Cichy Fragles

skocz do treści

Przeczytane w 2019

Dodane: 13 stycznia 2020, w kategorii: Literatura

Kolejny rok przeminął, by nigdy już nie wrócić – ale przeminął owocnie: 52 książki (29 na czytniku) i 32 komiksy to wynik więcej niż zadowalający, zwłaszcza jeśli uwzględnić, ile ciężkich cegieł znalazło się w tej liczbie. A było ich przynajmniej tuzin.

Jakościowo natomiast, hmm… Niby nie było źle, ale jak przyszło do podsumowania, to znalazłem zadziwiająco mało tytułów godnych polecenia bez zastrzeżeń. Czyżbym robił się coraz bardziej wybredny, czy to tylko statystyczna fluktuacja? Stawiam raczej na to drugie, ale czy słusznie, czas pokaże. A tymczasem przejdźmy do konkretów, jak zwykle w kolejności czytania:


Fabryka planet (Elizabeth Tasker)

Skąd się biorą planety? Na tego typu pytania zwykło się odpowiadać „zrozumiesz jak dorośniesz”, ale to akurat nie ten przypadek. Najogólniejsza odpowiedź brzmi prosto: w chmurze pyłu wokół młodej gwiazdy cząsteczki często się zderzają i zlepiają, stopniowo tworząc coraz większe kawałki skał, których grawitacja przyciąga coraz więcej materii, dzięki czemu stają się jeszcze masywniejsze i przyciągają jeszcze więcej materii – i tak przez tysiąclecia, aż w końcu cały obłok pyłu zniknie, zostawiając po sobie gromadkę planet. Banalne, prawda?

Nie wynika z tego jednak, dlaczego Układ Słoneczny wygląda tak, a nie inaczej: dlaczego najbliżej Słońca mamy małe skaliste planety, gazowe olbrzymy i znowu małe skaliste planety? Dlaczego jedne planety są aktywne tektonicznie, a inne nie? Dlaczego odległości planet od Słońca wydają się układać w bardzo eleganckie proporcje (o których dawni astronomowie budowali całe teorie matematyczne)? Dlaczego między Marsem a Jowiszem nie ma kolejnej planety, tylko pas asteroid? Czemu tylko tam, skoro między dalszymi planetami jest tyle wolnego miejsca?

Wyjaśnienie tych i innych kwestii wymagało zrozumienia wielu drobnych subtelności ewolucji układów planetarnych, stworzenia wielu modeli matematycznych zachowania gwiezdnego pyłu, przeprowadzenia wielu symulacji komputerowych i tak dalej, ale oczywiście w końcu udało się wszystko pięknie wytłumaczyć. I kiedy już myśleliśmy, że o powstawaniu planet wiemy prawie wszystko, astronomowie zaczęli odkrywać planety wokół innych gwiazd – i jak to często w nauce bywa, okazało się, że guzik wiemy, bo nowo odkrywane planety nijak nie chciały pasować do teorii. Tworzono więc nowe teorie i modele, które upadały po kolejnych zaskakujących odkryciach… I tak w sumie jest do dziś, bo egzoplanety w ostatnich latach odkrywamy już seryjnie, co i raz trafiając na nowe cuda.

Jak zatem przestrzega autorka we wstępie, w żadnym razie nie można uznawać książki za kompletną – stan wiedzy o egzoplanetach zmienia się dynamicznie, a dzisiejsze pewniki mogą jutro okazać się bzdurami. Tym niemniej warto nawet ten niepewny stan wiedzy poznać, a obszerniejszego i ciekawszego wykładu na ten temat prędko nie znajdziecie.


Mit neuronów lustrzanych (Gregory Hickok)

Nauka bywa niedoskonała także z tego powodu, że i w niej zdarza się coś takiego jak moda. W neuronauce na przykład modne w ostatnich dekadach są neurony lustrzane – naukowcy z upodobaniem przypisują im zdolności bez mała magiczne i tłumaczą nimi coraz to nowe zjawiska: od schizofrenii po psychopatię, od muzykalności po umiejętności przywódcze, od homoseksualizmu po synestezję, od poglądów politycznych po relacje z dziećmi… Łatwiej byłoby pewnie wyliczyć, za co neurony lustrzane nie odpowiadają. Jak jednak pokazuje niniejsza książka, twierdzenia te bardzo często nie opierają się na solidnych podstawach, tylko na powierzchownych interpretacjach wyników, myśleniu życzeniowym lub po prostu mniemanologii stosowanej.

Żeby jednak nie tworzyć mylnego wrażenia, od razu zastrzegam: nie jest to w żadnym razie książka o światowym spisku naukowców czy wynurzenia samozwańczego niedocenionego geniusza – wbrew sensacyjnemu napisowi na polskiej okładce („druzgocąca krytyka jednego z najbardziej przereklamowanych pomysłów w psychologii”), autor nie myśli wywracać do góry nogami naszej wiedzy o budowie mózgu, nie kwestionuje istnienia neuronów lustrzanych ani nie umniejsza ich znaczenia. Punktuje jedynie błędy kolegów po fachu, bardzo starannie i rzetelnie, dając przy okazji solidny wykład na temat przebiegu procesów poznawczych i ich analizy. Nie jest to krytyka druzgocąca, lecz naprawdę konstruktywna – podważaniu wniosków z badań zawsze towarzyszą tu propozycje alternatywnych wyjaśnień.

Nauka bywa niedoskonała – ale dzięki tego typu publikacjom systematycznie do doskonałości się przybliża.


Wyznaję (Jaume Cabré)

Paradoks egzystencjalny: choć uważamy się za koronę stworzenia, praktycznie wszystko, co nas otacza, jest od nas trwalsze. Gdy ludzie umierają w wieku najwyżej stu lat z kawałkiem, byle wisiorek może przetrwać całe epoki, przechodząc z pokolenia na pokolenie długo po tym, jak zaginie wszelka pamięć o jego twórcy. Życie głównego bohatera stanowi dobry tego przykład: jego ojciec był zamożnym kolekcjonerem, zostawił więc po sobie wiele skarbów – na czele z bezcennymi skrzypcami Storioniego, za które wielu dałoby się pokroić (ewentualnie pokroić ich właściciela), a których zawikłana historia i prehistoria sięga aż średniowiecza – poznajemy ją bowiem od czasów jeszcze sprzed wyrośnięcia drzewa, z którego miały zostać zrobione parę wieków później.

Oś fabuły stanowi jednak nietrwały życiorys bohatera – wybitnego intelektualisty, cierpiącego, jak na intelektualistę przystało, na permanentny ból istnienia, dopadanego w różny sposób przez historię otaczających go przedmiotów, toczącego boje z apodyktycznym ojcem i niewiele lepszą matką, dorastającego w cieniu tragedii, odkrywającego miłość i tracącego ją, odnoszącego sukcesy i gardzącego nimi, grzeszącego i żałującego – aż wreszcie pokonanego przez chorobę, która stopniowo odbiera mu nieprzeciętną inteligencję i wszystkie wspomnienia.

Brzmi to może jak tysięczna książka o wszystkim i niczym, ale zapewniam, że bynajmniej – „Wyznaję” ma w sobie szczególną magię, która wciąga czytelnika i pochłania bez reszty, pozwalając, jak mało która powieść, głęboko wczuć się w bohatera, utożsamić się z jego myślami i emocjami, jednocześnie nadal obserwując go i z zewnątrz, z perspektywy czy to innych ludzi, czy to historii, którą autor wplata w narrację, za nic mając chronologię czy w ogóle spójność narracji: pierwszoosobowy monolog bohatera może w pół zdania przejść w relację o wydarzeniach, o których nie ma on pojęcia, a chwilę później, znowu w pół zdania, przeskoczyć o kilkaset lat w tę i z powrotem.

I o dziwo, autor nie tylko jest w stanie zapanować nad tym chaosem, ale jeszcze skomponować z tego mistrzowską symfonię, łącząc wszystko ze wszystkim w najdziwniejsze sposoby i tworząc monumentalną powieść o życiu, jak również o oszustwie, jakim jest literatura – podobnie jak w niektórych utworach Philipa Rotha, powieść, zwłaszcza w końcówce, kwestionuje sama siebie, a i przedtem wysyła subtelne sygnały, że może nie tylko bohaterowie się tu oszukują, ale i autor nas.

Nie mając takiego talentu jak Cabré, nie zdołałem zapanować nad chaosem tej recenzji, przyznaję bez bicia – mogę mieć tylko nadzieję, że mimo wszystko zachęciłem kogoś do lektury, jest to bowiem arcydzieło absolutne, którego wspaniałości żadna recenzja nie odda.


Robot (Adam Wiśniewski-Snerg)

Nieodróżnialny od człowieka robot (właściwie to raczej android), stworzony przez nie wiadomo kogo, wysłany między ludzi nie wiadomo po co i nie bardzo też wiadomo gdzie, bo rzecz się dzieje w podziemnym schronie w świecie po katastrofie – a treścią powieści jest głównie poznawanie tegoż świata przez bohatera, stopniowo prowadzące do coraz bardziej niesamowitych odkryć. Chciałoby się napisać coś konkretniejszego, ale raz, że trudno to zrobić bez spoilerowania, a dwa, że trudno dać w ten sposób właściwe wyobrażenie o książce – zbyt oryginalna i wymykająca się schematom, żeby ją należycie opisać w paru akapitach.

Na zachętę zdradźmy jednak, że jest to chyba najbardziej lemowska książka nie napisana przez Lema – i zresztą pasjami nawiązująca do jego twórczości: robot prowadzący narrację w pierwszej osobie od momentu bycia konstruowanym, to oczywiste zapożyczenie z „Maski”; misja, której celu ani żadnych wytycznych nie zna sam agent, prowadzona w podziemnym schronie rządzonym przez kafkowską wojskową biurokrację, to wypisz wymaluj „Pamiętnik znaleziony w wannie”; opozycja między rzeczonym schronem a opływającym w luksusy miastem na powierzchni, kojarzy się z „Wizją lokalną”, a końcowa dyskusja o niepojmowalnych dla człowieka nadistotach – z „Solaris”. Snerg ewidentnie był uważnym czytelnikiem Lema, a i od siebie sporo dołożył, tworząc mieszankę mocno wybuchową.

Przyznajmy, powieść rozkręca się z oporami i przez dłuższy czas wydaje się donikąd nie zmierzać – ale w żadnym razie nie należy się tym zniechęcać. „Robot” to lektura obowiązkowa, jedno z najwybitniejszych dzieł w historii polskiej SF – co prawda z nieznanego mi powodu trochę dziś zapomniane. Całkowicie niesłusznie!


Hmm, no i to tyle, jeśli chodzi o bezdyskusyjne rekomendacje. Faktycznie wyjątkowo mało, prawda?

OK, powinna się wśród nich znaleźć jeszcze Promethea (Alan Moore), ale przeczytałem dopiero pierwszy z trzech tomów, więc na razie wstrzymam się z recenzją, dopóki nie poznam całości. Na pewno jednak przynajmniej ten pierwszy tom gorąco polecam.

Tuż poza czołówką wylądowała Wielka księga gier (Piotr Mańkowski) – niewątpliwie najobszerniejsza historia gier komputerowych wydana w Polsce. O stopniu zgłębienia tematu dość powiedzieć, że autorowi schodzi dobre 150 stron (ta i dalsze liczby orientacyjne, bo narracja nie jest stuprocentowo chronologiczna), zanim dojdzie do początku lat 80-tych i pojawienia się ZX Spectrum, potem drugie tyle, zanim nadejdą lata 90-te i na scenie pojawią się pecety, a potem jeszcze kolejne dwieście stron, zanim wkroczymy w XXI wiek…

Książka cierpi jednak na ciężkie zaburzenie proporcji: o ile nie sposób autorowi zarzucić, że poświęcił za mało uwagi dawnym czasom, to o latach 2000-2018 mamy już tylko… nieco ponad sto stron. O tym, jak skrótowy jest opis tego okresu, jak bardzo dziurawy, jak wiele tytułów (a nawet całych dziedzin czy trendów) zostało pominiętych lub skwitowanych paroma zdaniami, mógłbym się długo rozwodzić, ale szkoda klawiatury. Gdyby książka kończyła się na roku 2000, złego słowa bym o niej nie powiedział, a tak – cóż, doskonały przykład, że czasami mniej znaczy więcej.

Także Bastion (Stephen King) psuje wrażenie spapraną końcówką. Na początku mamy bardzo zgrabną panoramę apokalipsy spowodowanej przez superwirusa (zaskakująco nieefektowną, bo wirus masowo kładzie ludzi do łóżek z podejrzeniem grypy, a potem mało kto ma już siłę na wzniecenie porządnych zamieszek), następnie początki odbudowy społeczeństwa przez nielicznych ocalałych, tworzenie nowych struktur władzy i tak dalej – aż w pewnym momencie autor najwyraźniej stwierdził (nie bez racji), że za bardzo mu się to rozrosło i trzeba przyspieszyć tempo, więc dla powstrzymania raczkującego za miedzą imperium zła nakazał bohaterom ruszyć z samobójczą misją od Boga. Walić kilkaset stron spójnej fabuły, zróbmy nagle coś totalnie od czapy i zakończmy happy endem przez deus ex machina – kto bogatemu zabroni?

Mieszane uczucia pozostawił mi również Kapitał w XXI wieku (Thomas Piketty) – z jednej strony wiele ciekawych spostrzeżeń na temat relacji między kapitałem a gospodarką (wbrew tytułowi, głównie na podstawie danych z XIX i XX wieku), którym warto by poświęcić osobną notkę; z drugiej strony usypiający styl, wodolejstwo i wielokrotne powtarzanie tych samych tez. Książkę dałoby się bezproblemowo skrócić o połowę – ponownie zauważając, że czasami mniej znaczy więcej.

Pozostałe pozycje godne wyróżnienia:

Uległość (Michel Houllebecq) – wbrew powszechnemu przekonaniu, powieść nie o islamizacji (ta stanowi jedynie tło, bardzo zresztą pretekstowe i grubymi nićmi szyte), tylko o kryzysie egzystencjalnym głównego bohatera, opisanym inteligentnie i z wyczuciem – o ile po „Cząstkach elementarnych” zniechęciłem się do autora na długie lata, o tyle po „Uległości” zwracam honor i odnawiam kredyt zaufania.

Życie owadów (Wiktor Pielewin) przedstawia rosyjskie społeczeństwo jako tytułowe owady, popisowo balansując na granicy pomiędzy metaforą a rzeczywistością – bohaterowie w zależności od potrzeb fabuły raz są owadami w sensie dosłownym, raz ludźmi, raz jednymi i drugimi jednocześnie – efekt nie dorasta do najlepszych powieści Pielewina, ale nadal robi wrażenie, zwłaszcza jak na debiut.

Miłość w czasach zarazy (Gabriel G. Marquez) – historia romansu, który rozciąga się na całe życie, wciąż jednak pozostając niespełnionym – choć bohaterowie prawie się nie znają, choć ona go odrzuca i wychodzi za innego, choć on przez całe dekady może tylko do niej wzdychać z daleka bez szans na wzajemność, uczucie na przekór wszystkiemu trwa aż do późnej starości. Niedorzeczne i niewiarygodne? Z pewnością, ale jak napisane…

Prawiek i inne czasy (Olga Tokarczuk) – historia tytułowej wioski, utrzymana w konwencji realizmu magicznego, przeplatana filozoficznymi (lub pseudofilozoficznymi) przemyśleniami jej mieszkańców na temat życia, wszechświata i całej reszty. Książkę miałem na czytniku już dawno, ale nie będę udawać, że Nobel nie przyczynił się do jej (w końcu) przeczytania. Nie muszę za to udawać, że była tego warta, bo faktycznie była.

Trafiło się też parę dobrych reportaży: fabularyzowany, autobiograficzny Świadek (Robert Rient) o życiu w rodzinie Świadków Jehowy, Egipt: Haram halal (Piotr Ibrahim Kalwas) o również przesiąkniętym religią społeczeństwie Aleksandrii, a Bukareszt: kurz i krew (Małgorzata Rejmer) o XX-wiecznej historii Rumunii, pod wieloma względami podobnej do polskiej, choć w innych proporcjach.

Z komiksów, poza wspomnianą wyżej „Prometheą”, na uwagę zasługuje Wolfram (Marcello Quintanilha) – pozornie prosta historyjka o drobnej policyjnej interwencji w nadmorskim miasteczku, która jednak tworzy zaskakująco gęsty splot wątków i postaci, z zacnym twistem fabularnym na koniec – oraz Kroniki dyplomatyczne (Christophe Blain i Abel Lanzac) przedstawiające politykę zagraniczną od kuchni, z niekończącym się ustalaniem stanowisk z dokładnością do pojedynczych słów, pisaniem przemówień po dziesięć razy od nowa, wzajemnym wbijaniem sobie noży w plecy i tak dalej – wszystko w komediowej tonacji, ale śmiech więźnie w gardle, kiedy pomyślimy, że to przecież historia oparta na faktach…

Na koniec chciałbym jeszcze raz polecić opowiadanie, które w zeszłym roku napisałem – jego nie mogę sam sobie zrecenzować, więc liczę w tej kwestii na swoich wiernych czytelników (wszystkich pięciu) i czytelniczki (wszystkie trzy).

I tym optymistycznym akcentem otwórzmy rok czytelniczy 2020 – tradycyjnie życząc Wam i sobie, żeby był on jeszcze lepszy od poprzedniego.


Komentarze

Skomentuj na Facebooku

Podobne wpisy