Od zawsze byłem przeciwnikiem powiększania Euro do dwudziestu czterech drużyn, ale dopiero teraz naprawdę zatęskniłem za czasami sprzed 2016 – obejrzenie wszystkich meczów turnieju (choć nie wszystkich w całości) tak mnie bowiem wyczerpało, że po rundzie grupowej powiedziałem sobie stanowcze „nigdy więcej”. Tak, starzeję się. Dodatkowo po raz kolejny zniechęciła mnie ostatnia kolejka, w której połowa drużyn miała pewny awans, więc grała na pół gwizdka – przy braku możliwości wyjścia z trzeciego miejsca tak nie było, panie dziejku.
Dobra, marudzenie odfajkowane, przejdźmy do rzeczy.
Hiszpanie wygrali wszystkie spotkania na Euro – pierwszy taki przypadek od czasu Francuzów w 1984 (oni jednak mieli dwa mecze mniej do rozegrania).
Raz potrzebowali dogrywki, ale ani razu nie strzelali karnych – pierwszy taki przypadek od 2004.
Wyczyn tym bardziej godny uznania, że ograli obu finalistów poprzedniego Euro, obu europejskich medalistów z ostatniego mundialu i na dokładkę będących w fenomenalnej formie gospodarzy – tak trudnej drogi do tytułu nie miał chyba jeszcze nikt.
W grupie nie stracili ani jednej bramki, natomiast w fazie pucharowej tracili po jednej w każdym meczu – dokładnie identycznie jak Włosi na poprzednim turnieju. Czyżby taki był teraz patent na mistrzostwo?
15 strzelonych bramek to natomiast nowy rekord Euro – i przy okazji wypada zauważyć, że na pięć ostatnich turniejów od 2008, Hiszpanie byli najbardziej bramkostrzelnym zespołem aż czterokrotnie (w 2020 na równi z Italią) – słabiej im poszło tylko w 2016.
Natomiast Anglia… Ech. Nie wiem, jaki jest tamtejszy odpowiednik Jasnej Góry, ale z pewnością Southgate i jego podopieczni powinni się tam udać na kolanach, śpiewając pieśni dziękczynne – to, że tak grająca drużyna zdołała się doczołgać aż do finału i jeszcze być tam o krok od przedłużenia męczarni o dogrywkę, trudno wytłumaczyć inaczej niż ingerencją sił nadprzyrodzonych. Raz wygrać psim swędem, to może się zdarzyć każdemu, ale żeby tak prawie w każdym meczu, to już przechodzi ludzkie pojęcie.
Francuzi też wystawili cierpliwość kibiców na ciężką próbę – dojście do półfinału z trzema golami w pięciu meczach (z czego dwa samobóje i jeden karny) stało się już memem – ale oni przynajmniej wszystko poza atakiem mieli ogarnięte i choć goli nie strzelali, to też praktycznie nie tracili, sytuację na boisku kontrolując prawie zawsze. Z Hiszpanią już nie dali rady, ale jeśli tylko przypomną sobie jak się strzela, to może nie być na nich mocnych.
Chyba że Niemcy – spory pech, że trafili na Hiszpanię już w ćwierćfinale, bo to powinien był być finał. Tymczasem zaliczyliśmy już czwarte z rzędu Euro bez Niemców w finale – tak fatalnej passy nie mieli jeszcze nigdy.
Holandia już po raz piąty przegrała w półfinale – żadnej innej drużynie nie zdarzyło się to więcej niż trzykrotnie.
Finał i oba półfinały rozstrzygnęły się w podstawowym czasie gry – pierwszy raz od 2008.
Szwajcaria od 2016 rozegrała pięć spotkań w fazie pucharowej Euro i cztery z nich rozstrzygnęły się dopiero w karnych (tylko raz na korzyść Szwajcarów). Co ciekawe, na MŚ proporcję mają odwrotną – jeden konkurs karnych w pięciu ostatnich meczach (a i to przegrany).
Wynik 2:1 padł w fazie pucharowej aż siedmiokrotnie – tyle samo razy, co w fazach pucharowych czterech (!) poprzednich Euro łącznie.
Niedoceniony sukces Francuzów: jako pierwsi w historii nie dali Polsce wygrać meczu o honor.
No właśnie, wypadałoby jeszcze napisać coś o Polsce… ale strasznie mi się nie chce. Kibicowanie naszym to najbardziej niewdzięczny patriotyczny obowiązek, jaki może być w czasie pokoju – i na tym wolałbym poprzestać.