W każdy piątek sobie obiecuję, że w weekend zrobię to, tamto i siamto.
W każdą sobotę zwalam co się da na niedzielę.
W każdą niedzielę stwierdzam pod wieczór, że poniedziałek za pasem, a z zaplanowanych rzeczy zrobiłem w najlepszym razie jedną.
W każdy poniedziałek zaczynam czekać na następny weekend, podczas którego już na pewno się wezmę i zrobię wszystko, co zamierzam.
I jakby ten weekend był trochę dłuższy, to może nawet faktycznie by mi się udało.
Dlatego właśnie przez resztę tygodnia po cichu marzę o 32-godzinnym tygodniu pracy, albo chociaż 36-godzinnym (co drugi piątek wolny). Wiem, że w dobie kryzysu to marzenie niezbyt poprawne politycznie, ale jak już się ten kryzys skończy, to warto by było o tym pomyśleć. Przecież w dwudziestym pierwszym wieku miał panować dobrobyt i błogie lenistwo, a nie praca na pełny etat;-).
Komentarze
Dokładnie mam to samo.