Cichy Fragles

skocz do treści

Ewolucja Boga (Robert Wright)

Dodane: 11 listopada 2012, w kategorii: Literatura, Nauka

okładka (Prószyński i S-ka)

Nie, ten tytuł nie ma nic wspólnego z kreacjonizmem. Z ewolucjonizmem zresztą też niewiele – książka traktuje o ewolucji tylko jednego, dość szczególnego gatunku, jakim są bogowie – a oni podlegają nieco innym regułom niż pozostałe formy życia, jakkolwiek zarówno krzyżowanie, jak i selekcja naturalna również u nich ma miejsce. Nic zresztą dziwnego – skoro świat się zmienia, to i religie nie mogą stać w miejscu, a niczego lepszego od ewolucji nie wymyślono. Zaskakujący bywa natomiast przebieg tego procesu.

Zaczęło się oczywiście od prymitywnych wierzeń plemiennych, analizowanych przez autora na przykładzie współcześnie istniejących społeczności plemiennych, nietkniętych przez cywilizację. Wierzenia te nie do końca nawet stanowią religię w naszym tego słowa rozumieniu – duchy, czary czy bóstwa stanowią dla ludzi pierwotnych tak oczywisty element świata jak np. chmury, obrzędy są czynnościami całkowicie zwyczajnymi, przyziemnymi wręcz, a w ich językach nie występuje nawet słowo „religia”. Nie dlatego, że nie potrzebują jej nazywać, tylko dlatego, że w ich pojmowaniu świata nie da się nawet takiego bytu wyodrębnić, z braku kryteriów odróżniających czynności i przekonania religijne od pozostałych.

No ale my takie kryteria mamy, więc analiza wierzeń samych w sobie nie stanowi problemu. Pierwsze ciekawe spostrzeżenie autora – wbrew powszechnemu wśród wierzących przekonania, jakoby moralność wynikała wyłącznie z religii, u ludów pierwotnych jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Bóstwa i inne istoty nadprzyrodzone zajmują się wieloma dziedzinami życia, czasem wykazując daleko posuniętą specjalizację (np. osobni bogowie odpowiadający za połowy poszczególnych gatunków ryb), ale akurat kwestiami etycznymi się nie zajmują; życie pozagrobowe to absolutny standard, ale jego kształt prawie nigdy nie zależy od postępowania w życiu doczesnym; klęski żywiołowe i inne tragedie zwyczajowo tłumaczy się gniewem duchów, ale domniemaną przyczyną tego gniewu zwykle nie jest żaden upadek moralności w plemieniu, tylko np. niedopełnienie jakiegoś obrzędu.

Według autora przyczyną takiego stanu rzeczy jest niewielki rozmiar społeczności plemiennych i wzajemna zależność ich członków od siebie, wymuszająca stałą współpracę – w takich warunkach silny egoizm nie ma szans się rozwinąć, z braku anonimowości trudno popełnić jakiś niecny czyn niepostrzeżenie, a działanie na szkodę bliźniego jest zarazem działaniem na szkodę plemienia, czyli pośrednio i na własną. Żadna dodatkowa motywacja do uczciwego życia w zgodzie z resztą plemienia nie jest więc potrzebna – postawę taką wymusza już własny partykularny interes.

Ale każdy kij ma dwa końce – w kontaktach z innymi plemionami ten model przestaje działać i wkracza moralność Kalego: wszystko dobre, co służy naszym interesom, żadne zasady wobec obcych nie obowiązują, o empatii nie ma mowy. Bywa, że nawet zamordowanie członka innego plemienia jest uznawane za czyn etycznie obojętny, jeśli tylko nie pociąga za sobą zagrożenia dla interesów naszego plemienia. Nie trzeba chyba tłumaczyć, że przy takim podejściu nie ma mowy o powstaniu większych struktur społecznych.

Większe struktury jednak powstały, nie bez pomocy bogów, którzy stopniowo zaczęli się interesować moralnością, w miarę rozwoju społeczeństw coraz bardziej uniwersalną – bliźnim był już nie tylko członek rodziny czy plemienia, ale także mieszkaniec tego samego miasta czy państwa, ewentualnie poddany tego samego władcy. Wszyscy ludzie jeszcze nie – to by przecież nie było w interesie władzy państwowej, która z religią doskonale współżyła, wykorzystując ją do swoich celów (i vice versa – wsparcie władzy znakomicie pomagało w umacnianiu religii i rugowaniu konkurencji).

Co znamienne, równolegle ze społeczeństwami ewoluowały panteony: w religiach plemiennych jedni bogowie byli ważniejsi, inni mniej ważni, ale generalnie wszyscy sobie równi; w społecznościach wodzowskich jeden z bogów zwykle wyrastał ponad innych, stając się bądź to ich ojcem, bądź to władcą, bądź nawet stwórcą; wreszcie w zhierarchizowanych państwach również wśród bogów kształtowała się ścisła hierarchia, podział na wyższe i niższe kręgi, często wielostopniowy. Co więcej, w państwach rządzonych dyktatorsko także dominujące religie zwykle miały jednego boga zdecydowanie wyrastającego ponad pozostałych (np. Marduk w Babilonie), natomiast w tych bardziej demokratycznych najwyższy bóg, jeśli w ogóle istniał, był otoczony partnerami, z którymi musiał się liczyć (np. Zeus i Olimpijczycy w Grecji).

Ciekawym przypadkiem był judaizm: jego wyznawcy zamieszkiwali dwa państwa i każde z nich, mimo wyznawania tej samej religii, miało innego najwyższego boga – w królestwie Judy był nim El, a w królestwie Izraela znany nam skądinąd Jahwe. Pierwotnie silniejszą pozycję miał ten pierwszy, do tego stopnia, że jego imię stało się hebrajskim rzeczownikiem pospolitym oznaczającym boga – to też skądś znamy. Tu jednak znowu wkroczyła polityka – królestwo Judy zostało podbite przez Asyrię i ton w judaiźmie zaczęli nadawać Izraelici, którzy w ramach wypierania konkurencyjnego Ela zaczęli jeszcze silniej wywyższać Jahwe ponad innych bogów – także w drodze przypisywania mu dotychczasowych atrybutów Ela i innych lokalnych bóstw.

Potem jednak sytuacja się skomplikowała, gdy Izrael również został podbity, tyle że przez Babilończyków, wyznawców Marduka. Pomijając politykę, przyniosło to również problem teologiczny: w tamtych czasach podejście do religii było w pewnym sensie bardziej pragmatyczne niż dzisiaj, jako że z podbicia jednego państwa przez drugie chętnie wyciągano wniosek, że bóg najeźdźców okazał się silniejszy od boga podbitych, więc to temu pierwszemu należy od tej pory oddawać cześć. Teolodzy wykazali się jednak nieszablonowym myśleniem, wykorzystując tę logikę na korzyść swojej wiary: oto Jahwe rozgniewał się na Izraelitów za ich nieprawości (zapewne z niedostatkiem wiary na czele) i postanowił ich ukarać, zsyłając na nich Marduka, który w istocie był tylko narzędziem w jego rękach. Patrzcie i uczcie się, jak można przekuć porażkę w sukces.

Później podobnym sprytem wykazali się pierwsi chrześcijanie, którzy do hańby, za jaką uchodziło ukrzyżowanie ich proroka, dorobili post factum wytłumaczenie, że to była zaplanowana przez Boga śmierć za grzechy ludzkości, najwyższe poświęcenie i tak dalej, co okazało się ideą niezwykle nośną… Ale to już inna historia, nie streszczajmy całej książki – zdecydowanie lepiej przeczytać ją samodzielnie.

Na zachętę dodam, że nie brakuje tam ciekawych spostrzeżeń na temat rozbieżności między Ewangeliami – jak się okazuje, znając kolejność ich powstawania, można z tych rozbieżności niejedno wydedukować w temacie kształtowania się chrześcijańskiej doktryny (w której według autora więcej jest poglądów świętego Pawła niż Jezusa). Podobnie zresztą z całą Biblią – jej najstarsze fragmenty („najstarsze” nie znaczy tu „początkowe”, gdyż ich kanoniczna kolejność nie odpowiada kolejności postawania) zawierają zaskakująco dużo pozostałości po czasach politeizmu, czasem nawet jawnie wspominają o bogach innych niż Jahwe. Redaktorzy Biblii najwyraźniej podchodzili do kwestii spójności księgi dość niefrasobliwie.

Na minus natomiast – szkoda, że książka kończy się na powstaniu islamu, wypadałoby przecież wspomnieć jeszcze o reformacji i oświeceniu, które również nie pozostało bez wpływu na obraz Boga. Szkoda także, że nie ma tu ani słowa o rozwoju religii innych niż monoteistyczne. No i niestety trzeba wytknąć autorowi pewne manipulacje w końcówce. Najpierw dość grubymi nićmi szyta próba przedstawienia islamu w jak najlepszym świetle, żeby go dopasować do teorii o systematycznej ewolucji religii w kierunku coraz to bardziej uniwersalnych i pokojowych – autor np. gładko przechodzi do porządku dziennego nad agresywnymi ustępami Koranu, bagatelizując je i usprawiedliwiając jako uwarunkowane bieżącą polityką, od której zależało przetrwanie nowej religii. Może i tak było, ale czy to unieważnia ich treść i późniejszy wpływ na postępowanie wiernych?

Druga poważna manipulacja to posłowie, nazwane przez autora „manifestem agnostyka” – w manifeście tym porównuje on ideę Boga z ideą elektronu, którego prawdziwej natury do końca nie rozumiemy (nie wiemy np. czy jest on cząsteczką, czy falą), co jednak nie przeszkadza nam z tej idei korzystać, gdyż mimo tej niekompletności pozostaje ona użyteczna. Podobnie ma być z Bogiem, gdyż jego natury również nie potrafimy pojąć, ale sama idea wpływa pozytywnie na wielu ludzi, pomagając im w życiu lub skłaniając do czynienia dobra. Manipulacja podwójna, bo zarówno „niezrozumienie natury”, jak i „użyteczność” ma w każdym z tych przypadków inne znaczenie – elektron, choć jeszcze niepoznany do końca w każdym możliwym aspekcie, jest jednak poznawalny, a użyteczność idei oznacza jej przydatność naukową; natomiast w przypadku Boga o poznawalności nie ma mowy, a to, co autor nazywa użytecznością, należałoby raczej nazwać pozytywnym wpływem.

Sama teza o pożytkach z religii ma zresztą fundamentalną słabość – mimo dobrych pięciuset stron wywodu, autor nie wykazał, że postęp moralny ludzkości nie dokonałby się bez religii, lub że dokonałby się wolniej. Owszem, parę przykładów jej pozytywnego wpływu wskazał, ale o przykładach przeciwnych się nie zająknął – może właśnie dlatego poprzestał na powstaniu islamu, żeby nie musieć przypominać czytelnikowi o negatywnych zjawiskach (typu wojny religijne), które w późniejszych wiekach zaczęły się mnożyć, szczególnie w Europie. Mimo tych wszystkich zastrzeżeń, lektura z pewnością nie będzie stratą czasu – wobec szerokiej wiedzy autora, lekkie skrzywienie ideologiczne można mu wybaczyć.

Ocena: 5-


Komentarze

Podobne wpisy