Cichy Fragles

skocz do treści

Przeczytane w 2021

Dodane: 14 stycznia 2022, w kategorii: Literatura

Rok czytelniczy 2021 liczbowo był dla mnie więcej niż dobry: przeczytałem 55 książek (w tym aż 44 na czytniku – upadek książki papierowej nie podlega już dyskusji) i 36 komiksów (w tym rekordowe dziesięć na tablecie, ale to raczej jednorazowy pik, niż zapowiedź trwałej tendencji – tu papier nadal trzyma się mocno).

A jakościowo? To już oczywiście dłuższy temat.

Zacznijmy od książki roku – wybór był tym razem wyjątkowo prosty:

Twoja twarz jutro (Javier Marias)

Monumentalna powieść o… hmm, łatwiej by było powiedzieć, o czym ona NIE traktuje, bo od piętrowych dygresji na wszelkie możliwe tematy książka aż się ugina, a koncentracja autora/narratora/bohatera na szczegółach przekracza granice obsesji – dowolny drobiazg, któremu zwykły śmiertelnik nie poświęciłby więcej niż sekundę uwagi, typu plamka na czyimś bucie, potrafi go skłonić do wielostronicowych rozważań, z czego ta plamka jest, w jaki sposób mogła się tam pojawić, co z tego można wnioskować na temat osoby, która rzeczony but nosi, z jaką inną widzianą ostatnio plamą się to bohaterowi kojarzy – i tak dalej, i tak dalej. Zaprawdę powiadam Wam: Proust i Kafka mogą się przy Mariasie schować.

Próbka:

Telefon Luisy w Madrycie był nadal zajęty. Nie był uszkodzony, jak wyjaśnili mi w biurze napraw, a żadne z nas nie miało telefonu komórkowego, tego szpiegowskiego wynalazku. Może była połączona z Internetem, zachęcałem ją do założenia drugiej linii, żeby nie blokować telefonu, proponowałem nawet, że za to zapłacę, ale jeszcze tego nie zrobiła, korzystała z Internetu tylko okazjonalnie, to pewne, niemożliwe więc, żeby z tego właśnie powodu telefon był tak długo zajęty w czwartek wieczór, w jeden z dni, kiedy zgodnie z naszymi ustaleniami miałem odbywać telefoniczne rozmowy z synkiem i córeczką, zanim dzieci pójdą spać, zrobiło się już zbyt późno, godzina później w Hiszpanii, tam już po dziesiątej wieczór, tutaj po dziewiątej, pewnie zjedli we troje kolację, oglądając telewizję albo jakiś film na wideo, trudno im było dojść do porozumienia na temat tego, co chcą oglądać, dzieliła ich zbyt duża różnica wieku, na szczęście chłopiec był cierpliwy i opiekuńczy wobec siostry i często jej ustępował, zaczynałem się o niego niepokoić, był opiekuńczy nawet wobec własnej matki, a możliwe, że i wobec mnie, szczególnie teraz, kiedy wiedział, że jestem daleko i na wygnaniu, osierocony w jego mniemaniu, ludzie, którzy są tarczą, bardzo cierpią w życiu, podobnie jak strażnicy, którzy zawsze mają wytężony słuch i czujne oko. Pewnie już leżą w łóżkach, ale przez kilka minut będą jeszcze mieli zapalone światło, to rodzaj bonusa, jaki dawaliśmy im z Luisą, żeby mogli jeszcze coś poczytać – komiks, byle co, jakąś bajkę – nim nadejdzie sen, to okropne, kiedy znasz dokładnie zwyczaje domu, w którym nagle już cię nie ma i do którego wracasz tylko z wizytą, zapowiedziawszy się zawczasu, jak jakiś bliski krewny raz na jakiś czas, lecz ciągle jeszcze tkwisz w utkanej przez siebie pajęczynie, w świecie zdarzeń, które budowały twoje poczucie bezpieczeństwa i wydawały się niemożliwe bez twojego współudziału, bez ciebie, wieloletniego wspólnika tego, co się robiło i widziało tyle razy, i nie jesteś w stanie wyobrazić sobie żadnych zmian, chociaż wiesz, że nic ich nie powstrzyma, może już się dzieją, mogą być nawet pożądane i jesteś już zdolny jakimś wewnętrznym okiem je widzieć takie, jakie mogłyby być te zmiany, które zajdą pod twoją nieobecność i za twoimi plecami, ciebie już tam nie ma, nie jesteś już uczestnikiem ani nawet świadkiem, jakbyś został wyrzucony z potoku czasu, który widziany z niekorzystnej odległości, zmienił się dla ciebie w nieruchomy obraz albo zastygłe w bezruchu wspomnienie.

…i tak jeszcze przez kilka kolejnych akapitów, zanim bohater w końcu odłoży słuchawkę. W związku z tym akcja posuwa się do przodu w tempie lodowca, długości rozdziałów mają się nijak do czasu trwania opisanych wydarzeń, a historia, którą można by bez trudu opowiedzieć na kilkudziesięciu stronach, rozciąga się na ponad tysiąc.

Cóż, nie jest to lekka lektura, przyznaję bez bicia. Ale zdecydowanie warto podjąć ten wysiłek, by docenić ostrość spojrzenia autora, który nigdy nie poprzestaje na powierzchownych obserwacjach, lecz schodzi ciągle głębiej i głębiej, zadając sobie w kółko pytanie: „I co jeszcze?”

To ledwie początek, kontynuuj, no dalej, wytęż mózgownicę. Dopiero dalsze myślenie jest ciekawe i trudne: dalsze wytrwałe myślenie i wytrwałe spoglądanie, kiedy ma się uczucie, że nie ma już nad czym się zastanawiać ani na co patrzeć, że kontynuacja jest stratą czasu. To, co naprawdę ważne, tkwi w straconym czasie, tam, gdzie powiedziałbyś, że nie może być już nic więcej.

Mógłbym tak cytować i cytować, z samych najsmakowitszych kawałków uzbierałby się tekst dużo dłuższy od niniejszego wpisu – ale nie idźmy na łatwiznę, skoro właśnie przed taką postawą autor nas przestrzega. Wróćmy zatem do początkowej kwestii: o czym właściwie jest ta powieść?

Główny bohater to wykładowca literatury hiszpańskiej w Oxfordzie (ewidentne alter ego autora), który ze względu na swój dar obserwacji zostaje zatrudniony przez brytyjskie służby specjalne do specyficznej pracy: ma analizować i oceniać ludzi, obserwując rozmowy przeprowadzane z nimi. Ludzie ci na ogół są dla niego anonimowi, także cele, jakim ma służyć analiza ich osobowości, pozostają dla niego tajemnicą – z czasem jednak okaże się, że konsekwencje wydawanych werdyktów bywają daleko poważniejsze, niż by się mogło wydawać, a praca nie pozostaje także bez wpływu na niego samego.

Kręgosłupem powieści, ukrytym pod grubymi warstwami dygresji i rozważań, ale i zasugerowanym w tytule, jest więc moralitet – problem odpowiedzialności za czyny, a nawet może bardziej za słowa (nieprzypadkowo w jednej z dłuższych dygresji autor pochyla się nad plakatami propagandowymi z czasów wojny, ostrzegającymi przed nieostrożnymi rozmowami, które mogły kosztować czyjeś życia, nieprzypadkowo także wielokrotnie wraca do sprawy swojego ojca, którego w czasach Franco spotkały prześladowania z powodu donosu), która to odpowiedzialność bywa jednak mocno nieoczywista z powodu braku bezpośredniego związku między wypowiedzianymi słowami, a ich dalekosiężnymi skutkami (wiele tu daje do myślenia opowieść profesora Wheelera o jego żonie, ale nie będę spoilerować); dla wielu ludzi długość łańcucha przyczyn i skutków bywa czasem zbyt wielka, żeby w ogóle uznawać jego przeciwne krańce za związane ze sobą, ale bynajmniej nie dla autora, który w swoich wywodach potrafi prędzej czy później połączyć wszystko ze wszystkim.

Sprowadzanie sensu książki do moralitetu byłoby oczywiście karygodnym jej spłyceniem – jako się rzekło, powieść to monumentalna i poruszająca szeroką gamę tematów – żeby jednak należycie opisać jej treść, trzeba by dużo dłuższego tekstu… który zresztą może bardziej by odstraszył potencjalnych czytelników, niż zachęcił, bo im dłużej piszę, tym bardziej stwierdzam, że nijak nie potrafię oddać magii tej powieści (może trzeba było jednak pójść na łatwiznę i posypać cytatami?). Tak więc poprzestanę na solennym zapewnieniu, że „Twoja twarz jutro” to skończone arcydzieło, które samo w sobie powinno zapewnić autorowi Nobla.


Inne zeszłoroczne lektury pozostały w głębokim cieniu tej jednej, ale o części z nich nadal warto wspomnieć:

O sztuce (Ernst Gombrich) – tytuł mówi wszystko: historia sztuki (głównie malarstwa) od starożytności po XX wiek, z uwzględnieniem zmieniających się ról, jakie odgrywała – a co za tym idzie, także pozycji artystów w społeczeństwie i ich dążeń. Książka bogato ilustrowana, gdyż autor wyznawał słuszną zasadę, że nie ma sensu rozpisywać się o dziełach, których czytelnik nie ma przed oczami, przez co nie może skonfrontować tekstu z obrazem. Jeśli akurat szukacie wprowadzenia do wiedzy o sztuce, to już nie musicie szukać.

Germinal (Emil Zola) – przejmująca opowieść o życiu egzystencji XIX-wiecznych górników: potworne warunki pracy w kopalni, głodowe płace i bezwzględny wyzysk przez kompanię górniczą, która tylko kombinuje, jak by tu wycisnąć z pracowników jeszcze więcej za jeszcze mniej – co w końcu prowadzi do wybuchu strajku generalnego. Krok tym bardziej desperacki, że górnicy bez wypłaty nie mają żadnych środków do życia, a zarząd bezlitośnie to wykorzystuje, grając na czas, żeby głód zmusił ich do kapitulacji. Efektów można się domyślić…

Jessica Jones: Alias – komiks o superbohaterach dla dojrzałego czytelnika. Tytułowa (super)bohaterka prowadzi biuro detektywistyczne, co i raz dostając sprawy, które typowo się zapowiadają (zaginione dziecko, żona podejrzewająca męża o zdradę), ale mniej typowo rozwijają. Wbrew oczekiwaniom, bardzo niewiele tu mordobicia, a dużo więcej dialogów, problemów obyczajowych i społecznych – no i superherosi też nierzadko pokazują ludzką twarz.

Święto kozła (Mario Vargas Llosa) – historia ostatnich dni dominikańskiego dyktatora Trujillo, budząca pewne skojarzenia z „Rozmową w Katedrze”, ale podchodząca do tematu dyktatury z innej strony – tym razem autor koncentruje się na samym dyktatorze i jego otoczeniu, ukazując jak w soczewce marność i podłość ludzi tworzących reżim. Trudno powiedzieć, kto tu jest bardziej żałosny i odrażający – sam przywódca, lubujący się w gwałceniu kobiet degenerat, czy jego akolici, trzymani pod butem i gotowi na wszystko, byle nie utracić łaski pana. Jak bardzo na wszystko – zapewniam, że nawet sobie nie wyobrażacie.

Porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym (Roz Chast) – autobiograficzny komiks o zmaganiach autorki ze starością rodziców: ogarnianie życia za nich, załatwianie pomocy i opieki, bieganie po szpitalach, last but not least użeranie się z nimi samymi, bo ich dziwactwa i demencja ojca dodatkowo komplikują sprawy. Historia śmieszno-straszna, z naciskiem jednak na ten drugi człon – choć autorka jest wybitną satyryczką, pewne tematy najwyraźniej pozostają zbyt nieprzyjemne, żeby dało się je podać na wesoło.

Morfina (Szczepan Twardoch) – październik 1939, Polska właśnie odniosła kolejne moralne zwycięstwo, a główny bohater zostaje zwerbowany do rodzącego się ruchu oporu. Ponieważ, jako syn Niemca i Ślązaczki, zna oba języki doskonale, zostaje Volksdeutschem, żeby skuteczniej infiltrować wroga – co oczywiście skutkuje powszechnym uznaniem go za podłego zdrajcę, któremu się ręki nie podaje. Nic dobrego wyniknąć z tego nie może – z wyjątkiem dobrej literatury, której Twardoch nam tu dostarcza w dużych ilościach, z fantastycznym wyczuciem językowym (także w obu językach), sprawiając, że lektura wciąga jak tytułowy narkotyk.

Listy do młodego pisarza (Mario Vargas Llosa) – któż może lepiej doradzić początkującemu pisarzowi w kwestiach warsztatowych, niż noblista? Pytanie niby czysto retoryczne, ale rozczaruje się ten, kto by tu szukał konkretnych porad – sam autor informuje zresztą na dzień dobry: „Nie jest to podręcznik sztuki literackiej – tej prawdziwi pisarze uczą się sami”. Cóż to zatem jest? Najkrócej mówiąc, zbiór uwag i refleksji na temat pisania, zawierający co najwyżej skrawki wiedzy tajemnej – napisany jednak, jak przystało na noblistę, tak wspaniale, że niedostatkami treści nie ma się co przejmować.

The limits to growth – słynny raport Klubu Rzymskiego o niewesołych perspektywach naszej cywilizacji, w popularnym mniemaniu skompromitowany nietrafnością prognoz – mniemanie to jednak błędne, bo ani nie o konkretne prognozy tu chodzi, ani przewidywania autorów nie rozminęły się z rzeczywistością zbyt mocno. Tekst koncentruje się przede wszystkim na ogólnych zasadach i trendach kierujących naszym rozwojem, prezentując szereg scenariuszy na przyszłość w zależności od zmian poszczególnych parametrów, dochodząc na tej podstawie do wniosku, że jeśli nie zmienimy filozofii, na której opiera się nasza gospodarka, to mamy przerąbane. Niestety, z roku na rok widać coraz wyraźniej, że nawet jeśli autorzy mylili się w szczegółach, to wnioski wyciągnęli słuszne…

Jaśnie pan (Jaume Cabre) – mord na pięknej kobiecie to standardowy punkt wyjścia dla kryminału (co zrobić, piękne kobiety zawsze budzą większe emocje, nawet po śmierci), ale potem już standardowo nie jest: sprawca zostaje momentalnie schwytany, a że tak naprawdę jest niewinny, to już nikogo nie obchodzi, ponieważ pechowym zbiegiem okoliczności paru wysoko postawionym osobom z różnych powodów mocno zależy na jak najszybszym zamknięciu sprawy. Nie zobaczymy tu zatem wnikliwego śledztwa i nie dowiemy się, kto naprawdę zabił (choć można się tego domyślać) – dowiemy się za to niejednego o naturze ludzkiej.


Z rozczarowań natomiast: Historia naszej świadomości (Joseph LeDoux) – miało być o ewolucji mózgu, tymczasem pierwsze pół książki jest o ewolucji, a drugie pół o mózgu, przy czym obie połówki mogłyby być osobnymi książkami – pierwsza nawet niezła, druga zamęczająca czytelnika nadmiarem technikaliów, w których chyba tylko fachowcy mogą się połapać. Wymęczyły mnie także dwie amerykańskie powieści: Great Jones Street (Don DeLillo) i Zwrotnik Raka (Henry Miller), których sens jakoś mi umknął. Poza tym na szczęście istotniejszych wpadek nie było.


Ciekawostka roku to natomiast Obłok Magellana (Stanisław Lem) – jedna z pierwszych powieści Mistrza, zarazem najmniej znana, powstawała bowiem w mrocznych czasach socrealizmu i znalazło się w niej trochę propagandowych treści, których autor potem się wstydził, więc zakazał jej wznawiania. Czy słusznie? Cóż – rozdział, w którym bohaterowie trafiają na wrak amerykańskiego statku kosmicznego, to faktycznie propaganda godna sowieckiego produkcyjniaka (martwym astronautom towarzyszą m.in. butelki po alkoholach i pornografia dla podkreślenia ich upadku moralnego, jak również Biblie dla podkreślenia ich zacofania), gdyby jednak ten żenujący fragment usunąć, reszta nie byłaby wiele bardziej socrealistyczna niż „Astronauci” – rzecz dzieje się wprawdzie w odległej przyszłości, w której na całym świecie panuje już dawno komunizm, ale jest to podane w sposób najzupełniej strawny, bardziej jako element świata przedstawionego niż ideologiczna deklaracja.

Być może jednak Lem miał jeszcze jeden powód, by tę powieść ukryć przed czytelnikami: otóż zawiera ona zaskakująco dużo zalążków późniejszych utworów. Świat powszechnego dobrobytu, gdzie praktycznie wszystko jest za darmo, a ludziom brakuje wyzwań – prawie jak w „Powrocie z gwiazd”. Wyprawa w kosmos w poszukiwaniu obcych cywilizacji, do której przypadkiem dołącza dodatkowy pasażer cierpiący wskutek wypadku na amnezję – wypisz wymaluj „Fiasko”. Problemy na statku kosmicznym, twórczo rozwiązywane przez dzielnych inżynierów – trochę jak w „Edenie”. Planeta, która zdradza obecność inteligencji samym swym zachowaniem, ponieważ porusza się po orbicie w nienaturalny sposób – zupełnie jak w „Solaris”. Próba kontaktu z obcą cywilizacją, zakończona katastrofą przez nieporozumienie – znowu „Fiasko”. Dwaj kosmonauci na odległej placówce, wystawieni na próbę charakteru z powodu śmiertelnie niebezpiecznej awarii – motyw rodem z „Opowieści o pilocie Pirxie”. Rzecz w twórczości Lema niespotykana, recykling pomysłów z innych utworów prawie mu się nie zdarzał.

Przy okazji była to także jubileuszowa, czterdziesta książka Lema, jaką przeczytałem – i jeszcze ciągle nie ostatnia. To naprawdę wielki prezent od losu, że mój ulubiony pisarz był tak niesamowicie płodny.


Cóż dodać – w nowym roku tradycyjnie życzmy sobie, aby był on czytelniczo (jeszcze) lepszy od poprzedniego. Dobrze, że w tych niewesołych czasach, kiedy coraz częściej życzymy sobie, żeby chociaż nie było gorzej, przynajmniej ta jedna dziedzina ciągle pozostaje wyjątkiem.


Skomentuj na Facebooku

Podobne wpisy