Cichy Fragles

skocz do treści

Święta pomieszania z poplątaniem

Dodane: 21 grudnia 2014, w kategorii: Nauka


obrazek © by Marek Raczkowski

Jak powszechnie wiadomo, za parę dni czeka nas dwa tysiące czternasta rocznica narodzin Chrystusa w betlejemskiej stajence, zgodnie z odwieczną tradycją świętowana choinką i prezentami od Mikołaja, a z tej okazji mamy aż dwa dni wolne od pracy.

Jak jednak mniej powszechnie wiadomo, nic z poprzedniego zdania nie jest prawdą, albo przynajmniej nie do końca.

Zacznijmy od roku: mnich Dionizjusz Mniejszy, któremu zawdzięczamy obowiązującą numerację lat, machnął się w obliczeniach, wyznaczając datę narodzin Jezusa na… cztery lata po śmierci Heroda. Dość niefortunna pomyłka, trzeba przyznać. Czy jednak jesteśmy w stanie wyznaczyć właściwy rok? Św. Łukasz pisze o spisie ludności przeprowadzonym przez syryjskiego wielkorządcę Kwiryniusza, co byłoby bardzo dobrą wskazówką – gdyby nie to, że ów spis miał miejsce w 6r n.e., czyli dobre dziesięć lat po śmierci Heroda. Niektórzy historycy uważają, że ewangelista pomylił ten spis z poprzednim, przeprowadzonym w 8r p.n.e. – co by nawet pasowało, ale to znowu kłóci się z dalszym ciągiem…

Nadal według Łukasza: Jezus rozpoczął nauczanie mając „lat około trzydziestu”, a było to „w piętnastym roku rządów Tyberiusza Cezara”, czyli 27/28 n.e. – niby 36 lat można uznać za „około trzydziestu”, ale wątpliwości pozostają. Niestety, u pozostałych ewangelistów wskazówek chronologicznych ze świecą szukać – nawet co do narodzin za panowania Heroda nie można mieć całkowitej pewności, skoro poza Łukaszem wspomina o tym tylko Mateusz. Wszyscy zgodnie podają, że ukrzyżowanie miało miejsce za panowania Piłata (26-36 n.e.), ale nie wiadomo, kiedy dokładnie; zresztą i tak nie znamy ówczesnego wieku Jezusa – tradycyjnie mówi się o trzydziestu trzech latach, ale nie znajduje to żadnego oparcia w Biblii, powyższe wzmianki św. Łukasza to wszystko, co mamy. Możemy zatem stwierdzić tylko tyle, że Jezus urodził się jakieś 2020 lat temu, plus minus kilka – bardziej precyzyjnie nie sposób tego określić.

Tyle w kwestii roku, a co z dniem i miesiącem? Cóż, tu także nic pewnego. Żaden z ewangelistów nie zająknął się bodaj słowem na temat choćby pory roku, jedyną wskazówką mogłaby być wzmianka (znów u Łukasza – co to by było, gdyby nie on?) o pasterzach przebywających w polu z owcami – gdyby oczywiście założyć, że ów szczegół faktycznie miał miejsce, a nie tylko został dodany dla ubarwienia relacji (bądź co bądź Łukasz świadkiem narodzin nie był, więc co on tam mógł wiedzieć). Ale gdyby nawet, to w izraelskim klimacie wypas owiec jest możliwy od lutego do listopada, czyli prawie przez cały rok.

No właśnie, prawie cały, ale 25 grudnia to sam środek tego okresu, który odpada, czyli akurat najmniej prawdopodobny moment. Skąd zatem taka data? Cóż – tego dnia przypadało święto narodzin rzymskiego boga Mitry, którego kultu raczkujący Kościół nie potrafił wykorzenić, więc postanowił przejąć jego najważniejsze święto i zaadaptować je do swoich potrzeb. Jak widać, skutecznie. Mędrcy Kościoła dorobili do tego uzasadnienie, jakoby zwiastowanie archanioła Gabriela miało miejsce 25 marca, a narodziny musiały nastąpić po dziewięciu miesiącach, czyli 25 grudnia – ale nie muszę chyba mówić, że datę zwiastowania musieli również z palca wyssać, bo Biblia jej nie podaje; poza tym nie wynika z niej jednoznacznie, by poczęcie miało miejsce od razu w tym dniu.

Tyle w kwestii daty – a co z miejscem? Otóż sprawa nie jest tak jasna, jak by się zdawało – z czterech ewangelii tylko dwie podają Betlejem jako miejsce narodzin Chrystusa. Marek nie wspomina o tym ani słowem, jako miejsce jego pochodzenia podając wyłącznie Nazaret, natomiast u Jana Betlejem jest wspomniane raz, i to w kontekście sugerującym, że Jezus nie miał z tym miasteczkiem nic wspólnego:

Inni mówili: «To jest Mesjasz». «Ale – mówili drudzy – czyż Mesjasz przyjdzie z Galilei? Czyż Pismo nie mówi, że Mesjasz będzie pochodził z potomstwa Dawidowego i z miasteczka Betlejem?» I powstało w tłumie rozdwojenie z Jego powodu.
(J 7, 41-43)

Jan ani słowem tego zarzutu nie komentuje, co trzeba uznać za dość dziwne, jeśli miał on być niesłuszny. Z kolei według ewangelii Mateusza Józef i Maryja po prostu mieszkali w Betlejem i dopiero po powrocie z Egiptu osiedli w Nazarecie, bo tak Józefowi nakazał Bóg. Tylko u Łukasza mamy kanoniczną wersję o spisie ludności, z powodu którego musieli opuścić Nazaret i udać się do Betlejem, skąd pochodzili – problem jednak w tym, że Rzymianie nigdy podobnego wymogu podczas spisów nie stosowali; byłby on zresztą jaskrawym absurdem, grożącym paraliżem państwa, gdyby jakimś cudem udało się go wyegzekwować.

Skąd się wzięło to całe zamieszanie? Cóż – jak wspomina powyższy cytat, mesjasz miał się narodzić w Betlejem, więc byłoby trudno wytłumaczyć Żydom, czemu ma nim być Jezus z Nazaretu. Nasuwa się zatem przypuszczenie, że Łukasz i Mateusz postanowili nieco nagiąć fakty, żeby dopasować rzeczywistość do proroctwa – praktyka niezbyt licująca ze statusem świętych, ale czemu nie? Cel uświęca środki i tak dalej…

Tak czy siak, narodziny nastąpiły i tego się trzymajmy. Ale dlaczego świętujemy je pod choinką? Bo czemu z Mikołajem, to chyba każdy wie – szóstego grudnia mamy jego święto, a że to dystans niespełna trzech tygodni, to Boże Narodzenie go przyciągnęło i wciągnęło – do tego stopnia, że biedak jest już bardziej kojarzony z Bożym Narodzeniem niż ze swoim własnym świętem, systematycznie schodzącym w coraz głębszy cień. Ale za to został niewątpliwie najpopularniejszym świętym, znanym już i poza światem chrześcijańskim – coś za coś. No dobra, to co z tą choinką?

Prapoczątki tej tradycji giną w mroku dziejów. Można uznać za pewnik, że – podobnie jak z datą – Kościół zaadaptował tu pogański obyczaj, ale tyle było w starożytności obyczajów związanych ze stawianiem drzewka w domu, że nie sposób dojść, który lub które przekształciły się ostatecznie w choinkę. Na pewno jednak pierwotnie nie miała ona związku z Bożym Narodzeniem, lecz z… Adamem i Ewą. 24 grudnia to ich imieniny, więc drzewko stawiane tego dnia miało symbolizować rajską jabłoń (która raczej nie była jabłonią, ale już nie czepiajmy się szczegółów).

Ponieważ jednak w północnoeuropejskim klimacie trudno o porządnie wyglądającą jabłonkę w środku zimy, zaczęto wykorzystywać drzewka iglaste, a żeby mimo wszystko jakiś związek z rajską jabłonią było widać, wieszano na nich jabłka – zwykle sztuczne, bo o prawdziwe też było w zimie trudno. Z czasem do jabłek doszły cukierki dla dzieci, zrywane przy okazji rozdawania prezentów, potem inne ozdoby i zabawa zaczęła się rozkręcać coraz bardziej, aż w końcu o samym jabłku zapomniano. A skoro ubranie choinki zaczęło wymagać więcej zachodu, to i szkoda ją było stawiać tylko na jeden dzień – zaczęto ją zatem ubierać coraz wcześniej, a rozbierać coraz później, co z kolei osłabiło związek z konkretnym dniem – i tym sposobem dominujące Boże Narodzenie zagarnęło jeszcze jeden obyczaj.

Na koniec kwestia, którą wydawała mi się oczywista i niewarta tłumaczenia, ale ostatnio zauważyłem, że często nie ogarniają jej nawet producenci kalendarzy – co dokładnie świętujemy w tych dniach? Jeśli wierzyć niektórym kalendarzom, 25 i 26 grudnia to dwa dni Bożego Narodzenia, według innych to odpowiednio Boże Narodzenie oraz Drugi Dzień Świąt, a widziałem nawet i taki, w którym 25 to Wigilia, a 26 – Boże Narodzenie…

Uporządkujmy zatem ten bałagan: 24 grudnia to wigilia Bożego Narodzenia, która sama w sobie nie jest żadnym świętem – „wigilia” to w staropolszczyźnie po prostu przeddzień i w dawnej literaturze często czytamy o „wigilii nowego roku”, czy „wigilii powrotu z podróży”. Słowo to jednak wyszło z użycia i z jakiegoś powodu tylko w tym jednym kontekście do dzisiaj się utrzymało, stając się już de facto nazwą własną, często pisaną wielką literą. 25 grudnia to samo Boże Narodzenie (żeby było śmieszniej, spychane w cień przez wigilię, której poświęca się obecnie znacznie więcej uwagi, niż samemu poprzedzanemu przez nią świętu), a 26 – dzień św. Szczepana, pierwszego chrześcijańskiego męczennika, ze świętem dnia poprzedniego nie mający nijakiego związku. Wszystko jednak wskazuje, że jeszcze trochę, a i on popadnie w zapomnienie, wciągnięty i zmiażdżony przez bożonarodzeniową grawitację.

Uff. Mam nadzieję, że udało mi się to i owo rozjaśnić. Na wszelki wypadek chciałbym jeszcze zaznaczyć, że niniejszy wpis ma charakter czysto edukacyjny i w żadnym razie nie chodzi w nim o hejtowanie świąt – rozdawanie sobie prezentów uważam za milutki obyczaj (choć czasem kłopotliwy), a urodziny Mitry to okazja równie dobra jak każda inna. Pohejtować mógłbym raczej „świąteczny nastrój”, co rok budowany przez marketerów i media workerów (bo przecież nie dziennikarzy) w sposób coraz bardziej sztuczny, krzykliwy i tandetny – ale na to wolę już spuścić wodę zasłonę litościwego milczenia…


Komentarze

Podobne wpisy