Cichy Fragles

skocz do treści

Zapiski ze złego roku

Dodane: 31 grudnia 2020, w kategorii: Przemyślenia

Trudno w czasach pokoju dowiedzieć się albo zrozumieć, czym jest wojna, w gruncie rzeczy nie można wojny pojąć, nie pamięta się nawet wojen już przeżytych, tych, które się wydarzyły, w dodatku w tym samym miejscu, w których brało się nawet udział; podobnie nie pamięta się o pokoju w czasie wojny, nie można go sobie wyobrazić. Ludzie nie są świadomi, do jakiego stopnia jedno neguje drugie, jedno drugie likwiduje, odrzuca, wyklucza to z naszej pamięci i przepędza z naszej wyobraźni i z naszych myśli (podobnie jak ból i przyjemność, kiedy już ich nie ma), a w najlepszym razie zmienia je w coś fikcyjnego, człowiek ma wrażenie, że nigdy nie poznał ani nie doświadczył naprawdę tego, co w danym momencie jest nieobecne: i to nieobecne, zakładając, że wcześniej było, nie działa tak samo, nie jest podobne do przeszłości ani do niczego, co już minęło, lecz do powieści albo filmów. Staje się dla nas nierzeczywiste, staje się kłamstwem.

Javier Marias, „Twoja twarz jutro”

Nie było za naszego życia roku z tak jednoznacznym tematem numer jeden, trudno więc napisać w ramach jego podsumowania cokolwiek nieoczywistego – ale skoro nie pisałem na ten temat prawie nic przez cały rok, to przynajmniej na koniec spróbujmy.

***

Pandemia to pierwsze prawdziwie globalne wydarzenie w historii ludzkości, nieporównywalne pod tym względem z niczym wcześniejszym. Nawet druga wojna światowa, wbrew nazwie, toczyła się prawie wyłącznie w Europie i na dalekim wschodzie, dla większości ludzi na świecie będąc jedynie zbiorem wiadomości z gazet i wpływając na ich życie co najwyżej pośrednio. Koronawirus tymczasem dotarł w ciągu roku literalnie wszędzie, omijając tylko nieliczne odizolowane wysepki. Sami zakażeni stanowią wprawdzie „zaledwie” nieco ponad 1% ludzkości, ale reżimu sanitarnego, dezynfekcji, noszenia maseczek i tak dalej, doświadczyli praktycznie wszyscy ludzie na całym świecie. Najbardziej uniwersalny temat do rozmów ever.

Wielu fantastów wierzyło, że pojawienie się wspólnego wroga zjednoczyłoby ludzkość. No to już wiemy, że bynajmniej – nie tylko zjednoczenia, ale nawet śladowego porozumienia nie było i nie będzie; każde państwo walczy z koronawirusem na własną rękę, nawet w ramach UE pierwszym odruchem bywało zamykanie granic i wypinanie się na innych. Ma to jednak przynajmniej ten plus, że dzięki wielości strategii dostaliśmy szeroki materiał do porównań i analiz na przyszłość – co prawda nawet w raportowaniu zakażeń i zgonów nie udało się ustalić żadnego standardu, co trochę te porównania utrudnia, ale to już małe piwo.

Na szersze analizy oczywiście dopiero przyjdzie czas, gdy to wszystko się skończy; na razie jednak warto zauważyć, że wśród państw najbardziej chwalonych za walkę z wirusem przeważają te rządzone przez kobiety (Korea Południowa, Tajwan, Nowa Zelandia, Finlandia, Niemcy), natomiast wśród tych, które najefektowniej zawaliły sprawę, dominują rządzone przez prawicowych populistów: USA, Wielka Brytania, Brazylia, Indie, Rosja i niestety Polska. Przypadek?

***

Co do Polski, reakcję rządu na pandemię oceniam na mocne 1/10 – jeden punkt za lockdown na wczesnym etapie epidemii, dzięki czemu przez kilka miesięcy mieliśmy jedne z lepszych statystyk na świecie; zero za całą resztę, a szczególnie za olanie ostrzeżeń epidemiologów przed drugą falą, skutkiem czego wiosenny lockdown poszedł całkowicie na marne i jesienią szybko awansowaliśmy do światowej czołówki pod względem zgonów. Chciałbym to jakoś adekwatnie skomentować, ale cenzuralnych określeń nie znajduję.

Reakcja opinii publicznej na ten fakt (a właściwie brak reakcji) to zresztą jeszcze jedno potwierdzenie słynnej diagnozy towarzysza Stalina: jedna śmierć to tragedia, tysiące to statystyka. Jak nam się zawaliła jakaś hala, spadł samolot czy spłonął hotel, to z powodu kilkudziesięciu ofiar zaraz ogłaszaliśmy żałobę narodową – a tu tysiąc trupów dziennie przez cały listopad, czyli tak jakby jakaś hala nam się waliła dosłownie co godzinę, dzień w dzień… i nic. Media odnotowywały liczby, tyle w temacie. Ofiary, których nie ma jak pokazać w telewizji, to ofiary niewarte uwagi.

***

Mimo wszystko jednak mogło być gorzej. Po pierwsze, pandemia nastąpiła w czasach, kiedy prawie wszyscy już mamy szybkie łącza internetowe, więc praca zdalna jest wykonalna – dziesięć czy dwadzieścia lat temu skutki lockdownu dla gospodarki byłyby nieporównanie cięższe, a i wysiedzieć w domu byłoby trudniej bez przysłowiowego Netfliksa.

Po drugie – koronawirus, przy całej swojej wredności, ma przynajmniej tę zaletę, że roznosi się kropelkowo, przechodzi się go w większości przypadków lekko, a śmiertelność ma tylko paroprocentową. Gdyby roznosił się drogą powietrzną, zarażając nawet z kilkunastu metrów, a zabijał połowę chorych, jak np. ebola, nie mielibyśmy niewinnych lockdownów i maseczek, tylko powszechny zakaz wszystkiego, wojsko na ulicach i strzelanie bez ostrzeżenia do łamiących przepisy. Mieliśmy więc trochę szczęścia w nieszczęściu.

Zarazem pandemia to pod wieloma względami wersja demo katastrofy klimatycznej: globalny problem, przed którym nie ma dokąd uciec, spowodowany naruszaniem równowagi w przyrodzie przez ludzkość (w przypadku pandemii chodzi o przemysłową hodowlę zwierząt, stwarzającą wirusom różnych gatunków idealne warunki do mieszania się i mutowania w groźniejsze odmiany), narastający wykładniczo i wymagający globalnego współdziałania, żeby się z nim uporać. Niestety, nasza reakcja na wersję demo nie wróży sukcesów w walce z pełną wersją – zwłaszcza, że na kryzys klimatyczny szczepionki nie będzie.

***

Co do szczepionek, nie jestem optymistą. Nie żebym nie wierzył w ich działanie, bynajmniej – problemem nie są szczepionki, tylko antyszczepionkowcy alias proepidemicy. Przed pandemią stanowili względnie niegroźny folklor (w ratowaniu zarazków przed wyginięciem mieli pewne dokonania, ale liczone raptem w dziesiątkach czy setkach zachorowań), obecnie urośli już do rangi poważnego zagrożenia, a w 2021 spodziewam się dalszego wzrostu ich wpływów.

Po pierwsze, obawy przed bezpieczeństwem szczepionek, choć przesadne, nie są mimo wszystko całkowicie bezpodstawne – kilkumiesięczne testy na kilkudziesięciu tysiącach ludzi nie dają całkowitej gwarancji, że wszystko pójdzie idealnie przy milionach, a jakiekolwiek poważniejsze powikłania, choćby u jednej osoby na milion, będą stanowić wodę na młyn proepidemików.

Po drugie, niezależnie od tego zdarzą się też ludzie, którzy czystym zbiegiem okoliczności poważnie zachorują lub umrą krótko po szczepieniu, co oczywiście zostanie wykorzystane propagandowo jako dowód szkodliwości szczepionki – nikt przecież nie udowodni, że między szczepionką i zachorowaniem nie było żadnego związku, a proepidemicy nawet wpadnięcie pod samochód gotowi uznać ze skutek szczepienia. Pierwsze tego typu rewelacje już zaczęły krążyć po necie.

Po trzecie, od czego fake newsy? Facebook niby w końcu zaczął je dostrzegać, ale niewiele z tego wynika – żadne pocieszenie, że jakiś link zostaje oznaczony jako fejk, jeśli następuje to kilka dni po jego zamieszczeniu, kiedy już i tak nikt go więcej nie zobaczy. Poza tym co po oznaczeniu, skoro dla oszołomów stanowi to tylko dowód, że Facebook też jest zamieszany w spisek.

(Tak w ogóle to teorie spiskowe, choć niby pesymistyczne, stanowią jednak wyraz silnego optymizmu – opierają się one bowiem na założeniu, że wszystkie rządy świata, jak również firmy i inne instytucje, są w stanie się dogadać i konsekwentnie współpracować.)

A w takiej Polsce dochodzi jeszcze pomoc polityków, z Adrianem na czele, którzy na różne sposoby, intencjonalnie lub nie, podważają zaufanie do szczepionek. Jeśli dodać do tego niewydolność służby zdrowia i – jak się można spodziewać – marną organizację szczepień (módlmy się, żeby nie pozwolili maczać w tym palców Sasinowi), to raczej bym nie oczekiwał, że osiągniemy odporność stadną wcześniej niż w 2022. Prędko więc do normalności nie wrócimy.

***

Osobiście specjalnie dotknięty przez pandemię nie zostałem: koronawirus jak dotąd mnie nie zaatakował (kilkoro krewnych owszem, ale nikogo poważnie), branża IT na lockdownach tylko zyskała, a moja firma i tak już dawno funkcjonowała zdalnie – do biura w czasach przedpandemicznych generalnie chodziliśmy, ale bardziej dla towarzystwa, niż z realnej konieczności, bo przełożonych i tak mamy poza Krakowem. Zmieniło się zatem tylko tyle, że pracuję w domu – nadal jednak przy tym samym komputerze, bo jako rygorystyczny zwolennik work-life balance, sprowadziłem sobie firmowy sprzęt do domu. W związku z ograniczonym metrażem wymagało to małego przemeblowania, którego skutkiem ubocznym było postawienie telewizora na kanapie, ale ojtam ojtam.

I w sumie nie wiem, czy jeszcze mi się zechce wracać do biura – mieć do pracy dwa metry od łóżka, to zdecydowanie wygodniejsze i mniej czasochłonne niż osiem kilometrów, zmuszanie się do roboty nie okazało się trudniejsze, a i zdziczeć od braku kontaktów z ludźmi nie zdziczałem (gołąb Bartek świadkiem). W lecie minusem jest tylko brak ruchu: jak musiałem jechać do pracy, to nie było zmiłuj, szesnaście kilosów dziennie się pedałowało, chyba że pogoda przeszkodziła – a bez przymusu to jednak często lenistwo bierze górę, więc przez cały sezon wykręciłem raptem około trzystu kilometrów (co prawda sporo też zawiniło wyjątkowo deszczowe lato), podczas gdy wcześniej robiłem tyle miesięcznie. Zimą natomiast minusów nie ma żadnych.

Dramatem jest za to noszenie maseczek – dopóki trzeba było tylko w sklepie, to luz, ale jak jesienią nakazali nosić także na zewnątrz, zrobiło się fatalnie – okulary zaparowują migiem (żadna maseczka jakoś nie chce mi przylegać do nosa i policzków tak dokładnie, żeby temu zapobiegać) i ledwo dojdę do sklepu za rogiem, już mało co widzę. Jak dobrze, że jestem domatorem i nigdzie poza zakupami nie wychodzę – ale i tak wyczekuję wiosny z wyjątkowym utęsknieniem. Z drugiej strony, maseczki okazały się bardzo przydatne przy wycieraniu kurzy i trzepaniu dywanów – o ileż to mniej syfu się człowiek nawdycha, szczerze polecam!

***

Na koniec zauważmy, że nowy rok 2021 będzie rokiem Stanisława Lema, co należy uznać za spory postęp w porównaniu z kończącym się rokiem (ofiar) JP2 – jakkolwiek bowiem Lem cierpiał na różne dziwactwa, z pewnością nie miał na sumieniu chronienia i promowania pedofilów. O ile w dzisiejszych czasach można być jeszcze czegokolwiek pewnym…


Komentarze

Skomentuj na Facebooku

Podobne wpisy