Przeczytałem kolejny zbiór opowiadań nominowanych do Zajdla i cóż – w zeszłym roku było zaskakująco dobrze i już miałem nadzieję, że to początek odbicia, ale chyba jednak nie: w tym roku znowu dominują teksty banalne, sztampowe i bez cienia ambicji. Jedynie zamykające antologię „Zawsze” (Paula Wanarska) wyróżnia się pozytywnie, prezentując oryginalny pomysł i ciekawie (nawet jeśli przewidywalnie) go rozwijając, ale statuetki raczej nie zgarnie – faworytem wydaje się „Na granicy” (Michał Cholewa), gdzie oryginalności wprawdzie nie ma za wiele, ale jest solidny warsztat i granie sprawdzonych melodii. Oczywiście chciałbym się mylić, jednak w ostatnich latach zwykle trafiam.
Ale ja zasadniczo nie o tym dzisiaj chciałem, tylko o problemie, który rzucił mi się w oczy przy okazji: słowotwórstwo. Sprawa w SF dość istotna, bo te wszystkie fantastyczne technologie muszą się przecież jakoś nazywać – a z sensownością tych nazw niestety bywa różnie.
Minęły już co prawda czasy klasycznej SF, w której roiło się od potworków typu „depolaryzator multifazowy”, ale nadal nie jest różowo. Zwłaszcza w cyberpunku już niedobrze mi się czasem robi, jak po raz kolejny wszystko jest cyber-, holo-, neuro-, nano- i jakie tam jeszcze fajne przedrostki zna autor – i nie zauważa, że w dzisiejszym świecie prawie wszystko jest na prąd, ale z jakiegoś powodu prawie nic nie ma w nazwie przedrostka „elektro”.
Bezpośrednim bodźcem do napisania tej notki było dla mnie opowiadanie „Ostatni płatek” (Łukasz Kucharczyk). Wiecie, jak tam się mówi na mechaniczne zwierzę?
Imit animalny.
Cyberboże, widzisz i nie grzmisz.
Wypunktujmy zatem parę zasad, które należy brać pod uwagę przy wymyślaniu nowych określeń.
Po pierwsze: Język ewoluuje po linii najmniejszego oporu.
Jeśli więc, na przykład, można coś sensownie nazwać przy użyciu istniejących słów, to prawie zawsze tak się robi. Weźmy na przykład komputery, żeby daleko nie szukać: klawiatura, mysz, monitor, dysk, karta graficzna, wejście, złącze, stacja, płyta główna, kość pamięci, drukarka, system operacyjny, program, edytor, kursor, sieć, ikona, aplikacja – wszystkie te słowa istniały na długo przed zbudowaniem pierwszego komputera, a potem po prostu uzyskały nowe znaczenia lub zostały połączone w nowe konfiguracje. Neologizmy także się pojawiły, ale w dużo mniejszych ilościach.
Nawet sam komputer w oryginale nie był neologizmem (computer to po angielsku rachmistrz), co prowadzi nas do innego przykładu chodzenia po linii najmniejszego oporu: w przypadku technologii z importu wiele słów po prostu się zapożycza z obcego języka, czasem dostosowując pisownię lub/i wymowę (komputer, procesor, interfejs), a czasem nawet i tego nie (touchpad, pendrive, router).
Tak więc z całą pewnością nikt zdrowy na umyśle nie nazywałby mechanicznego zwierzęcia „imitem animalnym” (przynajmniej nie w potocznym języku – specjalistyczne słownictwo rządzi się innymi prawami i tam coś takiego byłoby możliwe), skoro na mechaniczne zwierzę możemy mówić – hmm – „mechaniczne zwierzę”? Albo po prostu „robot”? Brzmi to zdecydowanie sensowniej, prawda?
Owszem, sam „imit”, bez przymiotnika, mógłby się przyjąć, gdyby ten imit różnił się od robota czymś na tyle istotnym, żeby zasługiwać na osobną nazwę – ale żeby „animalny”? Czy na pluszowego misia mówimy „pluszak animalny”? Nie ma potrzeby dodawać przymiotnika, który niczego tak naprawdę nie wnosi, skoro animalność zabawki jest widoczna gołym okiem lub wynika z kontekstu.
Po drugie: Powszechnie używane słowa i zwroty są krótkie.
Nie jest to oczywiście ścisła matematyczna reguła, ale wyjątków ma niewiele. Jeśli ktoś wątpi, może na chwilę przerwać czytanie notki, rozejrzeć się dookoła i spróbować znaleźć przedmioty o nazwach dłuższych niż trzy sylaby.
…
Nie było łatwo, co?
Jeśli nie czytacie tego w jakimś laboratorium (pięć sylab), fabryce czy innym przybytku pełnym specjalistycznego sprzętu, to zgaduję, że z czterosylabowych udało się znaleźć kaloryfer, klawiaturę, może jeszcze telewizor lub wentylator, a z pięciosylabowych co najwyżej klimatyzację – którą jednak często skracamy do dwóch pierwszych sylab. Długie słowa są niewygodne, więc w języku potocznym się ich unika.
W SF niestety bynajmniej – we wspomnianym opowiadaniu pojawia się np. hologazeta czy miniholodysk, a bohater uporczywie nazywa jedno i drugie pełnymi nazwami, choć obie aż się proszą o skrócenie. Na najbardziej kuriozalny przykład trafiłem jednak ostatnio w powieści „Aristoi” (Walter Jon Williams), gdzie ważną rolę odgrywa technologia o nazwie – uwaga – oneirochronon. Paskudna ta nazwa przewija się w dialogach dosłownie dziesiątki razy (i co najmniej drugie tyle w narracji, żeby bolało jeszcze bardziej), ale ani jednego razu nikomu z bohaterów nie przychodzi do głowy, żeby ją jakoś skrócić – choć tacy niby superinteligentni, z implantami w mózgach i w ogóle.
Chociaż kto wie – może dzięki tej wyższej inteligencji po prostu nie mają problemu z długimi i niewygodnymi słowami?
Po trzecie: nazwy przedmiotów zależą od ich funkcji, nie od technologii.
Wróćmy do słów okołokomputerowych, które wymieniłem w pierwszym punkcie – ani jedno z nich nie pochodzi od nazwy technologii, na której się opierają, ani jedno nie ma przedrostka „elektro” czy „cyber”, ani jedno też nie zmieniło nazwy z powodu zmiany technologicznej, choć tych w historii komputerów było multum: myszy kiedyś były kulkowe, dziś laserowe; monitory – dawniej CRT, dziś LCD; dyski – HDD i SSD; drukarki – igłowe, atramentowe, laserowe… i tak dalej, ale nazwy zawsze trzymały się niewzruszenie.
Zmiana technologii łączy się bowiem ze zmianą nazwy tylko w jednym przypadku: kiedy nowa technologia oznacza fundamentalną zmianę funkcjonalności. I zwykle tylko wtedy technologia ma szansę w tej nazwie się znaleźć.
Przykładowo, kiedy pojawiły się statki parowe, oznaczało to przełomową zmianę: nowe statki były znacznie szybsze i niezależne od wiatru, więc pojawiła się potrzeba odróżniania ich w języku od żaglowców – informacja o statku była mocno nieprecyzyjna, jeśli nie uwzględniała rodzaju napędu. Nowe statki nazywano więc parowcami (zauważmy, że w języku polskim to słowo pochodzi wyłącznie od technologii, na przekór omawianej zasadzie) lub parostatkami, ale zmiana była tylko tymczasowa: w miarę, jak żaglowce odchodziły do lamusa, słowo „statek” w coraz większym stopniu zaczęło oznaczać to samo co „parowiec” i w końcu je zastąpiło – język zatoczył więc koło i wrócił do pierwotnego słowa, tylko już w zmodyfikowanym znaczeniu.
Potem pałeczkę przejęły statki spalinowe, ale to już nie był żaden przełom – choć wyższość silnika spalinowego nad parowym nie podlega dyskusji, nie jest to fundamentalna różnica, więc nie było potrzeby nazywania ich inaczej. Powstało wprawdzie słowo „motorowiec”, ale w języku potocznym praktycznie się go nie używa.
Podobnie z telefonami: zamiana obrotowej tarczy na klawiaturę nie spowodowała żadnej modyfikacji nazwy, pojawienie się telefonów bezprzewodowych także nie (co najwyżej dodawano „bezprzewodowy” w razie potrzeby), dopiero telefony komórkowe przyniosły rewolucję i natychmiast zostały potocznie nazwane komórkami – ale kiedy już wyparły telefony stacjonarne, do łask zaczęło wracać słowo „telefon”, dziś już praktycznie synonim komórki.
Wracając do opowiadania „Ostatni płatek”: hologazeta mogłaby się pojawić tymczasowo, dopóki te gazety nie wyparłyby papierowych (wypada jednak zauważyć, że upadek prasy papierowej to już dawno nie SF, tylko szara rzeczywistość, więc gdyby taki okres przejściowy w ogóle zaistniał, to nie trwałby długo), natomiast miniholodysk na pewno by się nie przebił do języka potocznego (płyty winylowe, CD, DVD i Blu-ray zawsze nazywaliśmy po prostu płytami, dodając rodzaj tylko w razie konieczności), a holofon (domofon z hologramem) w ogóle nie miałby racji bytu – istnieją domofony z kamerami i nikomu nie przyszło do głowy nazywać je inaczej niż po prostu domofonami, więc i hologram nic by tu nie zmienił – zasadnicza funkcjonalność pozostałaby bowiem taka sama.
Po czwarte: nazwy to nie opisy.
Żeby ułatwić sobie życie, autorzy SF lubią tworzyć słowa „samowyjaśniające się” (jak wspomniana hologazeta), dzięki czemu nie muszą tłumaczyć czytelnikom ich znaczenia. Z punktu widzenia czytelności ma to sens, bo o ile w powieści jest sporo czasu i miejsca na wyjaśnienia, o tyle w krótkim opowiadaniu, gdzie futurystycznych technologii bywa więcej niż stron, mozolne tłumaczenie wszystkiego mogłoby być zabójcze dla tempa akcji (czy pakowanie tych wszystkich technologii do utworu ma sens, to już oczywiście inna sprawa).
W rzeczywistości jednak takie przypadki w języku potocznym zdarzają się rzadko – użytkownicy języka przecież dobrze wiedzą, co dane słowo oznacza, więc jego etymologia nie ma tu – nomen omen – znaczenia. Pozostając przy komputerach: przyrząd do poruszania kursorem nazywamy myszą, nośnik danych to dysk, internetowy serwis informacyjny to portal i tak dalej – żaden z tych terminów nie wykazuje logicznego związku z tym, co się pod nim kryje. Słowa zwykle bowiem nie powstają na zasadzie „pomyślmy, jakie określenie będzie to najdokładniej opisywać komuś, kto się z nim zetknie po raz pierwszy”, tylko raczej „wzięliśmy pierwsze słowo, jakie nam podeszło, i tak już zostało”. A powody, dla których wzięto akurat takie słowo, bywają najróżniejsze, czasem zupełnie przypadkowe.
I tu dla odmiany mogę wspomniane opowiadanie pochwalić: urządzenie, którego bohater używa do wyświetlania hologazety, jest nazywane po prostu gwizdkiem. O pochodzeniu tej nazwy nie ma ani słowa, więc można się tylko domyślać, że wzięła się ona od jego kształtu i rozmiaru (tak jak w przypadku myszy). Chociaż kto wie – może ten gwizdek po prostu wydaje jakieś gwizdy podczas działania? Cóż, odpowiedź zna (być może) tylko autor. Ale słusznie, że tego nie tłumaczy – dla fabuły nie ma to najmniejszego znaczenia, słowo zostało wprowadzone zręcznie i naturalnie, a znaczenia natychmiast domyśliliśmy się z kontekstu.
I tak powinno być zawsze, ale oczywiście nie jest i nie będzie, bo nie żyjemy w idealnym świecie. Pocieszmy się jednak, że światy w SF są zwykle dużo gorsze od naszego.