Cichy Fragles

skocz do treści

Jak motyl rozpętał pierwszą wojnę światową

Dodane: 28 lipca 2014, w kategorii: Nauka

Równo sto lat temu wybuchła pierwsza wojna światowa. Czy musiała? W ogóle – raczej tak. Akurat sto lat temu – w żadnym razie.

Jak wiadomo, iskrą, która padła na beczkę prochu, było zamordowanie arcyksięcia Ferdynanda. Warto zwrócić uwagę, skąd wzięła się sama iskra.

Zamachowców, rozstawionych na trasie spodziewanego przejazdu arcyksięcia, było w sumie sześciu, ale tylko dwóch znalazło się w dogodnej sytuacji, by go przeprowadzić. Pierwszym z nich był Nedeljko Čabrinović, który rzucił bombę w samochód, ta jednak odbiła się i wybuchła zbyt daleko od celu, by wyrządzić mu szkodę. Odpowiedzialny za ochronę generał Oskar Potiorek słusznie uznał, że zamachowców może być więcej i wobec tego zdecydował o zmianie trasy przejazdu, żeby pokrzyżować im plany. Zmiana byłaby zbawienna, bo nowa trasa omijała ulicę Franciszka Józefa, gdzie czekał Gawriło Princip – jednak w ogólnym zamieszaniu nie został o niej poinformowany… szofer arcyksięcia. Skręcił więc we wspomnianą ulicę, zamiast zgodnie z nowym planem pojechać prosto – a gdy Potiorek z drugiego samochodu zaczął mu dawać znaki, że nie tędy droga, zatrzymał się, żeby zawrócić.

Pechowo zatrzymał się dosłownie o parę kroków od Principa, który nie mógł zmarnować takiej okazji – i nie zmarnował. Zdążył oddać tylko dwa strzały, ale oba okazały się śmiertelne.

Gdyby nie niedoinformowanie szofera, okazji do drugiego zamachu w ogóle by nie było. Gdyby szofer nie zauważył znaków od generała, lub postanowił zawrócić w innym miejscu, przejechałby obok zamachowca zbyt szybko, by ten mógł oddać celny strzał. Gdyby chociaż zatrzymał się kilkanaście metrów wcześniej lub później, Princip musiałby strzelać z dystansu lub stracić cenne sekundy na podbiegnięcie i z dużym prawdopodobieństwem ktoś zdążyłby go powstrzymać. Ba, nawet w tej idealnej sytuacji, jaka mu się trafiła, mógł stracić zimną krew (co niejednemu zamachowcowi się zdarzyło) i nie trafić lub przynajmniej nie zadać śmiertelnej rany. Krótko mówiąc, trzeba było całego splotu pechowych drobiazgów, niektórych pozornie bez znaczenia, żeby mogło dojść do skutecznego zamachu…

Owszem, Wielka Wojna prędzej czy później i tak by pewnie wybuchła – beczka prochu już czekała, a iskra by się w końcu znalazła, jak nie ta, to inna – ale do tego wybuchu doszłoby już w innych okolicznościach i zapewne z innymi skutkami. Przykładowo rosyjska gospodarka po reformach Stołypina zaczęła się szybciej rozwijać, trwały prace nad modernizacją armii i gdyby Rosji dane było jeszcze kilka lat pokoju, może nie dostałaby potem tak ciężkich batów, nie zawaliłoby się państwo i nie doszłoby do rewolucji. Z drugiej strony, gdyby Niemcy dostały więcej czasu na rozbudowę floty, mogłyby w większym stopniu kontrolować sytuację na morzach i nie musiałyby się ratować nieograniczoną wojną podwodną, która sprowokowała USA do wsparcia Ententy. Gdybać można do woli, z pewnością jednak byłoby nieprawdopodobne, żeby wojna rozpoczęta w innym terminie i okolicznościach potoczyła się dokładnie tak samo jak ta, którą znamy z podręczników.

A inny przebieg wojny oznaczałby też oczywiście inną sytuację po jej zakończeniu, inny układ sił i interesów, inne rządy w niektórych państwach, inne granice tych państw (a nawet i ich lista, bo nie każdemu musiała się powieść walka o niepodległość), inne traumy narodowe i tak dalej. Krótko mówiąc, gdyby feralnego dnia jakiś motyl w Sarajewie zatrzepotał skrzydełkami i parę impulsów nerwowych w czyimś mózgu pobiegło ciut inaczej (np. powodując, że ten ktoś przypomniałby sobie, że trzeba dać znać szoferowi o zmianie trasy), cała późniejsza historia świata mogłaby się zmienić nie do poznania…

To niewątpliwie najbardziej spektakularny przykład efektu motyla w historii – spektakularny jednak tylko dlatego, że dał się zaobserwować i przyniósł tak natychmiastowe skutki. W rzeczywistości podobne efekty występują bez przerwy, tylko ich działanie nie jest tak szybkie i oczywiste. Cały świat jest bowiem układem chaotycznym, czyli takim, w którym nawet najdrobniejsza zmiana stanu wyjściowego skutkuje reakcją łańcuchową, co musi z czasem doprowadzić do ogromnych i nieprzewidywalnych zmian w porównaniu z oryginalnym scenariuszem.

Każdy, kto grał kiedykolwiek w bilard, zna ten ból: przygotowujemy się do uderzenia, oczami wyobraźni widzimy, jak bila odbija się raz, drugi i trzeci pod łatwymi do oszacowania kątami, wszystko pięknie – po czym uderzamy prawie idealnie i to „prawie” robi dużą różnicę – pierwsze odbicie następuje pod minimalnie innym kątem, drugie już pod wyraźnie innym, trzecie w ogóle gdzie indziej niż planowaliśmy, a że pozostałe bile też się odbijają niezgodnie z planem, to końcowy układ bil na stole już nawet z grubsza nie przypomina tego, co w założeniu miało się tam ułożyć. Wszyscy wiemy, o co chodzi, prawda?

No to wyobraźmy sobie, że Wszechświat jest takim właśnie bilardem, tyle że trójwymiarowym i mającym jakieś 1080 bil. Choćbyśmy nawet znali prędkości i położenia ich wszystkich (pomijam tu kwestię niedeterministycznej mechaniki kwantowej), choćbyśmy byli w stanie wyliczyć, jaki będzie ich układ w dowolnie odległej przyszłości, wystarczy leciutko trącić jedną i cała ta wiedza zaraz będzie psu na budę, bo każde kolejne odbicie będzie coraz bardziej odbiegać od założeń, a różnice będą się propagować wykładniczo, raz-dwa rujnując cały plan. Oczywiście w skali makro te zmiany niekoniecznie muszą być zauważalne – choćby cała masa motyli trzepotała skrzydłami o powierzchnię Księżyca, żadne rachuby odnośnie jego zachowania się nie zmienią, bo ruchy atomów tak czy siak się uśrednią – ale wszędzie tam, gdzie różnice w mikroskali mają przełożenie na makroskalę (wszelkie zjawiska biologiczne, pogoda, gry losowe, futbol, polityka), efekt motyla uniemożliwia długofalowe prognozy.

Dlatego właśnie przewidywanie przyszłości nie jest i nigdy nie będzie możliwe – nawet gdyby ktoś przesłał nam wehikułem czasu gazetę z przyszłości, to sam fakt jej pojawienia się w naszym czasie spowoduje nieprzewidywalne, propagujące się wykładniczo zmiany, które z czasem unieważnią jej zawartość. Oczywiście jeśli gazeta będzie np. jutrzejsza, zapewne niewiele zdąży się zmienić, i to głównie na stronach sportowych – ale gazeta z przyszłego roku może już tylko w ogólnych zarysach opisywać, co faktycznie nastąpi. Tam, gdzie mikrozmiany się uśredniają (np. wskaźniki gospodarcze), wiadomości mogą się zgadzać nawet w jeszcze dłuższej perspektywie, natomiast tam, gdzie liczą się szczegóły, nie ma co liczyć na trafność prognoz – wynik meczu z przyszłego roku może się okazać taki sam już tylko przez czysty przypadek.

Dlatego też nie można traktować poważnie „przepowiedni” Nostradamusa czy gównowidza Jackowskiego – choćby rzeczywiście posiadali jakieś nadprzyrodzone zdolności, w dłuższej perspektywie nie mogliby niczego przewidzieć, bo każda wizja przyszłości, jakiej by doznali, byłaby równoważna ze zmianą tejże przyszłości w niewiadomym kierunku. Nawet doznając potem kolejnej wizji zaktualizowanej przyszłości, a potem jeszcze kolejnej i kolejnej, można by było tylko oszacować prawdopodobieństwo pewnych scenariuszy, a i to jedynie w makroskali odpornej na szczegóły. Nostradamus opisujący rzekomo bombardowanie Drezna czy katastrofę pod Smoleńskiem, to zupełny nonsens, bo przez stulecia, które minęły od czasu napisania „Centurii”, motyle rozniosłyby ich zawartość w drobny mak – zupełnie inne byłyby wojny, inni politycy i tak dalej, poza ogólnymi zarysami.

Gdyby Nostradamus faktycznie był jasnowidzem, mógłby przewidzieć – powiedzmy – rewolucję przemysłową, bo żadne szczegóły nie zatrzymałyby rozwoju nauki i techniki – co najwyżej by go przyspieszyły lub spowolniły, może rewolucja zaczęłaby się gdzie indziej, ale jasnowidz mógłby być praktycznie pewny, że kiedyś do czegoś takiego dojdzie. Podobnie z przemianami obyczajowymi, sekularyzacją, dekolonizacją, ociepleniem klimatu i innymi wielkoskalowymi procesami. Dziwnym jednak trafem akurat o tego typu kwestiach wielki prorok jakoś niewiele miał do powiedzenia. Dlaczego? Pytanie czysto retoryczne.

Miałem napisać ten tekst w rocznicę samego zamachu, a nie wybuchu wojny, ale tak jakoś wyszło, że wtedy nie miałem weny. Może gdyby jakiś motyl rok temu machnął skrzydełkami raz więcej, dziś bym napisał o czymś z zupełnie innej beczki…


Komentarze

Podobne wpisy