Kwiatek z Onetu:
O „finansowe uznanie”, czyli rodzaj pensji dla gospodyń domowych zaapelował w piątek przewodniczący Papieskiej Rady Rodziny kardynał Ennio Antonelli.
„Nie można zrozumieć, dlaczego prowadzenie domu miałoby być mniej warte, gdy zajmuje się tym matka, niż gdy wykonuje to pomoc domowa” – podkreślił watykański hierarcha na konferencji prasowej.
Kardynał Antonelli powiedział: „Opieka nad rodziną wynika z miłości, ale tak czy inaczej kobiety te mają prawo do sprawiedliwego uznania”.
Jak rozumiem, w następnej kolejności kardynał zaapeluje, by mąż płacił żonie za seks – bo czemu miałoby to być mniej warte, gdy zajmuje się tym żona, niż gdy robi to prostytutka. Ale żarty na bok – propozycja ta, oprócz skrajnie materialistycznego podejścia do życia (trochę nie na miejscu u kapłana), pokazuje jak w soczewce stosunek Kościoła do kobiet. Szacunek, uznanie i tak dalej, ale tylko w słowach – a w praktyce pogarda i seksizm, bo trudno inaczej nazwać sprowadzanie kobiety do roli służącej, której łaskawie się proponuje uznanie i zapłatę.
Gdyby kardynał rzeczywiście kierował się troską o kobiety i dobro rodziny, zaapelowałby raczej o sprawiedliwy podział obowiązków domowych, bo w końcu Biblia nie zakazuje mężczyźnie mycia naczyń, odkurzania czy zajmowania się dziećmi – ale przecież nie o dobro kobiet tu chodzi, tylko, tak jak w przypadku podobnej propozycji LPR sprzed paru lat, o zniechęcenie kobiet do pracy zawodowej. Skoro nie można powiedzieć otwarcie „baby do garów”, to trzeba kombinować naokoło, małymi kroczkami, pracowicie pielęgnując stereotypy, a równocześnie obłudnie podkreślając, jak to my się troszczymy o sprawiedliwość i uznanie.
Niby nic nowego, ale ciągle drażni.
Komentarze
Żeby było zabawniej, powiem tylko, że nie tak dawno identyczny postulat zgłosiły środowiska feministyczne.
A ja zaznaczę, iż poglądy jednego kardynała nie są stanowiskiem całego Kościoła, co autor wpisu raczył pominąć.
Gdyby ten kardynał nie był przewodniczącym Papieskiej Rady Rodziny, nie byłoby tego wpisu. Choć jego poglądy na rolę kobiet ani trochę od kościelnej normy nie odstają.
Ale kto by miał za to płacić? Państwo? Przecież za pomoc domową płaci rodzina. A żona ma dostęp do wszystkiego, co zarobi mąż (wspólnota majątkowa, chyba, że małżonkowie stwierdzili, że jej nie chcą), więc wynagrodzenie może sobie sama wziąć, jeśli będzie potrzebować…
Chyba, że się mylę w kwestii wspólnoty majątkowej, co jest prawdopodobne, bo nigdy tematu nie zgłębiałem.
Tak to jest, jak czerwoni próbują forsować równouprawnienie w imię ideologii, a pod prąd zdrowego rozsądku – a czarni próbują ich w tym przelicytować.
Rodzina to pewna forma organizacji. A w zasadzie ogólnoświatową tendencją w organizacjach jest ich specjalizacja. Tendencję tę widać zresztą nie tylko w organizacjach – jeszcze parę lat temu informatyk był informatykiem, a teraz samych podzawodów odpowiedzialnych choćby za www jest kilkanaście. W organizacjach jest tak samo – hierarchii i struktury organizacyjnej i rozdzielenia kompetencji i obowiązków nie widzi chyba tylko kompletny ideolog.
A czerwoni, różowi i czarni płynąc pod prąd w imię swoich durnych pomysłów wmawiają ludziom, że rodzina, gdzie panuje pełna zastępowalność, jest ideałem zarówno z punktu widzenia ideologii, jak i efektywności. Śmiech na sali.
Różne dziwne rzeczy już w życiu słyszałem, ale żeby traktować rodzinę jak firmę i oceniać ją po efektywności ekonomicznej, to już naprawdę odlot.
Widocznie się czegoś opaliłeś. Zacytuj mi proszę JEDNO zdanie, gdzie pisałem o ocenianiu rodziny przez jej efektywność ekonomiczną.
A jeśli nie możesz tego znaleźć, zacytuj mi proszę JEDNO zdanie, gdzie pisałem o rodzinie jako o firmie.
Nie znajdę jednego zdania, bo taki jest ogólny wydźwięk całości Twojego komentarza.
Organizacja to NIE tylko firma. Organizacją jest Kościół, kółko różańcowe, rodzina, parafia, powiatowe koło SLD, wojsko, grupa spadochroniarzy.
Efektywność to NIE tylko efektywność ekonomiczna. Efektywność ewangelizacji to liczba nawróconych, efektywność biegacza to jego rekord życiowy, efektywność reklamy to jej przełożenie na wskaźniki finansowe, efektywność nalotów bombowych to odsetek zniszczonych instalacji wroga.
To, że takie są wg Ciebie ogólne wydźwięki, oznacza prawdopodobnie to, że gdzieś dzwoni, tylko nie do końca wiadomo, gdzie…
OK, czym zatem wyraża się w Twojej metaforze efektywność rodziny i w jaki sposób „specjalizacja” ją zwiększa?
W żadnej metaforze.
1. Mniejsza konieczna ilość wiedzy do przyswojenia. Do wszystkiego trzeba wiedzy – znajomości przepisów kulinarnych, adresu sklepów z zabawkami, pamięci o zmianie opon, pamięci o lekarstwach dla dziecka, wiedzy o najtańszej stacji benzynowej w okolicy, itd. W małżeństwie „równoprawnym” każdy taki kawałek wiedzy muszą przyswoić sobie dwie osoby, bo brak takiej wiedzy oznacza zgrzyt w „obowiązkach” jednej ze stron.
2. Wprawa i praktyka w czynnościach z p. 1. Bez przygotowania jakiś placek uda mi się upiec dobrze za ok. piątym razem, jak będę miał szczęście, a o żoninej wiedzy z zakresu samochodówki nawet nie będę pisał. A bez praktyki domowym wypiekiem nie poczęstowałbym nawet Ciebie.
3. Redukcja czasu i energii potrzebnych na ustalenia. Jeśli wiem, że codziennie rano mam dziecko zawieść do przedszkola, to zawożę ją bez zbędnych dyskusji, a zaoszczędzony czas i nerwy mogę przeznaczyć na cokolwiek innego. Jeśli jestem „równouprawniony”, to co jakiś czas [najpewniej codziennie] odprawiam rytuał pt. „A kto dzisiaaaajjj?…” Dyskusje w domu wolę prowadzić na inne tematy.
4. Mniejszy stres, również wobec dzieci. Rzadziej obserwują kłótnie, pardon, „nieporozumienia kompetencyjne” starych.
5. Mniejsza „uniwersalność”, a większy podział obowiązków to większa świadomość tego, że jedno jest niezbędne drugiemu. Wnioski pozostawiam Tobie.
6. Rozwiązanie problemów decyzyjnych. Poza wyjątkowymi przypadkami, każde ma decydujący głos w sprawach, którymi się zajmuje.
To tak na szybko; paręnaście rzeczy prawdopodobnie pominąłem.
torero: Ale oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, żeby facet gotował, a żona odwoziła dzieci do przedszkola — to już jest do ustalenia między partnerami. Odgórny przydział „specjalizacji” (żona do garów, mąż do roboty) jest równie idiotyczny, co równanie kompetencji na siłę. Ale chyba właśnie to chciałeś przekazać w pierwszym komentarzu, zgadza się?
No ale dziwnym trafem [oczywiście nie jestem w stanie tego udowodnić, a jakże], jeśli podział obowiązków pozostawi się samemu sobie, to jakoś w większości tak się składa, że ukształtowany po jakimś czasie podział obowiązków pokrywa się z tym, nazwijmy to „oczekiwanym”. Nawet jeśli jest inaczej – chyba nikt nie ma nic przeciwko temu.
Ale mam wrażenie, że właśnie tym małżeństwom i związkom, gdzie podział jest w miarę tradycyjny, podnosi się zarzut „odgórnego przydziału”. Ale co dokładnie znaczy ten „odgórny przydział”? Nie przychodzi mi do głowy żadne wyjaśnienie poza wychowaniem i/lub rodziną – ale z kolei właśnie wychowanie dziecka w duchu „dyskusji” zwiększa ilość wydatkowanych zasobów w ujęciu p. 3, więc w tym ujęciu jest to złe. Jest to dobry „default” [choć również defaultowo faceci również mogą czuć się źle w swoich rolach] – ale to jakaś prekonfiguracja. Jeśli zejdzie się dwoje ludzi wystarczająco zdeterminowanych, żeby te defaulty pozmieniać – voila, szczęść Boże i te sprawy. Ale dla ludzi niewystarczająco zdeterminowanych takie „instytucje” pozwalają wypracować jakiś stan faktyczny na początek. Tym lepszy, że pełni [pełnił] on rolę standardu; per analogiam, jeśli coś ma certyfikat zgodności np. z ANSI, z grubsza wiesz, czego się po tym czymś spodziewać. Taka redukcja niepewności w układzie :)
@torero
Ad 1, 2, 5: Zlituj się, człowieku – czy według Ciebie pożądanym wzorcem małżeństwa jest związek dwójki funkcjonalnych analfabetów, którzy dopiero wspólnymi siłami będą w stanie przeżyć? Czy wspomniana przez Ciebie wiedza (może oprócz przepisów kulinarnych, choć i to żadna wielka filozofia) jest tak skomplikowana i rozległa, że trzeba aż specjalizacji? Czy mam rozumieć, że gdyby żona Cię opuściła (czego oczywiście nie życzę), musiałbyś chodzić do restauracji, bo nie potrafiłbyś sobie zupy ugotować?
Ad. 3, 4, 6: Od kiedy to „problemy decyzyjne” w zwykłej rodzinie są tak wielkie, że trzeba aż specjalizacji, żeby się nie kłócić? Bez urazy, ale czy Ty pochodzisz z jakiejś rodziny patologicznej, w której ustalenie, kto ma wynieść śmieci, wymagało pyskówki i wojny domowej? Ja się uważam za człowieka dość trudnego we współżyciu, ale z różnymi ludźmi mieszkałem (w czasie studiów praktycznie co rok z kim innym) i jakoś ani jednej kłótni o takie rzeczy nie pamiętam. Zawsze obowiązki się dzieliły „same”, rzadko kiedy w ogóle trzeba było o tym mówić. Jeśli Tobie ustalenie takich drobiazgów przynosi jakiś stres i kłótnie, to szczerze współczuję.
@Cichy: 1. Nie, nie jest to moim ideałem – i nawet nie będę się upierał, że sam jestem w takim związku. Ale teza o tym, że obciążanie pamięci w najlepszym przypadku głupotami [choć mam w tej kwestii zupełnie inne zdanie] jest choćby neutralne, jest nie do obrony – poczytaj sobie założenia GTD; przykład pierwszy z brzegu. A nawet na przyswojenie głupot potrzeba niezerową ilość czasu.
Związek, jak piszesz, dwóch „analfabetów funkcjonalnych” nie jest ideałem, ale pewną asymptotą; z definicji asymptoty wynika, że nigdy do tego nie dojdzie choćby z tej racji, że pewne umiejętności społeczno – zyciowe musimy posiąść czy nam się to podoba, czy nie. Notabene przypadki facetów, którzy łazili do baru w sytuacji braku obiadu w domu, znam – i nie byli to wcale los arcymachos ani żadni moi znajomi.
2. Nie, nie pochodzę z patologicznej rodziny. Też studiowałem, też nie pamiętam ani jednej kłótni ze współspaczami. Ale ilość obowiązków w rodzinie to jednak zupełnie nie ten kaliber, z czego wyciągam – bezpodstawne zapewne – wnioski o Twoim stanie kawalerskim i bezdzietności; a może jednak nie mam racji?
@Jajcuś: w sporej części przypadków „odgórnie narzuconych” dziewczynki i chłopcy „uczą się swoich ról” na etapie wychowania – pomagając ojcu w warsztacie, czy pomagając matce piec placek. Odwrócenie ról tych ludzi w małżeństwach jest po prostu nieracjonalne, bo nieoptymalnie alokuje większość zasobów w postaci przyswojonej wcześniej wiedzy, jaka by nie była; Cichy pewnie uzna to za minimalny balast, ja się z tym nie zgodzę – no ale to już sprawa wymykająca się kwantyfikacji.
1. Nie uważam, żeby obciążenie pamięci obowiązkami domowymi było tak znaczne, żeby stanowiło jakiś zauważalny problem. Nie uważam też za zdrową i normalną sytuacji, w której dorosły człowiek nie umie sobie ugotować obiadu (nie mówię, że zaraz placka, ale po prostu czegoś jadalnego), zrobić prania, albo podać dziecku lekarstwa. Wreszcie nie uważam, żeby rodzina wymagała takiej optymalizacji jak firma i stosowania się do reguł nowoczesnego zarządzania, żeby normalnie działać. A nawet gdyby tak podchodzić do sprawy, to Twoja teoria trochę się sypie, gdy w „wyspecjalizowanym” związku jedna osoba zachoruje czy gdzieś wyjedzie, a druga nagle nie może połowy rzeczy zrobić, bo nie umie. Specjalizacja ma sens tylko wtedy, gdy jest też jakaś wymienialność. W firmie to nie problem, w rodzinie owszem, bo zastępczego małżonka nie można sobie zatrudnić.
2. Wniosek co do mojego stanu wprawdzie wyciągnąłeś słuszny, ale ja też się wychowywałem w zwykłej rodzinie, a nie wśród studentów – i również podział obowiązków nie wywoływał tam kłótni i stresów. Chyba że w jakichś zamierzchłych czasach, których nie mogę pamiętać. Tak czy siak uważam, że jeśli ktoś nie potrafi bezkonfliktowo dzielić się obowiązkami z partnerem, to w takim związku musi być coś nie tak.
1. Osobiście nie doceniałem znaczenia specjalizacji. A po urodzeniu się drugiego dziecka jakoś zaczęło się to robić automatycznie; widać gdzieś podświadomie tkwiła wiedza o tym, że automatyzacja pewnych rzeczy może nam trochę „zracjonalizować dzień”. Przy jednym dziecku tego nie widziałem aż tak ostro, co wyjaśniałoby fakt, czemu przeróżne idee „partnerstwa” i inne takie mają takie wzięcie przy obecnej demografii.
Co do zmniejszonego nieco „bezpieczeństwa” masz ofc rację, ale system wyspecjalizowany jest z natury mniej odporny na takie rzeczy; taka jest natura rzeczy, niekoniecznie w małżeństwie – większe bezpieczeństwo za mniejszą sprawność i odwrotnie.
Aha, wszystko można zrobić po warunkach brzegowych i można zrobić wyśmienicie. Ludzie odstawieni na boczny tor nie umierają z głodu ani nie mieszkają pod mostem, potrafią sobie odgrzać zupę z torebki, a czasem nawet coś ugotować. Ale na pokrycie większej części życia „dobrą robotą”, o ile nie jest się akurat superzarabiającym obibokiem, szans raczej nie widzę. Brak czasu / kasy / whatever.
2. Odnoszenie się do doświadczeń poprzedniego pokolenia czy nawet własnych z zupełnie innego okresu życia nie wydaje mi się dobrym argumentem w rozmowie; rzeczy biegną tak szybko, że to wszystko jest nieporównywalne. A co do dzielenia się obowiązkami, to uważam, że w związkach, gdzie „wszystko jest tak”, ten podział obowiązków nastąpił już po prostu dawno – co jednocześnie absolutnie nie pozostaje w sprzeczności z tym, co pisałem Jajcusiowi.