasadzie mogłaby być część poprzedniego punktu, ale kretynizm naszej polityki zagranicznej, nawet po zasłużonej dymisji Jasia Fasoli Waszczykowskiego, jest tak ekstremalny, że należy się mu osobne omówienie.

Najpierw była ustawa o IPN – totalnie niepotrzebna, wywołana na własne życzenie awantura, w wyniku której zrobiliśmy z siebie pośmiewisko, nie uzyskując niczego.

Potem 1:27 z Tuskiem – totalnie niepotrzebna, wywołana na własne życzenie awantura, w wyniku której zrobiliśmy z siebie pośmiewisko, nie uzyskując niczego.

Wreszcie konferencja bliskowschodnia – totalnie niepotrzebna, wywołana na własne życzenie awantura, w wyniku której zrobiliśmy z siebie pośmiewisko, nie uzyskując niczego.

Widać tu pewną prawidłowość, czyż nie?

Niestety, tak wygląda również cała reszta pisowskiej polityki zagranicznej: nieustanne prowokowanie konfliktów ze wszystkimi dookoła, nawet nie po to, żeby cokolwiek osiągnąć jako państwo, tylko albo dla zrealizowania jakichś celów PiS-u w polityce wewnętrznej (jak walka z Tuskiem), albo zupełnie bez widocznego powodu. Próżno w tej kadencji szukać jakiejkolwiek istotnej sprawy, w której nasz MSZ mógłby się pochwalić sukcesem (choćby tylko wizerunkowym), próżno szukać państwa, z którym poprawiliśmy sobie stosunki, próżno szukać organizacji międzynarodowej, w której nasza pozycja wzrosła – za to w przeciwną stronę, ho ho, długo by wyliczać. Nawet w Grupie Wyszehradzkiej (gdzie przecież jesteśmy największym państwem i naturalnym liderem) straciliśmy na znaczeniu tak bardzo, że gdy Netanjahu ostentacyjnie nas obraził, pozostali członkowie stanęli de facto po jego stronie…

Tylko na relacjach z USA Kaczyńskiemu zależy – ale tutaj mamy drugą skrajność, czyli całkowicie bezwstydne lokajstwo, które druga strona bezpardonowo wykorzystuje, a w ostatnich miesiącach już wyraźnie testuje granice naszej uległości, traktując nas coraz jawniej z buta. Podsumowaniem tego trendu była niedawna rocznica wybuchu drugiej wojny światowej, gdzie Trump w ostatniej chwili odwołał swój przyjazd – niby z powodu huraganu, który pierwszego września nawet nie miał szans dotrzeć do amerykańskiego wybrzeża, a którym i potem niespecjalnie się interesował. Nie mógł wymowniej dać do zrozumienia, że ma nas w dupie – ale czemu ma nie mieć, skoro sami mu tam z uśmiechem włazimy?

Ale gdzie indziej możemy włazić, skoro bycie protektoratem USA to literalnie cały pomysł PiS-u na politykę zagraniczną? No cóż, cieszmy się, że chociaż włazimy Trumpowi, a nie Putinowi – przynajmniej na razie.


Dojna zmiana

Dwieście milionów złotych na Polską Fundację Narodową, założoną przez znajomych Szydło i niezdolną nawet porządnie udawać, że robi cokolwiek wartego choćby promila tych pieniędzy; drugie tyle dla Rydzyka, któremu państwo słono płaci za wszelkie pseudousługi, jakie ojciec biznesmen jest w stanie zafakturować; trzecie tyle dla pozostałych niezależnych mediów w ramach reklam państwowych spółek; siedem milionów dla Sakiewicza na portal o puszczy, który ma mniej odwiedzin niż mój ledwo żywy blog; półtora miliona premii dla Szydło i jej ministrów na półmetku kadencji; sto tysięcy miesięcznie dla dwóch lasek Glapińskiego; darmowe loty rządowym samolotem dla krewnych i znajomych Kuchcińskiego – i tak dalej.

Zarówno skala złodziejstwa, jak i jego bezczelność, z dużą przewagą pobiła wszystkie dotychczasowe rekordy – włącznie ze schyłkowym SLD, kiedy naiwnie sądziłem, że to już ostateczne dno, poniżej którego niżej nie da się upaść. Tymczasem wtedy to był ciągle Wersal – eseldowcy przynajmniej się wstydzili, że kradną, a z tego wstydu potulnie godzili się na powoływanie kolejnych komisji śledczych, co obecnie jest nie do pomyślenia. Pierwsza z rzeczonych komisji powstała – pamięta ktoś jeszcze? – z takiego tylko powodu, że jeden producent filmowy został nagrany, gdy domagał się łapówki za załatwienie korzystnych zmian w ustawie. Śmiech na sali – w zeszłym roku mieliśmy nagranie, na którym łapówki domagał się szef KNF, i nawet to nikogo nie wzruszyło na tyle, żeby powołać komisję śledczą…

Owszem, daleko nam jeszcze do węgierskiego państwa mafijnego – okradanie podatników przez PiS to ciągle amatorszczyzna, a nie zorganizowana odgórnie działalność – ale i w tym kierunku konsekwentnie zmierzamy. Podbudowa teoretyczna już jest, w postaci hasła „kradną, ale się dzielą, a tamci kradli i się nie dzielili”, propagowanego nawet przez pisowskie trolle w sieci, co stanowi przykład nader wyrafinowanego cynizmu. Na kolejne elementy konstrukcji pewnie zatem nie będziemy długo czekać.


Postscriptum

Co nas teraz czeka? Zero złudzeń: druga kadencja rządów PiS-u jest nieunikniona. Nawet gdyby Kaczyński przejechał teraz na pasach zakonnicę w ciąży, to TVPiS poświęci temu minutę pod koniec wiadomości, w animacji poglądowej retuszując pasy i ogłaszając, że winna wypadku jest wyłącznie zakonnica, a następnie przez trzy minuty przypominając, że Komorowski też kiedyś potrącił jakąś panią; jednocześnie trolle w sieci zaczną walić przekazem, że w prowadzeniu samochodu bez prawa jazdy nie ma nic złego, a na Twitterze tysiąc kont rzuci skopiowanym tekstem, że widzieli wypadek i zakonnica sama się rzuciła na maskę, a w ręku miała ulotkę Platformy.

Żarty żartami, ale sytuacja jest naprawdę niewesoła – niby mamy najważniejsze wybory od 1989, a opozycja nawet nie sprawia wrażenia, jakby jej zależało na zwycięstwie. A choćby i zależało, to kampania Platformy jest beznadziejną amatorszczyzną: bez wizji, bez spójnego przekazu, bez rozpoznania oczekiwań elektoratu, z samobójami typu ostatni występ Wałęsy czy totalnymi pudłami typu darmowy internet (w roku 2019 oni myślą, że kogoś porwą darmowym internetem – trzymajcie mnie, bo padnę). Porównywanie tego z profesjonalnym PR-em PiS-u, z jego żelazną spójnością narracji (niekoniecznie merytoryczną, ale bez wątpienia emocjonalną), precyzyjnie dopasowanymi do wyborców obietnicami i tak dalej, to strata czasu – mamy tu różnicę klas i takiej też różnicy należy się spodziewać przy urnach.

Inna sprawa, że nawet gdyby udało się odebrać PiS-owi samodzielną większość, to perspektywy i tak wyglądałyby marnie – Duda zawetuje wszystko, co by godziło w interesy jego partii, Przyłębska w razie potrzeby znajdzie sprzeczność z konstytucją nawet na kwicie z pralni, a i bez tego stabilność ewentualnej koalicji PO-Lewica-PSL będzie zerowa. Ale czy za cztery lata, po kolejnej fazie zawłaszczania państwa przez PiS, pójdzie to łatwiej? Pytanie czysto retoryczne.

Optymistycznego kontrapunktu nie będzie, chyba że ktoś dopisze w komentarzu. Mimo wszystko idźcie i głosujcie, dopóki jeszcze można. Nadzieja umiera ostatnia.


Komentarze

Skomentuj na Facebooku

Podobne wpisy