Czy we wszechświecie istnieje jakieś życie? Z pewnością – na trzeciej planecie od Słońca, żeby daleko nie szukać, jest go całkiem sporo. Jeśli jednak szukać trochę dalej, sprawa się komplikuje. Z jednej strony – skoro życie mogło powstać na Ziemi, to dlaczego nie miałoby się pojawić i na innych planetach? Matka Ziemia nie wydaje się być pod jakimkolwiek względem wyjątkowa, planet o podobnych rozmiarach, budowie, odległości od macierzystej gwiazdy itd. z pewnością jest bardzo, ale to bardzo dużo. Z drugiej strony – skoro życie pozaziemskie istnieje, czemu mimo wszystkich podjętych wysiłków nie zdołaliśmy go dotąd zaobserwować?
Cóż, powodów jest wiele, ale zacznijmy od kwestii podstawowej, o której mówi pierwsza część książki – jak wyglądają szanse na powstanie życia poza Ziemią? Autorzy esejów – ze Stephenem Hawkingiem na czele – wykazują się sporym optymizmem, ale sprawa nie jest taka prosta. Jak dotąd nie udało się odtworzyć laboratoryjnie warunków powstania życia, wiadomo jednak, że byłoby to jeśli nie niemożliwe, to przynajmniej mocno utrudnione, gdyby nie splot wielu korzystnych okoliczności – tak wielu, że być może w ogóle nigdzie indziej nie splotły się one tak szczęśliwie (vide hipoteza jedynej Ziemi).
Sam przebieg biogenezy od strony chemicznej pozostaje zresztą bardzo niejasny, a prawdopodobieństwo spontanicznego powstania nawet najprostszych białek jest tak niewyobrażalnie małe, że nawet przemnożone przez liczbę planet we wszechświecie i czas ich istnienia, daje liczbę z wciąż bardzo wieloma zerami po przecinku. Bez wątpienia przed powstaniem znanych nam białek musiały istnieć jakieś formy pośrednie, które mogły powstać dużo łatwiej i posiadały potencjał do przekształcenia się w białka z prawdziwego zdarzenia. Co to jednak było, jak powstało, jak się przekształciło w białko, DNA itd. – jak dotąd nie wiadomo. No ale jakoś do tego doszło, więc szansa powtórki gdzie indziej jest przynajmniej niezerowa – i tego się trzymajmy;-).
A co z szansami wykształcenia przez to życie inteligencji wystarczającej do stworzenia cywilizacji? Cóż, tu znowu potrzebny jest cały splot sprzyjających okoliczności, bo inteligencja – wbrew pozorom – nie daje aż takiej przewagi ewolucyjnej, żeby jej przyrost był w naturze nieunikniony. Utrzymanie dużego i sprawnego mózgu kosztuje, więc jego posiadanie musi się doraźnie opłacać, a u miażdżącej większości gatunków tak nie jest – rozwinięty instynkt wystarczy do uporania się ze znakomitą większością problemów spotykanych w naturze, więc szkoda zasobów na dodatkowe neurony.
Nawiasem mówiąc, u ludzi wzrost liczby neuronów był najprawdopodobniej tylko efektem ubocznym stosowania prymitywnej metody polowania przez zabieganie na śmierć – nasi prehistoryczni przodkowie ganiali za antylopą czy innym zwierzęciem tak długo, aż padało ono z powodu przegrzania mózgu. Żeby taką metodę efektywnie stosować, sami musieli być na przegrzanie odporniejsi, więc ewolucja premiowała tych, którzy mieli więcej neuronów i mogli dłużej biegać, zanim im makówka odmówiła posłuszeństwa. A dopiero potem się okazało, że sprawniejszy mózg ma i inne zastosowania…
Żeby już nie przedłużać, tu również pozostańmy przy konstatacji, że skoro na Ziemi jakoś się udało, to gdzieś indziej też mogło. A skoro tak, to istnieje też niezerowa szansa, że kiedyś nawiążemy kontakt z jakąś inną cywilizacją. Druga część książki to próby odpowiedzi na pytanie: jakie będą skutki takiego kontaktu? Próby, niestety, mało udane, a w większości spudłowane całkowicie.
Wróćmy na chwilę do kwestii prawdopodobieństwa, tym razem pytając o szanse znalezienia wśród zamieszkanych planet jakiejś cywilizacji technicznej. Słynne równanie Drake’a wiele nam tu nie powie, bo wartości większości jego współczynników są dla nas całkowitą tajemnicą, nawet jeśli chodzi o rząd wielkości. Względną pewność mamy tylko co do liczby gwiazd w naszej galaktyce – ocenia się ją na 200-300 miliardów. Z kolei z historii Ziemi wiadomo, że czas istnienia naszej cywilizacji stanowi mniej więcej jedną milionową czasu istnienia na niej życia, co daje nam częściowe wyobrażenie o proporcji liczby zamieszkanych planet do liczby cywilizacji.
Częściowe, bo oczywiście nie wiemy, jak długo nasza cywilizacja jeszcze będzie istnieć – mogą to być równie dobrze setki lat, jak i miliardy, a to znowu różnica kilku rzędów wielkości. Wiedząc jednak, w jak chorym tempie eksploatujemy naszą planetę i zużywamy surowce wszelakie, można spokojnie założyć, że albo wkrótce dokonamy jakiegoś przełomu technologicznego, albo najdalej za parę stuleci rozliczne surowce zaczną nam się kończyć i zaczniemy zjazd po równi pochyłej.
Jeśli zatem zostać przy wspomnianej jednej milionowej, to aktualnie w naszej galaktyce mogłoby istnieć maksymalnie 200-300 tysięcy cywilizacji. Brzmi nieźle? Ale przecież nie każda gwiazda ma planety i z pewnością daleko nie każda planeta może się pochwalić życiem. Załóżmy optymistycznie, że co setna gwiazda ma jakąś zamieszkaną planetę. Zostaje 2-3 tysiące cywilizacji. Ale znowu nie każda jest wystarczająco rozwinięta, żeby wysyłać sygnały radiowe w kosmos lub/i je odbierać. Myśmy doszli do tego poziomu niecałe sto lat temu, co stanowi mniej więcej jedną czterdziestą czasu istnienia naszej cywilizacji. Ale nawet we wspomnianym pesymistycznym wariancie jeszcze trochę na tym poziomie się utrzymamy, więc niech będzie jedna dziesiąta. Zostaje raptem 200-300 potencjalnych partnerów do kontaktu, a przecież założenia były nader optymistyczne.
Biorąc pod uwagę, że nasza galaktyka ma średnicę ok. 100 tysięcy lat świetlnych, średnia odległość między dwoma zdolnymi do nawiązania kontaktu cywilizacjami wyniosłaby przy wspomnianych optymistycznych założeniach przynajmniej 3-4 tysiące lat świetlnych. Co to oznacza w kwestii kontaktu? Ano oznacza tyle, że nawet jeśli kiedyś dostaniemy jakąś wiadomość z kosmosu, to najpewniej na tej jednej wiadomości się skończy, a my nawet nie będziemy mieli po co na nią odpowiadać, bo cywilizacja jej nadawców prawdopodobnie już jej nie odbierze. Albo bowiem nie będzie istnieć, albo nikt tam już nie będzie pamiętać o wiadomości, którą nadano przecież w zamierzchłych czasach.
A pojedyncza wiadomość najpewniej niewiele nam powie o swoich nadawcach, poza tym że istnieją. Weżmy np. nadaną przez ludzi Wiadomość Arecibo – jeśli jacyś kosmici ją odbiorą (co nastąpi nie prędzej niż za 25 tysięcy lat), to dowiedzą się z niej o nas tylko tego, że jesteśmy (a przynajmniej byliśmy) zbudowani ze związków węgla i mamy DNA – a i to tylko pod warunkiem, że zdołaliby wszystko prawidłowo zinterpretować, w co mocno wątpię. Pozostałe informacje są albo oczywiste (że umiemy liczyć, a wiadomość nadaliśmy jakimś wielkim urządzeniem), albo bezużyteczne (że żyjemy na trzeciej planecie układu i jest nas 4,5 miliarda – to drugie już się zresztą dawno zdezaktualizowało, a za 25 tysięcy lat z pewnością zdezaktualizuje się jeszcze bardziej).
Oczywiście kosmici mogą mieć w swoim odpowiedniku SETI jakichś rozumniejszych specjalistów, którzy stworzą sensowniejszą treść, ale i tak wszystko się rozbija o barierę językową (że o kulturowej nie wspomnę). Nie istnieje samotłumaczący się kod, więc siłą rzeczy trzeba operować na symbolach, za pomocą których trudno przekazać jakieś głębsze treści. Można by wprawdzie, wzorem bohaterów „Fiaska”, wysłać cały film – ale raz, że to ogromne zużycie energii (być może całkowicie na darmo), a dwa, że i film nie gwarantuje zrozumienia, bo to, co dla nas oczywiste, dla odbiorców może stanowić całkowitą zagadkę.
Niestety, autorzy esejów prawie w ogóle nie biorą tych problemów pod uwagę. Większość tak raźno opisuje wymianę informacji, jakby miała się ona odbywać niemalże w czasie rzeczywistym, a niektórzy piszą wręcz o kontakcie bezpośrednim – tu na szczyty kretynizmu wspina się David Brin, który swoje wyobrażenia o kosmitach czerpie najwyraźniej z X-files i komiksów dla dzieci, a dywagacje snuje na poziomie „czy możemy pozwolić ufoludkom pospacerować po mieście, czy lepiej nie ryzykować, że im się coś stanie”, podsumowując swój esej rozbrajająco szczerym wyznaniem, że pisanie go sprawiło mu wiele frajdy. Cieszę się bardzo – szkoda tylko, że mi czytanie tych durnot bynajmniej frajdy nie sprawiło.
Trzecia i ostatnia część książki poświęcona jest pytaniu: Jak kontakt wpłynie na religię? – i tu już mamy zupełny dramat. Nawet nie dlatego, że brednie – po prostu zupełne pustosłowie i banały przetykane cytatami z Biblii (istnienia religii innych niż chrześcijaństwo żaden z autorów nie raczył zauważyć), sprowadzające się do stwierdzenia, że diabli wiedzą, ale jakoś to będzie. Jacek Dukaj już wiele lat temu w krótkim opowiadaniu „In partibus infidelium” więcej (i mądrzej) na ten temat powiedział, niż te wszystkie eseje razem wzięte. Ale w sumie czemu tu się dziwić, skoro trzy z czterech tekstów są autorstwa teologów – co ci pseudonaukowcy mogą mieć mądrego do powiedzenia o życiu pozaziemskim, skoro nawet w obrębie własnej specjalności do żadnych sensownych wniosków nigdy nie doszli?
Podsumowując – pierwsza część (o szansach powtórzenia biogenezy poza Ziemią) niezła, druga (o kontakcie) słaba, trzecia (o religii) niewarta czytania. Ogólnie spory zawód – temat dawał tak wielkie pole do popisu, a tu poza paroma wyjątkami bieda z nędzą…
Ocena: 3