Cichy Fragles

skocz do treści

Tai-Pan (James Clavell)

Dodane: 2 czerwca 2008, w kategorii: Literatura

Tai-Pan | James Clavell (vis-a-vis/Etiuda)

Akcja powieści rozpoczyna się 26 stycznia 1841 roku – w dniu, w którym Brytyjczycy obejmują panowanie nad Hong-kongiem. Przejęcie wyspy oznacza początek nowej epoki w stosunkach brytyjsko-chińskich, nic więc dziwnego, że zgromadzeni na wybrzeżu ludzie snują wielkie plany. Najwięcej do snucia ma Dirk Struan – właściciel wielkiej firmy handlowej Noble House, z racji swojej pozycji zwany Tai-Panem („wszechpotężnym władcą”). Jak nietrudno zgadnąć, treścią powieści są właśnie próby realizacji tych planów.

Tu pojawia się pierwszy zarzut (choć czy to na pewno zarzut? w sumie kwestia gustu), mianowicie „serialowa” struktura utworu. Fabuła nie stanowi zwartej, zamkniętej i niepodzielnej całości, jest to raczej ciąg kolejnych perypetii Struana, ułożonych na zasadzie „jak nie urok, to sraczka” – kiedy tylko udaje się rozwiązać jeden problem, jak na zawołanie pojawia się następny. A problemów los (czy może raczej dżos) Tai-Panowi nie szczędzi – a to kłopoty finansowe, a to zawirowania polityczne, a to piraci, a to malaria… Jak to zwykle w serialach bywa, rachunek prawdopodobieństwa trzeba zawiesić na kołku, żeby uwierzyć w takie nagromadzenie niecodziennych wydarzeń i niesamowite szczęście Struana, który kilkakrotnie o włos unika śmierci.

A ma jej przed kim unikać, bo budując swoją fortunę zdążył sobie narobić wielu wrogów. Największy z nich to Tyler Brock, niegdyś zwierzchnik Struana, a obecnie jego główny konkurent na Dalekim Wschodzie. I tu muszę się przyczepić po raz drugi, bo opozycja między nimi jest aż do bólu czarno-biała: Brock to ciemny cham, prostak i brutal, rządzący ludźmi za pomocą bata, zaś Struan – inteligent o postępowych poglądach, nieba przychylający swoim pracownikom (choć i twardo wymagający, by swoją pracą na to niebo zasłużyli), tolerancyjny i otwarty na inne kultury – stanowi wzór cnót wszelakich i ideał biznesmena. Owszem, trudno oczekiwać innych cech u człowieka, który od zera zbudował w ciągu kilkunastu lat jedno z największych przedsiębiorstw na świecie, tym niemniej trochę więcej rys na jego wizerunku by nie zaszkodziło.

Ale dość już tego czepiania się, bo jeszcze kogoś zniechęcę do lektury (o ile już nie zniechęciłem), a tego bym bardzo nie chciał. Pomimo tych paru wad jest to bowiem świetna książka, dowodząca wielkiego talentu Clavella (wielka szkoda, że napisał tylko sześć powieści). Autor doskonale panuje nad epicką fabułą, zgrabnie mnożąc i przeplatając wątki (fakt, że ułatwia mu to pozycja głównego bohatera, bez którego nic w Hong-Kongu nie może się wydarzyć i o którego każdy wątek musi jakoś zahaczyć). Pomimo niesłychanej mnogości drugoplanowych postaci ze świecą tam szukać bohatera z papieru – każdy, choćby i statysta, ma jakąś osobowość i rolę do odegrania; jeśli nawet życiem mieszkańców Hong-Kongu rządzi przypadek, to fabułą na pewno nie. Wszystko jest tu skonstruowane perfekcyjnie, z dbałością o najmniejszy detal. Trudno się dziwić, że Clavella nazywano „mr. Bestseller”.

„Tai-Pan” nie jest mimo wszystko dziełem na miarę „Shõguna”. Brakuje tu choćby zderzenia kultur (Chińczycy oczywiście występują, ale głównie w tle, podczas gdy Japończycy w „Shõgunie” byli stale na pierwszym planie), a interesy Struana wydają się jednak mniej ciekawe niż polityczne rozgrywki japońskich daimyo – choć to znowu kwestia gustu. Jednak gdyby ktoś nie znał jeszcze twórczości Clavella, to lepiej zacząć od „Tai-Pana”, z tego prozaicznego powodu, że jest on dużo krótszy – ma „tylko” 700 stron, podczas gdy „Shõgun”, bagatela, 1200. Ewentualne rozczarowanie (choć nikomu go nie wróżę) będzie zatem mniej bolesne.

Co do wydania – z zewnątrz jest super: twarda okładka, świetna graficznie – cała twórczość Clavella została zresztą wydana w ten sposób, w ramach jednej serii. Niestety, w środku trochę gorzej – w tekście często się zdarza nieoczekiwane złamanie linii, nawet w środku zdania. Komuś chyba drżał palec nad enterem. Ale można to przeboleć, jeden taki skrzek na kilka stron to nie tragedia. Muszę natomiast solidnie opieprzyć wydawcę za wredny spoiler z tyłu okładki – z zacytowanego fragmentu dowiadujemy się o śmierci jednej z ważniejszych postaci, która to śmierć ma miejsce w okolicach, bagatela, sześćsetnej strony. Czy naprawdę nie dało się w tak grubym tomie znaleźć lepszego fragmentu do wstawienia na okładkę?

Ocena (w skali szkolnej): 5

Nawiasem mówiąc, wydawnictwo zaliczyło jeszcze jedną wpadkę – na okładce znajduje się adres ich strony (visavisetiuda.pl), ale próżno ich tam szukać – zamiast strony wydawnictwa znajdziemy tylko reklamy z NameDrive’a. Ani chybi firma zapomniała przedłużyć domenę i jakiś cwaniak to wykorzystał. W efekcie biedacy muszą korzystać z mniej intuicyjnej domeny etiuda.net. Ku przestrodze.


Podobne wpisy