Cichy Fragles

skocz do treści

Nasi okupanci (Tadeusz Boy-Żeleński)

Dodane: 28 stycznia 2013, w kategorii: Literatura, Polityka

okładka (Wolne Lektury)

„Bóg — powiada orędzie biskupie — dał wolność ojczyźnie, a jej dzieci chcą dla niej nowy grób wykopać. Już nawet kopią, bo w myśl tego projektu (dozwalającego w pewnych warunkach poronień), powstają poradnie działające publicznie. Rodzice prawdziwie katoliccy, prawdziwie kochający Ojczyznę, nigdy pod żadnym pozorem nie powinni iść za tą wstrętną, iście szatańską pokusą”.
„Już z okazji ostatniego święta papieskiego — pisze ks. prymas — napiętnowałem niesłychany projekt ustawy o małżeństwie jako zamach… jako zuchwałą próbę… wydania rodziny polskiej na bezeceństwa bolszewizmu… Komisja kodyfikacyjna ośmieliła się jednak zlekceważyć… Nie można dość stanowczo odeprzeć tych haniebnych zakusów”… I tak dalej.

Napiętnowałem… zuchwałą… bezeceństwa… ośmieliła się… haniebne zakusy… Co słowo, to obelga. (…) Tak przemawia rzymski dygnitarz do wielkiego ciała najpoważniejszych prawoznawców, powołanych przez polski rząd celem przygotowania nowych ustaw!
O co zresztą chodzi? Jeżeli formuła komisji kodyfikacyjnej jest nie po myśli kościoła, można by się wszak porozumieć co do jej zmiany; ale cała rzecz w tym, że kler nie chce żadnego porozumienia, nie chce unormowania tej sprawy; nawet dzisiejszy chaos i chroniczny skandal stosunków prawnych są milsze niż jakiś porządek, o ile by ten porządek nie przyznawał mu absolutnego monopolu, cła i myta we wszelkich sprawach małżeńskich. Chodzi o to „ucho igielne”, przez które, wbrew słowom Pisma, przechodzą jedynie bogacze…

(…)

I to jest charakterystyczne: o wszystkim mówią te orędzia, tylko nie o kwestiach materialnych. Utarła się taka kurtuazja, bardzo wygodna; wobec kleru, który — zbiorowo czy pojedynczo — jest najbardziej nieubłagany, gdy idzie o sprawy pieniężne, stale przystoi udawać, że te rzeczy nie istnieją, że wszystko rozgrywa się w wymiarach zaziemskich.
Niewątpliwie, biorąc zewnętrznie, Polska jest klerykalna. Kina ani dancingu nie otworzy nikt bez święconej wody. Ale klerykalna była do ostatnich czasów i Hiszpania; pod tą powierzchnią mogą się kryć niespodzianki.
Katolicyzm w Polsce jest zaledwie w jakich 20% religią, a w 80% przemysłem, znakomicie zorganizowanym przedsięwzięciem finansowym. (…) Katolicyzm nasz jest niemal obojętny na punkcie dogmatu; — może np. Towiański, który przeczył bóstwu Chrystusa, być in odore sanctitatis u naszych katolickich pisarzy. Jest obojętny na wszystko, co nie ma bezpośredniego związku z taksami i opłatami (kara śmierci, sądy doraźne); natomiast wszystko, co dotyka w jakiej bądź mierze aparatu finansowego, uderza w najczulszy punkt tego „katolicyzmu”. Dlatego wydobyć na światło szalbierczy i świętokradzki przemysł „unieważnień”, oświetlić dzisiejsze praktyki rozwodowe, oświadczyć się po stronie uczciwości i prawa, znaczy — w ich języku — „godzić w istotne zasady moralności chrześcijańskiej”. Ładne dają świadectwo tej moralności chrześcijańskiej!
Kler potrafił zacieśnić pojęcia moralności po prostu do wstrzemięźliwości lub — ściślej biorąc — obłudy płciowej. Z siedmiu grzechów głównych upodobali sobie tylko jeden, a z dziesięciu przykazań bożych co najmniej siedem jest im obojętnych. Człowiek moralny, kobieta cnotliwa, tych słów używa się tylko w znaczeniu płciowym; poza tym ten człowiek może być lichwiarzem i wyzyskiwaczem, obżartuchem i leniwcem, potwarcą i kłamcą; kobieta może być piekielnicą, plotkarą i jędzą. (…) Otóż wobec tego, że ci ludzie są oficjalnymi piastunami moralności, że najzazdrośniej strzegą swego monopolu w tym zakresie, nie jest bez znaczenia fakt, że nędza, wojna, szpiegostwo, oszustwo, spekulacje, wyzysk i wszystkie w ogóle niedole ludzi to są dla nich rzeczy „moralnie obojętne”.
Bo powiedzmy sobie: każdy rząd w Polsce, chce czy nie chce, będzie się uginał pod naciskiem kleru, dopóki ciemnota lub bierność ogółu będzie czyniła ten kler realną czy fikcyjną potęgą. Dopóki w Polsce będzie można wykrzykiwać wzniośle „Bóg i religia”, tam gdzie w gruncie chodzi o władzę i o pieniądze.

Sporo tych cytatów, ale to tylko wierzchołek góry lodowej – pół książki mógłbym zacytować, a dalej ciężko by było zauważyć, że nie powstała ona w zeszłym roku, tylko – bagatela – osiemdziesiąt lat wcześniej. Aż trudno uwierzyć: parę pokoleń i parę epok minęło, a stosunki Kościoła z państwem polskim opisywane przez Boya wyglądają tak łudząco podobnie do dzisiejszych, że łatwiej wyliczyć różnice, niż analogie. A jeśli pominąć ornamenty (np. straszenie bolszewizmem, zamiast liberalizmem), to nawet nie będzie to zbyt długa wyliczanka.

Różne zatem były przede wszystkim linie frontu na wojnie Kościoła z rozumem. In vitro oczywiście przed wojną nie istniało, a legalizacja związków homoseksualnych była nie do pomyślenia, ale potężny bój się toczył o… śluby cywilne. Dziś rzecz najnormalniejsza w świecie, której zwalczanie nie przyszłoby do głowy najzacieklejszym fundamentalistom, ale w tamtych czasach bynajmniej. Kościół stawał wręcz na głowie, śląc listy biskupie, zbierając podpisy w całej Polsce i naciskając na rząd, żeby nie dopuścić do wprowadzenia w Polsce tej nowinki z zepsutego Zachodu, zagrażającej rodzinie, podważającej fundamenty cywilizacji i tak dalej – znamy i dzisiaj ten refren.

Słychać go było i na drugim froncie, przeciw antykoncepcji – planowanie rodziny (nawet metodami „naturalnymi”, które dzisiejszy Kościół już łaskawie dopuszcza) stanowiło przecież zbrodnię niesłychaną, której absolutnie nie mogły usprawiedliwić takie drobiazgi jak życie w ubóstwie (przed wojną nieporównanie częstszym i głębszym niż dzisiaj – minimum biologiczne wcale nie stanowiło rzadkości, a równocześnie liczba dzieci bywała i dwucyfrowa), więc i tu propaganda działała pełną parą. Nie przeciw legalizacji, bo ta już zdążyła nastąpić, ale przeciw szerzeniu wiedzy na ten temat wśród ciemnego ludu, który często nawet nie zdawał sobie sprawy, że seks bez rozmnażania jest w ogóle możliwy. Na autora spadały więc ciężkie gromy za szerzenie wrażej propagandy, a otwierane m.in. przez niego poradnie pikietowano i atakowano w ramach walki z demoralizacją.

Boy bezlitośnie piętnuje głupotę hierarchów, rozbija w proch argumenty przeciwko „eksperymentom społecznym” (dawno już wówczas przetestowanym na Zachodzie) i rozwodzi się na temat tragicznych skutków utrzymywania status quo, tłumacząc niektóre sprawy jak dzieciom – ale wszystko to chyba z poczuciem walenia grochem o ścianę, skoro skłonności Kościoła do jakiejkolwiek dyskusji były przyzerowe, jego arogancja sięgała niebios, a prasa prawicowo-katolicka dysponowała niewyczerpanymi zapasami błota do rzucania w każdego lewaka (czy raczej, według ówczesnej terminologii, komunistę). To też skądś znamy.

Gwoli sprawiedliwości trzeba jednak przyznać, że przez te 80 lat debata publiczna trochę się ucywilizowała – co by nie mówić o standardach np. mediów Rydzyka, to jednak groźby karalne (przed wojną powszechne, a i nierzadko realizowane) się tam nie pojawiają, nie ma też agitki tak prymitywnej jak te przytaczane przez Boya. Również sam Kościół nie jest dziś tak agresywny i nie trzyma swoich wyznawców żelazną ręką, a jego autorytet, już i tak daleko mniejszy niż przed wojną, systematycznie słabnie – wiele zatem wskazuje, że za kolejne kilka dekad felietony Boya stracą wreszcie na aktualności…

Ocena: 4+


Komentarze

Podobne wpisy