Cichy Fragles

skocz do treści

Książki nominowane do nagrody ArtRage

Dodane: 19 czerwca 2018, w kategorii: Literatura

Problem z książkowymi nagrodami z czytelniczego punktu widzenia jest taki, że rzadko kiedy zna się wszystkie nominowane tytuły, nawet jeśli ktoś czyta nałogowo – za dużo książek jest na rynku, za dużo różnych gustów, za dużo nawet nagród, żeby za tym wszystkim nadążać. Można sobie oczywiście powiedzieć, że np. będę czytać wszystko, co nominują do Nike, to jednak wymaga odrobiny samokontroli, z którą bywa różnie, no i planowania, żeby się wyrobić z lekturą pomiędzy ogłoszeniem nominacji a werdyktem – z czym także bywa różnie.

Dlatego bardzo mi się spodobał pomysł na nagrodę literacką ArtRage, polegający na tym, że lista nominowanych książek to zarazem pakiet e-booków, sprzedawany w trybie „zapłać ile chcesz”, przy czym zakup pakietu daje prawo do zagłosowania na wybraną książkę. Dzięki temu nie trzeba samodyscypliny ani biegania po księgarniach – wszystko można kupić za jednym zamachem, a potem już tylko czytać, by na koniec z pełną znajomością tematu zdecydować, komu ta nagroda się należy.

Podjąłem zatem wyzwanie – i oto, co z tego wynikło. Nominowane tytuły ułożyłem poniżej w kolejności od najsłabszego do najlepszego, z zastrzeżeniem, że jest to kolejność mocno orientacyjna i praktycznie dowolne sąsiednie pozycje mógłbym z czystym sumieniem zamienić miejscami.


10. Bestia najgorsza (Michał Cetnarowski)

Nie da się ukryć – najgorsza. Pretensjonalna, nudna, męcząca, a każde z tych opowiadań na to samo kopyto: Bierzemy jakiś wątły pretekst fabularny, zawiązujemy akcję, potem przez dziesiątki stron snujemy życiorys bohatera lub bohaterów, od dzieciństwa do chwili obecnej, po drodze obowiązkowo opisując poznanie jakiejś ważnej osoby na imprezie na studiach (bohaterowie Cetnarowskiego prawie nigdy nie nawiązują znajomości inaczej niż podczas imprez na studiach, z czego można wnosić, że autor miał te studia bardzo rozrywkowe), a na koniec, jak już dochodzimy do obiecywanego od początku punktu kulminacyjnego, to zamiast odpalić chociaż jeden finałowy fajerwerk, spuszczamy z balonu powietrze ze smętnym „pff”. Niechże autor idzie pisać biografie, bo to go wyraźnie bardziej pociąga, niż tworzenie sensownej prozy.


9. Pozwól rzece płynąć (Michał Cichy)

O, jakie ładne nazwisko, już go lubię. Niestety tylko jego, bo książki nie polubiłem ani trochę. Reportaż o życiu na warszawskiej Ochocie ani w najmniejszym stopniu nie wzbudził mojego zainteresowania, ani nie dał mi cienia poczucia, że jest to miejsce w jakikolwiek sposób wyjątkowe (przeciwnie – mam wrażenie, że z dokładnością do szczegółów topograficznych i imion miejscowych bezdomnych, dałoby się napisać identyczną opowieść o praktycznie dowolnej dzielnicy dowolnego polskiego miasta), ani nie zachwycił stylem pisarskim (czyta się nieźle, parę dobrych fraz można znaleźć, ale nic ponadto), ani w ogóle. Przeczytać można, zachować w pamięci raczej trudno.

Książka dostała nagrodę jury ArtRage – trudno by mi było bardziej się nie zgodzić z werdyktem.


8. Po trochu (Weronika Gogola)

Jedyna kobieta wśród nominowanych autorów (gdzie tu jakiś parytet, hm?) zdecydowanie mi nie podeszła. Dopóki pisze o swoim dzieciństwie, jest to jeszcze niezłe i gdyby postanowiła się tego trzymać, mogłaby z tego wyjść fajna lektura – ale kiedy się rozwodzi nad losami całej swojej rodziny, do poziomu „ciotka sąsiada szwagra wujka”, to strasznie słabo się robi, prawie jak u Cetnarowskiego. Ostatni rozdział to najlepsze podsumowanie tego, co mnie tu boli: bohaterka/autorka, którą parę rozdziałów temu zostawiliśmy jako dziewczynkę w wieku przednastoletnim, nagle jest już studentką i zdajemy sobie sprawę, że potencjalnie najciekawszy okres jej życia nas ominął, bo zamiast tego czytaliśmy przez pół książki o jakichś ciotkach, wujkach i sąsiadach. Ale też trzeba przyznać, że zakończenie książki jest zacne i pozwala mieć nadzieję, że następnym razem będzie lepiej.

Powieść dostała nominację do Nike, co z kolei pozwala sądzić, że może po prostu nie umiałem dostrzec jej wybitności.


7. Przemytnicy (Konrad Janczura)

Na Podkarpaciu przyroda bogata, a ludzie biedni, ale za to twardzi i twardo po ziemi stąpający, jak dowiadujemy się na dzień dobry. Na teksty o tym, jak to niby jakiś kraj czy region zamieszkują wspaniali ludzie, od dziecka mam alergię, więc nie nastawiło mnie to pozytywnie. Na szczęście potem ludzie okazują się wcale nie tacy wspaniali, za to żywi, wiarygodni i nieobojętni czytelnikowi. Historia, wbrew tytułowi, o przemycie prawie nie mówi, koncentrując się na codziennym, zwyczajnym życiu przemytników, z imprezami, romansami i narzekaniem na brak perspektyw (aczkolwiek i z dramatycznym zakończeniem) – nie brzmi to porywająco, i owszem, żadne arcydzieło to nie jest, ale swój klimat ma i wrażenie pozostawia dość pozytywne.


6. Rdza (Jakub Małecki)

Zaczyna się, zgodnie z wyświechtaną receptą Hitchcocka, od trzęsienia ziemi: rodzice głównego bohatera (kilkuletniego wówczas chłopca) giną w wypadku samochodowym. Potem jednak napięcie nie rośnie, tylko opada – w dwutorowej narracji na zmianę czytamy o dorastaniu bohatera (ze skokami po parę miesięcy lub lat między rozdziałami) i o historii jego rodziny, od wojny poczynając (ze skokami o kilka-kilkanaście lat), aż do nieuniknionego zejścia się obu torów w jednym punkcie. Zabieg ciekawy, ale realizacja nie do końca – przez całą książkę oczekiwałem, że w finale poznamy przyczyny tajemniczego wypadku, który okaże się w jakiś sposób wynikać z wcześniejszych wydarzeń, tymczasem przyczyny te okazują się zupełnie trywialne i niepowiązane z czymkolwiek. Ot, jechali i się zdarzyło, co się zdarzyło. Zawód.

Całość, choć czyta się nieźle, też trochę zawodzi. Powieść zręcznie skomponowana, z paroma fajnymi smaczkami (np. na wieść o tragedii jeden z krewnych mówi „Bozia wzięła twoich rodziców do siebie”, z czego bohater wyciąga logiczny wniosek, że Bozia to potwór, który porywa ludzi), ale też monotonna i przekombinowana. Tu mała sugestia dla ewentualnych pisarzy: jeśli kosmicznie nieprawdopodobny zbieg okoliczności zdarza się raz, to OK – wszystko, co możliwe, kiedyś się zdarzy; jeśli dwa razy, to jeszcze broni się to jako licentia poetica; ale jeśli zdarza się trzy, pięć, dziesięć razy, to już wypada się zastanowić, czy to nadal powieść realistyczna…


5. Przyducha (Maciej Piotr Prus)

Wreszcie coś, co nie jest historią niczyjej rodziny, co za ulga. Ani o rodzinie bohatera, ani w sumie o nim samym prawie niczego tu nie wiemy, poza tym, że jest on znajomym wielkiego artysty Filipa Fronta – w związku z czym, gdy Front gdzieś wyjeżdża, zostawia mu klucze do mieszkania, celem podlewania kwiatków. Bohater już to wczuwa się we Fronta, już to próbuje zarobić na jego fanach, gotowych płacić ciężkie pieniądze za możliwość zobaczenia mieszkania swojego idola – a tymczasem dookoła robi się dziwnie, żeby nie powiedzieć surrealistycznie. Krakowski Kazimierz, gdzie toczy się akcja, zostaje odcięty kordonem sanitarnym od świata pod pozorem epidemii (której nikt z mieszkańców jakoś nie zauważył), bohater zaczyna się wplątywać (czy może raczej być wplątywany) w jakieś ciemne sprawki ze służbami specjalnymi w tle…

Sam bohater porównuje swoją sytuację z „Małą apokalipsą” Konwickiego, mi natomiast książka skojarzyła się bardziej z „Według łotra” Snerga – w obu przypadkach świat przedstawiony jawi się jako wielka dekoracja, na której główny bohater chcąc nie chcąc odgrywa rolę, w jakiej ktoś go siłą obsadził; w obu przypadkach próżno pytać, kto i po co. Niestety, w obu przypadkach chciałoby się zapytać także autora, co właściwie chciał przez to powiedzieć.


4. Exodus (Łukasz Orbitowski)

Co można zrobić, kiedy świat niespodziewanie robi nam „trach” i całe życie w jednym momencie wali się w gruzy? Bohater Orbitowskiego, jak sam tytuł wskazuje, wybiera ucieczkę. Ucieczkę w sensie dosłownym, czyli wyjazd jak najdalej, po uprzednim pozbyciu się dokumentów, komórki i wszystkiego, co go z zawalonym życiem łączyło. Oczywiście jednak z czasem się okaże, że ucieczka nie jest rozwiązaniem – nawet jeśli można zostawić wszystko za sobą fizycznie, to niekoniecznie psychicznie…

Powieść bardzo dobra literacko (podkreślmy sprytny pomysł z wielokrotnym powtarzaniem kluczowej sceny z życia bohatera, początkowo składającej się z jednego słowa „trach”, potem za każdym razem wydłużanej o kolejne słowa i zdania, aż do uzyskania pod koniec książki pełnego obrazu), z drugiej jednak strony trochę przegadana i męcząca – zwłaszcza druga część ciągnie się i ciągnie, przez długi czas wydając się donikąd nie zmierzać. Zachowania głównego bohatera też mi się niezbyt kleją w całość: niby wiadomo, że każdy człowiek ma wiele twarzy, a dramatyczne przeżycia nie pozostają bez wpływu na osobowość, momentami jednak trudno nie odnieść wrażenia, że każda z czterech części opowiada o kim innym – zwłaszcza ta ostatnia, kiedy bohater, do tej pory pokorny i stroniący od przemocy, nagle zmienia się we wściekłego szaleńca. Mogło być gorzej, do pełnej satysfakcji jednak trochę zabrakło.


3. Zombie (Wojciech Chmielarz)

A tu dla odmiany powieść czysto rozrywkowa, bez zagłębiania się w duszach bohaterów, bez problemów egzystencjalnych i bez aspiracji do Nike. Główny bohater, dziś ceniony prokurator, jako nastolatek zabił (tak przynajmniej sądzi) młodocianego bandytę, który terroryzował szkołę i podwórka. Nagle jednak, po wielu latach, zaczyna dostawać sygnały sugerujące, że ów bandyta jakimś cudem żyje – i oczywiście zamierza się zemścić. Ciąg dalszy, choć w ogólnym zarysie przewidywalny, obfituje w niespodzianki i gwałtowne zwroty akcji, które nie pozwalają się nudzić ani przez jeden rozdział – i choć całość wydaje się nieco przekombinowana i z różnych względów nieprawdopodobna, a logika miejscami szwankuje, to inwencji fabularnej autora i zręczności w manipulowaniu czytelnikiem nie sposób nie docenić. Mimo niewielkiego zamiłowania do kryminałów, z pewnością jeszcze po jego książki sięgnę.


2. Duchy Jeremiego (Robert Rient)

No nie, znowu jakaś rodzinna drama, jęknąłem po pierwszych zdaniach – a że książkę czytałem jako przedostatnią pozycję z pakietu, miałem już tej tematyki wyżej uszu. Ale kolejne zdania i strony stopniowo zmieniły moje nastawienie, i to diametralnie. Historia chłopca, który nie potrafi sobie poradzić z chorobą i śmiercią matki, to na pierwszy rzut oka nic nowego, były takich opowieści setki – ale oryginalny jest sposób jej opowiedzenia. Bohater ani nie jest aniołkiem (dość powiedzieć, że w wieku trzynastu lat pali papierosy i trawkę, tą drugą także handlując), ani specjalnie nie grzeszy intelektem (kiedy się dowiaduje o swoich żydowskich korzeniach, nie wie jak to rozumieć, ponieważ słowo „Żyd” zna tylko jako obelgę), ani nie ma z matką za dobrych relacji, ponieważ brzydzi się okazywaniem uczuć i nie znosi przytulania, w ogóle zresztą o uczuciach nie potrafi mówić – tymczasem te w miarę rozwoju wydarzeń targają nim coraz mocniej. A autor opisuje to z fantastycznym wyczuciem, zarówno językowym, jak i emocjonalnym.

Jedyne, co mogę zarzucić tej powieści, to trochę blady obraz matki, która mimo fundamentalnego znaczenia dla fabuły, pozostaje tu najmniej wyrazistą postacią, praktycznie pozbawioną osobowości – o ile o dziadku, ciotce czy nawet sąsiadce dowiadujemy się sporo, rola matki sprowadza się do cierpienia i umierania. Można to wprawdzie uzasadnić punktem widzenia bohatera, dla którego mama to mama i o czym tu w ogóle mówić – ale jakieś preteksty fabularne do przybliżenia jej czytelnikowi dałoby się przecież bez trudu znaleźć. Innych zastrzeżeń nie mam.

Powieść została nominowana do Nike – i bezdyskusyjnie na to zasługuje, a może i na więcej.


1. Hello World (Michał Radomił Wiśniewski)

Trzy pokolenia jednej rodziny, każde opisywane w stosownym dla siebie czasie gramatycznym. Jeden łączący je wątek: ciąża. W trzech równoległych opowieściach obserwujemy oczekiwanie na dziecko w schyłkowym PRL-u, w czasach dzisiejszych oraz w oddalonej o pokolenie przyszłości. Gigantyczne międzypokoleniowe różnice tak realiów, jak i systemów wartości, czynią te historie, mimo wspólnego tematu, praktycznie nieprzystawalnymi: o ile między przeszłością i teraźniejszością można jeszcze znaleźć trochę punktów stycznych, o tyle przyszłość, w której życie toczy się już bardziej w VR niż w realu, odrywa się od wcześniejszych doświadczeń prawie całkowicie – do tego stopnia, że urodzenie dziecka sprowadza się tu do roli jeszcze jednego achievementu w grze w życie, a bohaterka przyjmuje z pewnym zaskoczeniem informację, że dzieci to ludzie, a nie jakaś zaawansowana forma Tamagotchi.

Jeden wspólny mianownik nadal jednak można wskazać: samotność. Nawet w teraźniejszości, choć oglądamy przykładne małżeństwo i chcianą ciążę, prawie nie widzimy małżonków razem – on zasuwa w start-upie w nadziei na zbicie fortuny na rewolucyjnym pomyśle, ona ma wolne – każde z nich przeżywa więc rozterki związane z nadchodzącym rodzicielstwem na własną rękę…

Powieść wysoce eksperymentalna, tak w treści, jak i w formie – wspomniane trzy czasy gramatyczne, wiele różnorodnych przerywników (listy, maile, czaty, blognotki i hasła demotywacyjne w rodzaju: „83% Polek nie zdecydowałoby się na dziecko, gdyby wiedziały, co je czeka”), zmieniająca się narracja i język, przeplatanie tradycyjnej historii obyczajowej z SF – wszystko to daje mieszankę może niekoniecznie wybuchową, ale niewątpliwie najbardziej oryginalną ze wszystkich nominowanych utworów.


Tytułem podsumowania: kolejność, jako się rzekło, jest mocno orientacyjna, ale nie bez wyraźnych punktów. Ostatnie miejsce nie podlega dyskusji, skład podium również, ale już kolejność na tym podium mogłaby być dowolna – Chmielarz, Rient i Wiśniewski prezentują tak różne style i gatunki, że nie sposób przyłożyć do nich jednej miary, wedle której dałoby się ich sensownie porównać. Gdybym miał trzy głosy, problemu by nie było – ponieważ jednak mam tylko jeden, zdecydowałem się wyróżnić „Hello world”, ponieważ mało co tak sobie cenię, jak oryginalność.

Co do samej nagrody – pomysł, jak też się rzekło, zacny, natomiast co do realizacji mam parę uwag. Po pierwsze, dziesięć książek to jednak trochę za dużo, w zupełności wystarczającą liczbą byłoby siedem-osiem. Mimo paru miesięcy na lekturę, potrzebowałem jednak odrobiny samozaparcia, żeby się ze wszystkimi wyrobić – byłoby oczywiście dużo łatwiej, gdybym nie czytał w międzyczasie innych, ale nie da się przecież ciągle czytać polskich historii rodzinnych, jakąś odmianę trzeba mieć. I to właśnie po drugie: dobór lektur nieszczególnie mi podszedł, za duża monotematyczność, a nie wydaje mi się, żeby Polacy byli aż tak prorodzinni, żeby o niczym innym nie pisać (gdyby faktycznie byli, raczej nie mielibyśmy najniższej dzietności w Europie). Po trzecie, fatalnym pomysłem było natychmiastowe przyznanie nagrody jury – oba werdykty powinny być ogłaszane jednocześnie, czy to ze względów PR-owych, czy to dla uniknięcia podprogowej sugestii dla czytelników, którą książkę powinni docenić.

Po czwarte i ostatnie, liczyłem na jakieś dyskusje o nominowanych tytułach na profilu ArtRage, bądź co bądź formuła nagrody powinna znakomicie temu sprzyjać, tymczasem żadnej tego typu aktywności jak dotąd nie było – i chyba już nie będzie, skoro głosowanie kończy się w najbliższy piątek. Skoro żyjemy w dobie mediów społecznościowych, wypadałoby bardziej zadbać o społecznościową stronę nagrody. Niezbyt też rozumiem, czemu głosujących zachęca się do wysyłania uzasadnienia mailem, zamiast umożliwić wysłanie go przez formularz do głosowania – usability fail, który chyba nie wpłynie dobrze na liczbę tych uzasadnień.

No ale pierwsze koty za płoty – wierzę, że druga edycja nagrody (zakładam, że takowa będzie) naprawi niedoróbki pierwszej i zgodnie z deklaracją założycielską doda swoje trzy grosze do krajobrazu nagród literackich. Czego Wam, sobie i ArtRage’owcom życzę.


Komentarze

Podobne wpisy