Cichy Fragles

skocz do treści

Przeczytane w 2020

Dodane: 13 stycznia 2021, w kategorii: Literatura

Rok 2020, pomimo wszystkich zawirowań, pozostał bez większego wpływu na moje statystyki czytelnicze: 56 książek (36 na czytniku) i 29 komiksów to mniej więcej tyle co w paru poprzednich latach. Jakość natomiast poszła wyraźnie w górę – o ile rok temu miałem lekki niedostatek tytułów godnych polecenia, o tyle tym razem jest ich aż nadto. Oby tak dalej!

Kolejność tradycyjnie chronologiczna:


Paper Girls

Tytułowe paper girls to rozwozicielki gazet – zawód dziś już prawdopodobnie wymarły, ale w latach 80-tych jeszcze popularny. Pewnej nocy (bo gazety rozwoziło się przed wschodem słońca) bohaterki natykają się na paru dziwnych gości i niechcący wdeptują w grubą awanturę. Zawiązanie akcji dość sztampowe, ale ciąg dalszy już nie – awantura wiąże się z podróżami w czasie, więc dziewczyny skaczą między epokami, spotykają same siebie w przyszłości, a fabuła stopniowo tworzy coraz większy supeł. Nie są to wprawdzie komplikacje na poziomie Dark, ale za to mamy dużo szybsze tempo akcji i więcej twistów fabularnych, więc nudzić się i tak nie można. Lekko mnie rozczarowało tylko zakończenie, oczekiwałem czegoś bardziej epickiego – ale i tak całość pozostaje wybitna.


Z powrotem na Ziemię

Książka o historii starożytnej, w założeniu mająca być polemiką z teoriami Ericha von Daenikena; w praktyce jest z tym różnie – jedni autorzy często i gęsto punktują jego błędy i manipulacje, dla innych to tylko blady pretekst do wykładu o dawnych cywilizacjach. Oba podejścia sprawdzają się jednak równie dobrze – wszyscy autorzy to wybitni fachowcy, którzy potrafią zarówno ciekawie pisać o rozwoju cywilizacji megalitycznych, Sumeru, Egiptu, Majów czy Inków, jak i celnie atakować Daenikena. Co prawda to drugie nie jest wielką sztuką, bo to potworny ignorant i angażowanie przeciw niemu specjalistów od starożytności to strzelanie z armaty do wróbla – trochę jakby grono astrofizyków próbowało serio dyskutować z teorią, że Księżyc jest zrobiony z sera. Natomiast sztukę ciekawego pisania o historii zdecydowanie należy docenić – nawet jeśli kogoś Daeniken ani trochę nie obchodzi, lektura na pewno nie będzie stratą czasu.


Factfulness (Hans Rosling)

Jak powszechnie wiadomo, świat jest paskudny, a w dodatku od tysięcy lat się stacza (wcześniej pewnie też się staczał, ale nie znano wtedy pisma, więc nie mamy pewności). Powszechne opinie często nie mają jednak oparcia w faktach – i tak też jest w tym przypadku. Autor na podstawie zarówno statystyk, jak i historii z własnego życia wziętych dowodzi, że świat jest znacznie lepszy niż myślimy (i w dodatku wcale się nie stacza, tylko wręcz przeciwnie), jak również tłumaczy, jakie błędy poznawcze sprawiają, że mylimy się tak poważnie. A tłumaczy to fantastycznie – zarówno inteligentnie i wnikliwie, jak i prosto, w sposób zrozumiały dla każdego jako tako rozgarniętego odbiorcy. Nie dajcie się zwieść okładce, sugerującej jakieś coachingowo-motywacyjne bajeczki – mamy tu do czynienia z naprawdę genialną książką naukową, którą każdy inteligentny człowiek musi obowiązkowo przeczytać. Polecam gorąco, najlepiej w tandemie z równie prześwietnymi „Pułapkami myślenia” Kahnemana, naświetlającymi problem z nieco innej strony.


Bracia Karamazow (Fiodor Dostojewski)

Wielka powieść, zarówno fizycznie (prawie tysiąc stron), jak i merytorycznie. Perypetie tytułowych braci dają autorowi wiele okazji do dyskusji i rozważań o religii, moralności, prawdzie, życiu, wszechświecie i całej reszcie – i żadna okazja nie została zmarnowana. Wręcz przeciwnie, prawie każdy dialog, choćby i błahy, zmienia się zaraz w wielką dysputę filozoficzną, ciągnącą się nieraz i dziesiątki stron – nawet jak na XIX-wieczne standardy jest to powieść nieprawdopodobnie przegadana. Ale co Dostojewski to Dostojewski, z głębią jego przemyśleń mało który intelektualista może się równać. Prawdziwym majstersztykiem jest kończący książkę proces, w którym obie strony dokonują cudów dedukcji i perswazji w zabiegach o udowodnienie bądź obalenie zarzutu morderstwa – aczkolwiek nie rozumiem, czemu autor z góry dał do zrozumienia, jakim wyrokiem proces się zakończy, pozbawiając czytelnika należytego suspensu. Tym niemniej, obok „Zbrodni i kary”, jest to niewątpliwie najwybitniejsze dzieło Dostojewskiego.

Przy okazji uwaga: biorąc się za ten tytuł, zwracajcie uwagę na nazwisko tłumacza! Na rynku funkcjonuje bowiem „tłumaczenie” Barbary Beaupre, które należy omijać szerokim łukiem – Beaupre, jako nawiedzona katoliczka, pominęła w przekładzie wszystko, co uznała za bezbożne, nieprzyzwoite, antypolskie lub z innych względów niesłuszne (w sumie prawie pół książki!), a resztę, dla zachowania spójności, radośnie pozmieniała na własną modłę (z finałem włącznie). Wynik końcowy ma niewiele wspólnego z oryginałem i sprzedawanie tego czegoś jako powieści Dostojewskiego powinno być kwalifikowane jako oszustwo i surowo karane – niestety niektóre wydawnictwa nadal to robią, za co życzę im wszystkiego najgorszego.


Pani Dobrego Znaku (Feliks W. Kres)

Czwarty tom cyklu szererskiego mocno różni się od poprzednich: wcześniej akcja toczyła się na obrzeżach państwa i społeczeństwa (wśród żołnierzy na pograniczu, piratów na morzach, awanturników w górach), więc o jego kulturze, obyczajach i mentalności dowiadywaliśmy się tylko tyle, ile narrator zechciał wyjaśnić. Tym razem natomiast przenosimy się na dwory szlacheckie (a nawet i cesarski), więc zamiast strzępków informacji dostajemy szeroką panoramę świata, dowiadując się niejednego o systemie rządów i stosunkach społecznych, mocno odmiennych od naszego świata i często trudnych do pojęcia.

Przykładowo, imperium w wielu kwestiach prezentuje się bardzo liberalnie i nowocześnie: pełne równouprawnienie płci, luźne obyczaje, rządy prawa, brak religii – zjawiska w pseudośredniowiecznych realiach trudne do wyobrażenia; zarazem jednak jest to system mocno hierarchiczny, z rodami szlacheckimi, z kultem dyscypliny i posłuszeństwa, ale jednocześnie panuje merytokracja i równość szans, nawet jeśli tylko formalna – w praktyce najbardziej demokratyczną instytucją okazuje się (o ironio) wojsko, bo tylko tam na serio nie ma znaczenia, skąd jesteś i ile masz inicjałów przed nazwiskiem. Wojsko jest też instytucją wyjątkowo potężną i wpływową, ale mimo to jakoś nie wydaje się pchać do rządzenia krajem. Co więcej, istnieje tu niewolnictwo, a władza pana nad niewolnikiem sięga tak daleko, że ten ostatni musi nawet popełnić samobójstwo, jeśli dostanie taki rozkaz – a mimo to relacje między jednymi i drugimi przez większość czasu wydają się nieledwie równoprawne, co najwyżej jak między szefem i podwładnym. Nie wiem, jak to wszystko może się spinać, ale autorowi udało się to całkiem nieźle uwiarygodnić.

Mamy też popisowe przedstawienie wojny – autor zna się na rzeczy jak mało kto i potrafi rozwodzić się przez wiele stron o uzbrojeniu, strategii, taktyce i psychologii pola walki, a wojna okazuje się zaskakująco chaotycznym przedsięwzięciem, gdzie niby po obu stronach mamy wyrafinowane plany, podchody, akty heroizmu i tak dalej, ale tak naprawdę o wyniku koniec końców decyduje to, która strona ma więcej szczęścia i popełnia mniej błędów. Niedomaga, jak zwykle u Kresa, tylko zakończenie, ale wszystko inne pozwala przymknąć oko na ten jeden minus.


Mistrz z Petersburga (J. M. Coetzee)

Powieść Coetzeego o Dostojewskim, to już dwa dobre powody, żeby przeczytać, ale bynajmniej nie jedyne. Rzecz się dzieje w 1859, kiedy Dostojewski (mieszkający wówczas w Niemczech) przyjeżdża do Petersburga na wiadomość o śmierci swojego pasierba, Pawła Isajewa. Na miejscu dowiaduje się o jego zaangażowaniu w antycarską konspirację dowodzoną przez Nieczajewa, jak również o niejasnych okolicznościach jego śmierci – oficjalnie samobójczej, ale policja sugeruje, że mógł za tym stać Nieczajew; ten z kolei oskarża o to samo policję…

Bohaterowie autentyczni, historia zmyślona: w rzeczywistości Isajew przeżył Dostojewskiego i nie miał żadnych związków z Nieczajewem, a dla ojczyma stanowił wieczne utrapienie jako obibok i utracjusz – w co zatem gra Coetzee? Cóż, tragiczna śmierć pasierba to idealny pretekst do zagłębienia się w duszę Dostojewskiego, jak również licznych odniesień do jego twórczości: sprawa domniemanego zabójstwa przez rewolucjonistów jest niemal żywcem wyjęta z „Biesów”, w opowiadaniu napisanym przez Pawła mamy scenę zamordowania niejakiego Karamzina, a o „Zbrodni i karze”, już wówczas napisanej, jawnie się wspomina w dialogach. Także sama powieść konsekwentnie utrzymana jest w duchu i stylu Dostojewskiego, z nieodzownymi sporami o Boga, moralność i rosyjską duszę, z długimi płomiennymi tyradami i tak dalej – choć niestety nie jest to cegła na kilkaset stron. „Niestety”, bo to powieść bezdyskusyjnie wybitna – jedno z najlepszych dzieł Coetzeego i majstersztyk pod każdym względem.


Kwantechizm (Andrzej Dragan)

Zbiór refleksji i historii o fizyce: teoria względności, mechanika kwantowa i tym podobne. Nie ma się jednak czego bać – książka jest napisana niezwykle lekkim stylem, z częstymi dawkami humoru, a niepojęte dla większości ludzi zjawiska opisuje tak plastycznie i intuicyjnie, że mogłaby je zrozumieć nawet małpa. Sam autor przy każdej okazji zresztą przypomina, że sami jesteśmy małpami – bezwłosymi i trochę sprytniejszymi od reszty, ale nadal z mózgiem bardziej przystosowanym do siedzenia na drzewie, niż zgłębiania tajemnic wszechświata. Mózg ten jednak można i należy rozwijać, na przykład czytając książki takie jak ta, którą polecam niezależnie od poziomu wiedzy o fizyce – prościej wyłożonej mechaniki kwantowej chyba nie da się znaleźć.


Coetzee. Przewodnik Krytyki Politycznej (Sławomir Masłoń)

Przewodniki Krytyki słyną z wysokiej jakości i nie inaczej jest tym razem – autor przeprowadził fantastyczną analizę twórczości Coetzeego książka po książce (niestety brakuje tu wielbionej przeze mnie „Elizabeth Costello”), wyciągając na światło dzienne ich drugie i trzecie dno, doszukując się znaczeń, których nawet nie podejrzewałem. Zwłaszcza interpretacja „Wieku żelaza” zbiła mnie z tropu – okazało się, że dałem się tam omotać narratorce i w ogóle nie zrozumiałem, co naprawdę było grane. Tym bardziej więc teraz cenię Coetzeego – zarówno za to, że potrafi tworzyć tak głębokie dzieła (wywody Masłonia o poszczególnych powieściach mają nawet po kilkadziesiąt stron, a i tak niektóre kwestie pozostawił nietknięte), jak i za to, że można się nimi zachwycać nawet rozumiejąc je zaledwie powierzchownie. Nie muszę więc chyba dodawać, że dla fanów Coetzeego jest to lektura bezdyskusyjnie obowiązkowa.


Wydech (Ted Chiang)

Zbiór opowiadań jednego z czołowych twórców hard SF – fanom gatunku nie trzeba rekomendować, pozostałych może zachęci informacja, że bodaj żaden z tekstów nie wymaga ponadprzeciętnej wiedzy naukowej ani zdolności do chwytania konceptów autora w lot, jak to bywa u Dukaja czy Egana. Jest natomiast masa interesujących pomysłów i sprytnie rozegranych fabuł – Egan może nie wykazuje aż takich zdolności patrzenia dalej i głębiej na konsekwencje postępów technologii, jak Lem czy Dukaj, ale perfekcyjnie opanował sztukę przekuwania idei na ciekawe historie; prawie nie zdarza mu się sprowadzać opowiadania do prostej prezentacji pomysłu w działaniu, jak to często bywa u fantastów. Jedyne, co mu można zarzucić, to że za mało pisze – z grubsza jedno opowiadanie rocznie, skutkiem czego to dopiero drugi jego zbiór w trzydziestoletniej karierze. Ale cóż, lepiej stawiać na jakość, niż na ilość.


Z mniej doskonałych, ale nadal godnych uwagi:

Po piśmie (Jacek Dukaj) – jak Dukaj pisze esej, to można oczekiwać, że będzie grubo – ale okazuje się, że niekoniecznie, momentami bardziej z tego poemat niż esej. Główna jego teza brzmi następująco: po erach komunikacji za pomocą słowa, a następnie pisma, nadchodzi trzecia era – era bezpośredniego transferu przeżyć. Rozwój technologii czyni bowiem pismo coraz mniej potrzebnym, prowadzi do wypierania książek na rzecz przekazów audiowizualnych i tak dalej, czego końcowym efektem będzie porzucenie znanych nam form komunikacji na rzecz wymiany przeżyć w wirtualnej rzeczywistości. Wiele mógłbym tej prognozie zarzucić, niemniej argumenty autora warto poznać.

Tu i teraz (Paul Auster i J. M. Coetzee) – korespondencja dwóch wybitnych pisarzy i nie mniej wybitnych intelektualistów nie może nie być interesująca – i faktycznie, książka wciąga jak chodzenie po bagnach. Obaj autorzy mają wiele ciekawego do powiedzenia na dowolny temat: czy to sport, czy ekonomia, czy polityka, starość, film, czy oczywiście literatura.

Fikcje (Jorge Luis Borges) – zbiór tekstów na różne nieoczywiste sposoby odnoszących się do tytułowej fikcyjności: recenzje nieistniejących książek, opowieści o nieistniejących światach, o próbie stworzenia samego siebie, o próbie napisania jeszcze raz „Don Kichota” identycznego z oryginalnym, wreszcie najsłynniejsza w dorobku autora „Biblioteka Babel”, traktująca o bibliotece mieszczącej wszystkie możliwe książki świata.

Niepokoje wychowanka Torlessa (Robert Musil) – szkoła z internatem to zwykle kuźnia socjopatów i nie inaczej jest w tym przypadku: tytułowy Torless chlubi się wprawdzie twardym kręgosłupem moralnym, jego zasady zostają jednak wystawione na ciężką próbę, gdy jeden z kolegów dopuszcza się kradzieży, a inni postanawiają ukarać go na własną rękę – co przeradza się w systematyczne dręczenie i wykorzystywanie, a w głównym bohaterze budzi uczucia, do których wolałby się nie przyznawać. Literatura ciekawa, niepokojąca i każąca sięgnąć po kolejne książki tego autora.

Turcja: obłęd i melancholia (Ece Temelkuran) – esej o historii, kulturze i polityce Turcji, ze szczególnym uwzględnieniem rządów Erdogana, których autokratyczny i przemocowy charakter okazuje się wynikać z niuansów tureckiej duszy i powikłań tamtejszej polityki. Esej tyleż wciągający i świetnie napisany, co przerażający – zwłaszcza w Polsce, która od kilku lat idzie drogą podobną do tureckiej – a dopiero po tej książce widać, jak bardzo podobną, choć w porównaniu z Turcją jesteśmy ciągle w blokach startowych.

Poklatkowa rewolucja (Peter Watts) – wyprawa międzygwiezdna zarządzana przez komputer pokładowy, który wedle własnego uznania i bez możliwości apelacji dysponuje żywymi załogantami – co po milionach lat (spędzanych wprawdzie głównie w hibernacji, więc nadal żyją ludzie pamiętający początek misji) zaczyna niektórym przeszkadzać. Motyw niby ogrywany w SF wielokrotnie, ale w wykonaniu Wattsa to oczywiście inna jakość.

Pilot wojenny (Antoine de Saint-Exupery) – historia lotu zwiadowczego nad północną Francją podczas kampanii w 1940, który staje się dla autora (zarazem głównego bohatera) okazją do długich rozważań o absurdzie wojny (wywołujących silne skojarzenia z prozą Remarque’a – nawet niektóre frazy i porównania jakby podobne), z których przechodzi on do kwestii powinności jednostki wobec społeczeństwa, a potem do apologii humanizmu jako najszlachetniejszego systemu wartości, jaki człowiek zdołał stworzyć.

Promethea (Alan Moore) – miks komiksu superbohaterskiego z mitologią, filozofią i ezoteryką. Mieszanka, jak zwykle u tego autora, wybuchowa, oryginalna i głęboka – problem tylko w tym, że im dalej w las, tym więcej udziwniania, co w pewnym momencie staje się niestrawne. Pierwszy tom jest bezdyskusyjnie wybitny, drugi nadal dobry, trzeci już męczący – całość mogę podsumować tak jak kiedyś „Sandman: Uwertura”: przerost formy nad treścią, ale jakże to piękna i bogata forma…


Rozczarowanie roku to natomiast Imperium chmur (Jacek Dukaj) – sam pomysł na fabułę świetny (Wokulski zrealizował marzenie Geista o metalu lżejszym od powietrza i sprezentował odkrycie Japończykom w zamian za spuszczenie łomotu Rosji, żeby Polska mogła odzyskać niepodległość), ale realizacja zupełnie do mnie nie trafiła: dużo ważniejszy od fabuły jest tu wysmakowany język, którym Dukaj potrafi się napawać bez końca – zbyt mocno, zbyt długo. To praktycznie nie jest opowiadanie, tylko rozciągnięte na dwieście stron haiku, nastawione na opis wrażenia, a nie opowiadanie historii. Każda konwencja ma jednak swoje granice, a Dukaj przekroczył je tu co najmniej o rząd wielkości. Da się przeczytać, jak najbardziej, ale w stosunku do oczekiwań wypadło to słabiutko.

Z pomniejszych rozczarowań: Filozofia ekonomii (Marcin Gorazda) – przegląd doktryn ekonomicznych i ich ewolucji, który zapowiadał się obiecująco, a okazał się wybitnie usypiający; Lazarus (Nik Papageorgiou) – miał być kryminał w konwencji hard SF, a była plastikowa sensacyjna pulpa; Trzeci cycek (Emma Popik) – zbiór opowiadań SF opartych nieraz na fajnych pomysłach, ale co do jednego boleśnie zarzynanych; Miasto uśpionych kobiet (Gyula Krudy) – historie o gościu, który podróżuje i zalicza prawie każdą poznaną kobietę (to niemal dosłownie cała fabuła większości tekstów), pisane tak zniechęcająco, że odpuściłem w połowie; Rozmowy (David Lynch) – wywiady z reżyserem, który nie znosi wywiadów i pod żadnym pozorem nie dyskutuje o interpretacji swoich filmów – co mogło pójść nie tak?


Na koniec odnotujmy pierwszą w historii bloga recenzję na wyjeździe – zarazem niestety jedyną w zeszłym roku notkę książkową, obok tradycyjnego omówienia nominacji do Zajdla i równie tradycyjnego podsumowania roku. Cóż, może tym razem będzie lepiej, ale (też tradycyjnie) niczego nie obiecuję. Cieszmy się chociaż z tego, że blog jeszcze pełza…

Ale żeby (znowu tradycyjnie) zakończyć notkę optymistycznie, życzmy sobie jak zwykle, żeby nowy rok był lepszy od poprzedniego – choć akurat pod względem czytelniczym poprzeczkę ma u mnie zawieszoną wysoko.


Komentarze

Skomentuj na Facebooku

Podobne wpisy