Jeśli rażą Cię wulgaryzmy, kliknij zdjęcie, aby je ocenzurować.
Długo to trwało, ale w końcu PiS niechcący spełnił obietnicę: Polska wstała z kolan. Skończyło się klęczenie przed Kościołem, które znosiliśmy (z coraz większymi oporami, ale jednak) przez ostatnie trzydzieści lat, skończyła się taryfa ulgowa dla księży, a zaczęło chóralne skandowanie słowa, które powinni byli usłyszeć już w 1989, kiedy zaczynali nam się szarogęsić. Wtedy oczywiście usłyszeć tego nie mogli, bo wiatr wiał w inną stronę, ale teraz powinni zacząć się przyzwyczajać, bo nie ma wątpliwości, że usłyszą to jeszcze wielokrotnie. Moje antyklerykalne serduszko tak puchnie z dumy, że jeszcze trochę i zacznie mi rozsadzać klatkę piersiową.
Najzabawniejsze, że cała ta awantura była im tak naprawdę do niczego niepotrzebna. Ustawę antyaborcyjną już i tak mieliśmy najbardziej restrykcyjną w Europie, a de facto o legalną aborcję było jeszcze trudniej niż de iure: klauzula sumienia pozwala lekarzom odmawiać zabiegów całkowicie dowolnie (nawet jeśli prywatnie skrobią hurtowo), a wymóg wskazania przy tym innego lekarza, u którego można przerwać ciążę, pozostaje na papierze – sprawa Chazana ostatecznie dowiodła, że wyegzekwować tego warunku, albo chociaż ukarać lekarza za jego złamanie, po prostu się nie da.
W efekcie legalnych aborcji mieliśmy zaledwie około tysiąca rocznie, podczas gdy porównanie zarówno z innymi państwami, jak i z samą Polską sprzed przyjęcia ustawy, wskazywało, że powinno ich być sto razy tyle. I tyle też, albo niewiele mniej, pewnie faktycznie jest, ale w podziemiu lub za granicą, więc tym nie trzeba się przejmować – im przecież nie chodzi o jakieś tam „dzieci nienarodzone”, tylko o władzę. „W jaki sposób człowiek utwierdza swoją władzę nad drugim człowiekiem? Każąc mu cierpieć” – George Orwell, „Rok 1984”.
Jednocześnie kwestia aborcji przez lata nijak nie przekładała się na politykę – choć sondaże od dawna pokazują przewagę zwolenników liberalizacji nad przeciwnikami, w parlamencie niezmiennie zasiadają prawie wyłącznie zwolennicy status quo i zwolennicy dalszego zaostrzania. Sytuacja z punktu widzenia Kościoła prawie idealna. Na dodatek Czarne Protesty z 2016 stanowiły jasny sygnał, że kolejnych zakazów nie przepchnie się po dobroci – najrozsądniejsze, co w tej sytuacji można było zrobić, to siedzieć cicho i się cieszyć tym, co jest. Ale fundamentalistom rozsądek jest obcy, więc zdecydowali popchnąć sprawę do przodu – i teraz mogą tylko płakać nad tym, co narobili.
Choć jestem wcieleniem dobra i łagodności, z całego serca życzę im, żeby płakali aż do odwodnienia.
Powodów im nie zabraknie – demonstracje rządu ani ePiSkopatu nie obalą, ale podminowały ich pozycję potężnie i zapoczątkowały trend, który prędzej czy później zmiecie to towarzystwo ze sceny. Nie mówię, że nastąpi to już po najbliższych wyborach – pamiętajmy zresztą, że klerykalizm to nie tylko PiS, czarne sumienie mają tu prawie wszystkie liczące się partie – ale fala już ruszyła, a odwrotu nie będzie. Procesy demograficzne są nieubłagane, a młodzież, której doświadczeniem pokoleniowym właśnie stały się antykościelne protesty, do Kościoła już nie wróci.
I wszystko byłoby super – nic tylko kupować popcorn i delektować się katastrofą tej bandy – gdyby nie to, że w tle mamy ciągle narastającą pandemię. To skądinąd wielkie szczęście w nieszczęściu dla rządu, że protesty wybuchły akurat w momencie, kiedy jego bajeczki o niesamowitym sukcesie w walce z koronawirusem zaczynają walić się z hukiem – ale już za chwilę ten huk zacznie zagłuszać nawet najgłośniejsze demonstracje. Matematyka jest jeszcze bardziej nieubłagana niż demografia, a liczby nie pozostawiają złudzeń: już tylko cud (w postaci gwałtownego spadku zachorowań) mógłby uratować służbę zdrowia przed totalną zapaścią. A to niestety będzie katastrofa nie tylko dla rządu, ale i dla nas. Szczęście w nieszczęściu (już nie dla rządu) – młodzieży umrze najmniej.
Tak czy owak: ***** ***.