Prawie jak King – tak można najkrócej podsumować ten zbiór opowiadań. Wiadomego sloganu jednak nie powtórzę, bo nie chcę tworzyć wrażenia, że to jakiś szajs, który najmarniejszej z książek Kinga do pięt nie dorasta. Co to, to nie. W tym przypadku „prawie” nie robi aż tak wielkiej różnicy – Koontz ustępuje Kingowi tylko nieznacznie (przynajmniej tą książką, bo innych nie czytałem), a diabeł tkwi w szczegółach.
Szczegół pierwszy – przewidywalność. King, nawet jeśli kończył sztampowym happy endem, dbał przynajmniej o to, żeby czytelnik wcześniej w ten happy end mocno zwątpił. Koontz nie dba, a w każdym razie nie wychodzi mu to – w niemal wszystkich opowiadaniach można łatwo odgadnąć, co będzie dalej i czym to się skończy.
Szczegół drugi – konsekwencja. Zabrakło jej szczególnie w tytułowym opowiadaniu, którego końcówka sprawia wrażenie totalnej improwizacji połączonej z pogardą dla logiki i konwencji utworu. Na minus należałoby też zaliczyć deus ex machina w opowiadaniu „Twardziel”, skądinąd całkiem niezłym.
Szczegół trzeci – sztampa. Czyli np. „Czarna dynia”, „Złodziej” czy „W potrzasku” – opowiadania żywcem wyjęte z maszynki do produkcji horrorów, nie silące się nawet na cień oryginalności. Od pisarza z tak wysokiej półki oczekuje się jednak czegoś więcej niż tylko sprawnego warsztatu.
Szczegół czwarty – patos. Chyba nie muszę tłumaczyć, czemu należy go unikać jak ognia. Koontz go nie tylko nie unika, ale w paru opowiadaniach („Pani Attyla Hun”, „Brzask świtu”) mocno nadużywa.
Szczegół piąty – dosłowność. Nie wystarczy, że czarny charakter, porównywany przez narratora z Judaszem, daje głównemu bohaterowi trzydzieści dolarów – autor musi jeszcze jasno wyłożyć, że to metafora trzydziestu srebrników. Tak na wypadek, gdyby czytelnik się nie domyślił. Podobnie cechy niektórych postaci są podkreślane i przejaskrawiane aż do znudzenia, żeby nawet ostatni tępak załapał, z kim ma do czynienia. Wydaje mi się jednak, że typowy czytelnik nie jest aż takim tępakiem.
Mimo wszystko, jak już wspomniałem na wstępie, „prawie” nie robi tu wielkiej różnicy. Koontz pisze bardzo podobnie do Kinga i nawet słabsze teksty czyta się lekko, łatwo i przyjemnie. Na plus wyróżniłbym przede wszystkim „Kocięta” (tylko sześć stron, więc warto przeczytać choćby i w księgarni), „Dłonie” i „Chase”. Podsumowując – bardzo przyzwoite czytadło, nie wzbijające się na szczególnie wysokie poziomy, ale i bez większych wpadek.
Ocena: 4
Komentarze
Nie czytałam opowiadań, ale Koontza odkryłam jakiś czas temu zupełnie przez przypadek (przyznam, że przez ładną okładkę ;) ) i mam o jego książkach bardzo dobre zdanie. Czyta się nawet niż niektóre dzieła Kinga.
A ja dawno nic nie czytałem, w sumie mało książek przeczytałem, tylko powieści Sapkowskiego i Browna.