Cichy Fragles

skocz do treści

Przeczytane w czerwcu

Dodane: 24 sierpnia 2009, w kategorii: Literatura

Tęcza grawitacji (Thomas Pynchon)

Tęcza grawitacji | Thomas Pynchon (Prószyński i S-ka)

Zbliżają się do rozległej improwizacji z cegieł, wiktoriańskiej parafrazy dążeń, które niegdyś, dawno temu, zaowocowały katedrami gotyckimi, powstałej jednak już nie z potrzeby pięcia się ku niebiańskiemu Bogu poprzez porządkowanie odpowiedniech chaosów, lecz wskutek zagubienia celu, wskutek zwątpienia w rzeczywiste lokum Boga (lub, w paru wypadkach, w jego istnienie), narodzonej z okrutnej sieci chwil odczuwanych zmysłami, z której nie sposób było się wyrwać, wobec czego ukierunkowała wysiłki budowniczych nie ku niebu, lecz z powrotem na lęk, na najzwyklejszą ucieczkę dokądkolwiek, byle najdalej od tego, co kopcące kominy, ekstrementy ulicy, rudery bez okien, skórzane kłębowiska pasów napędowych, szczurze i musze królestwa-widma, płynne i cierpliwe, mówiły o szansach na miłosierdzie w tamtym roku. Zabrudzony kompleks z cegieł znany jest jako Szpital Chorób Tropikalnych i Schorzeń Układu Oddechowego pod wezwaniem Świętej Weroniki od Prawdziwego Wizerunku, a do jego etatowych lekarzy zalicza się doktor Kevin Spectro, neurolog i niedzielny pawłowista.

Uff. Jeśli kogoś podnieca perspektywa czytania takich wywodów przez sześćset stron (dużego formatu, małą czcionką), to gorąco polecam. Pynchon wprost uwielbia piętrowe metafory, wielokrotnie złożone zdania ciągnące się w nieskończoność i akapity długie przynajmniej na pół strony – ten zacytowany powyżej jest akurat jednym z krótszych i jaśniejszych. Ja niestety nie podzielam tego uwielbienia – jakoś wolę książki, z których da się cokolwiek zrozumieć bez czytania każdego zdania po trzy razy. A tu do potwornie ciężkiej formy dochodzi mocno zagmatwana treść gęsto przetykana dygresjami na wszelkie tematy, wywołującymi ogólny zamęt i mętlik w głowie. Być może jest w tym wszystkim jakiś głębszy sens, przesłanie i tak dalej, ale nie starczyło mi determinacji, żeby to odkryć. Zmęczyłem pierwszy rozdział (140 stron), na więcej nie mam siły ani ochoty.

Oceny nie wystawię, jako że nie przeczytałem całości. Może kiedyś spróbuję…

Wyspa Burbonów. Rok 1730 (Apollo, Lewis Trondheim)

Wyspa Burbonów. Rok 1730 | Apollo, Lewis Trondheim (Egmont)

„Dziś prawdziwych piratów już nie ma”, można powiedzieć po przeczytaniu tego komiksu, jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało. Cóż poradzić, skoro autorzy serwują nam to przesłanie niemalże łopatą. Po kolei jednak – oto na tytułową wyspę (dziś znaną jako Reunion) przybywa kawaler Despentes, profesor ornitologii, ze swoim młodym asystentem Rafaelem, zafascynowanym piratami jak dziecko. Ich cel to znalezienie ptaka dodo – o ile jakiś jeszcze żyje, bo nie widziano ich już od wielu lat. Podczas gdy obaj oddają się poszukiwaniom, wyspą wstrząsa sensacyjna wiadomość o schwytaniu legendarnego pirata zwanego Myszołowem. Ponieważ wśród mieszkańców roi się od byłych piratów, którzy przed laty skorzystali z amnestii, a w dodatku wielu z nich zna Myszołowa osobiście z dawnych czasów, poruszeniu trudno się dziwić.

Trudno się też dziwić, że szybko wybucha spór o Myszołowa. Feraille, jego dawny towarzysz, obecnie ukrywający się w górach wśród zbiegłych niewolników, wzywa do zaatakowania więzienia i uratowania pirata przed stryczkiem. Twierdzi, że podkopie to pozycję gubernatora i pozwoli trochę spokojniej żyć prześladowanym przez kolonizatorów tubylcom oraz wyrzutkom takim jak on. Laverdure, zbiegły niewolnik, uważa, że atak nie ma szans powodzenia, a tylko sprowokuje gubernatora do ostatecznego rozprawienia się z nimi. Kto ma rację? Trudno wątpić, że Laverdure, rozumujący dużo bardziej racjonalnie niż Feraille – romantyk nieoglądający się na zdrowy rozsądek i gotowy posłać ludzi na pewną śmierć w imię swoich racji.

Opozycja realista-romantyk występuje tu zresztą częściej – romantykiem beznadziejnym jest wspomniany na początku Rafael, przy każdej okazji odwołujący się do wyśnionych pirackich ideałów i każdorazowo sprowadzany na ziemię przez realistów – zwykle byłych piratów, którzy słysząc jego wywody pukają się w głowę. Romantyczką jest także Virginia – córka bogatego plantatora kawy, marząca o ucieczce w góry i dołączeniu do zbiegłych niewolników, co próbuje wybić jej z głowy trzeźwo myśląca opiekunka, choć sama się z nimi zadaje. Generalnie jednak realiści zdecydowanie przeważają – za piractwem mało kto tęskni, a i ci nieliczni tęskniący zdążyli się już pogodzić z jego upadkiem i nie mają złudzeń, że cofną czas. Nad Myszołowem może i zapłaczą, ale nic ponadto. Wysiłki Feraille’a są więc z góry skazane na niepowodzenie.

Co ciekawe, samego Myszołowa, choć to wokół niego wszystko się kręci, nie zobaczymy ani razu. Nie dowiemy się jak wygląda i co ma do powiedzenia. Gdyby nie to, że gubernator rozmawia o nim ze swoimi ludźmi, moglibyśmy wątpić, czy historia o jego złapaniu nie jest tylko plotką. Trudno tu nie dostrzec analogii z ptakiem dodo, o którym kawaler Despentes dużo mówi, ale którego również tu nie zobaczymy. Przesłanie – patrz początek recenzji.

Tyle o treści. Co do formy – ludzie są tu przedstawieni jako zwierzęta, ale nie ma co robić porównań z „Mausem” – styl budzi skojarzenia raczej z Disneyem (dość spojrzeć na okładkę), co trochę kontrastuje z powagą wydarzeń. Same rysunki nie zwalają z nóg – w zamyśle autora swobodne, sprawiają raczej wrażenie niechlujnych. Mają swój urok, ale do ideału sporo im brakuje. Podobnie jak scenariuszowi, który niespecjalnie mnie wciągnął – wydarzenia toczą się dość ospale, a wszystko jest zbyt przewidywalne. O banalnym i łopatologicznie podanym przesłaniu już wspominałem. Ogólnie mimo wszystko nie jest źle, ale zdecydowanie mogło być lepiej.

Ocena: 4

W sercu kraju (J.M. Coetzee)

W sercu kraju | J.M. Coetzee (Znak)

Podobno od samotności można zwariować. Mój przypadek jak dotąd tego nie potwierdza (przynajmniej tak mi się wydaje;-)), natomiast przypadek opisany w tej powieści – bez wątpienia tak. Co prawda jej bohaterka nie jest całkowicie samotna – żyje na farmie z ojcem (jej matka zmarła wiele lat temu) i służącymi – ale ojca nienawidzi, czuje się przez niego tłamszona i obwinia go o zmarnowanie jej życia, a ze służącymi nie potrafi znaleźć wspólnego języka. Poczucie osamotnienia pogłębia farma, położona na kompletnym odludziu i rzadko przez kogokolwiek odwiedzana, a do tego wszystkiego dochodzą jeszcze kompleksy i obsesje bohaterki, skłaniające ją do niemal całkowitej izolacji od świata. Gdy ojciec znajduje sobie nową żonę, frustracja i zawiść sięga zenitu, prowadząc do zbrodni…

…a przynajmniej tak się wydaje. Pewności mieć nie można, bo szybko przestaje być jasne, co tu jest rzeczywistością, a co urojeniami. Główna bohaterka jest zarazem jedynym narratorem i zdani jesteśmy tylko na jej relację, ze strony na stronę coraz bardziej chaotyczną i niespójną, a nawet wewnętrznie sprzeczną – zabity ojciec wraca do życia, by znowu zostać zabity, niektóre sceny rozgrywają się parokrotnie w różnych wersjach, a wspomnienia z dzieciństwa mieszają się z aktualnymi (?) wydarzeniami. Można się tylko zastanawiać, które morderstwo miało miejsce naprawdę – pierwsze czy drugie? A może żadne, skoro pod koniec książki ojciec znowu żyje? A może ojca w ogóle nie było, tylko bohaterka go sobie wymyśliła, wraz ze wszystkimi opisanymi wydarzeniami? Za tą ostatnią wersją przemawia fakt, że ojciec jest stale nieobecny duchem, milczący – w całej powieści wypowiada raptem parę słów – i w ogóle dziwnie papierowy jak na jedną z głównych postaci, a jego zachowania podejrzanie korespondują z obsesjami bohaterki. Ale to też tylko domysły.

Nie muszę chyba dodawać, że dokładniejsze streszczanie fabuły nie miałoby większego sensu. Tym bardziej, że o sile tej powieści decyduje raczej klimat narastającej psychozy, staczania się bohaterki w otchłań własnych frustracji i coraz większego osamotnienia w farmie opuszczanej przez kolejnych mieszkańców, aż wreszcie bohaterka zostaje całkowicie sama w tym miejscu na końcu świata (tytuł książki brzmi w tym momencie jak gorzka ironia), niezdolna je opuścić i pozbawiona nadziei, że ktokolwiek kiedykolwiek tu przybędzie. Co oczywiście również może być tylko jej wymysłem. Być może od początku żyje ona we własnym świecie, który sama próbuje stworzyć od nowa i nadać mu jakiś sens.

Możliwych interpretacji jest zresztą wiele, nie będę już ich mnożył. Tytułem podsumowania powiem tylko, że powieść nie jest może arcydziełem (drażnią przede wszystkim dłużyzny i monotonia niekończącego się monologu), ale zdecydowanie warto ją przeczytać. Coetzee ma naprawdę świetny warsztat pisarski i choć każdej z jego książek, które dotychczas czytałem, czegoś brakowało do pełnego sukcesu, to nie wątpię, że w którejś kolejnej wreszcie wszystko zagra jak trzeba. W tej momentami było naprawdę blisko…

Ocena: 5-

Zobacz także: Foe


Podobne wpisy