Cichy Fragles

skocz do treści

Węgry: anatomia państwa mafijnego (Balint Magyar)

Dodane: 18 września 2019, w kategorii: Literatura, Polityka

Jeśli dojdzie do uszkodzenia systemu norm, w dobrze funkcjonującej demokracji liberalnej mechanizmy rozdziału władz i kontroli instytucjonalnej są w stanie – z lepszym bądź gorszym skutkiem – dokonać naprawy. Dzięki temu pojawiające się dewiacje nie osiągają rozmiarów krytycznych zagrażających stabilności całego systemu.

Kiedy jednak dewiacje norm liberalnej demokracji występują masowo, a w dodatku zyskują rangę celów i wartości, do których dąży władza, stają się cechami dominującymi i konstytuują nowy system.

Co tak naprawdę miał na myśli Jarosław Kaczyński, obiecując swego czasu „Budapeszt w Warszawie”? W jakim stopniu udało mu się tę obietnicę zrealizować podczas czterech lat rządów? Aby móc rzetelnie odpowiedzieć na te pytania, trzeba się najpierw zainteresować, jak właściwie wygląda Budapeszt w Budapeszcie – do czego książka Balinta Magyara nadaje się znakomicie.

Główna teza książki brzmi następująco: Orban po zdobyciu konstytucyjnej większości w 2010 skutecznie zawłaszczył i przebudował państwo pod kątem służenia interesom „adopcyjnej rodziny politycznej”, czyli swoich krewnych, znajomych i protegowanych, do tego stopnia, że korupcja na Węgrzech nie jest już „błędem w systemie”, lecz immanentnym, centralnym elementem systemu. Wyprowadzanie pieniędzy z budżetu nie polega na jakichś tam pojedynczych defraudacjach czy łapówkach, jak w normalnych państwach – Orban stworzył do tego celu cały przemysł, zapewniając sobie i swoim ludziom stały, praktycznie w stu procentach legalny (lub przynajmniej gwarantujący praktyczną bezkarność) dopływ kasy na koszt podatników.

Świat zorganizowanej przestępczości politycznej, państwo mafijne, to znacznie więcej niż patologie w finansowaniu partii czy czarna strefa, której celem jest zdobycie politycznych wpływów. Relacja ulega tu odwróceniu w dwóch wymiarach. Po pierwsze, to nie pewna część środków nielegalnie zdobytych na potrzeby finansowe partii trafia do prywatnych kieszeni, ale potencjał decyzyjny partii jest wykorzystywany nie incydentalnie, lecz systematycznie, do budowania prywatnych fortun. Po drugie, to nie ukryte działania podziemnego świata wypaczają „z dołu” i „z zewnątrz” treść podejmowanych decyzji, ale samo stanowienie prawa i polityka rządowa „z góry” i „od środka” bezprawnie dostosowują się do partykularnych interesów. W państwie mafijnym przestaje obowiązywać zasada „do góry smarujemy, z dołu pobieramy pieniądze za ochronę” charakterystyczna dla świata zorganizowanej przestępczości. Zorganizowane elity posiadające władzę publiczną nakładają tu podatki i opłaty, które spełniają funkcję „pieniędzy za ochronę”.

Najbardziej oczywistym sposobem na dojenie państwa są publiczne inwestycje, które można zlecać zaprzyjaźnionym firmom za ceny grubo powyżej rynkowych. Żeby móc korzystać z tej możliwości do woli, Fidesz przyjął szereg zmian w przepisach, np. mocno podwyższając kwotę, powyżej której wymagane jest rozpisanie przetargu, utrudniając dostęp do informacji o jego szczegółach, wprowadzając obowiązek usuwania danych o złożonych ofertach po rozstrzygnięciu przetargu (co uniemożliwia udowodnienie, że wybrana oferta nie była najlepsza), czy poszerzając uznaniowość decyzji.

Już to dawało rządzącym ogromną swobodę w transferowaniu kasy do partyjnych oligarchów, ale mało i tego – ponieważ biznesmeni z Fideszu nie obsadzili jeszcze każdej możliwej branży, zdarzały się przypadki, kiedy oferty składały tylko niezależne firmy. Żeby rozwiązać ten „problem”, ludzie Orbana pozakładali fikcyjne spółki, służące wyłącznie do wygrywania przetargów, by potem zlecać całość robót podwykonawcy – zwykle zresztą konkurentowi w przetargu – za nieco niższą cenę, różnicę zgarniając do kieszeni…

Ale to tylko początek. Po co w ogóle z kimś rywalizować, skoro dzięki władzy politycznej można go wygryźć z rynku albo przejąć? Fidesz ruszył więc i tą drogą. Jeśli jakaś firma wpadnie jego ludziom w oko, najpierw grzecznie składają właścicielowi ofertę zakupu – zwykle za cenę znacznie poniżej realnej wartości. Jeśli właściciel odmawia, zaczyna się nim interesować skarbówka i inne instytucje, wysyłając kontrolę za kontrolą. Jeśli to nie pomoże, można jeszcze odebrać firmie jakieś zezwolenie, bez którego nie może ona działać – Fidesz właśnie w tym celu powymyślał wiele nowych zezwoleń i koncesji, wydawanych mniej lub bardziej uznaniowo (zwykle bardziej). A jeśli i to nie wystarczy (lub nie jest możliwe), to do akcji musi wkroczyć sam rząd, wprowadzając ustawę, która najzupełniej przypadkowo uderza mocno właśnie w tę firmę, jednocześnie słabo lub wcale nie szkodząc konkurencji – skutkiem czego właściciel albo w końcu odda firmę za bezcen, albo zbankrutuje.

Najgłośniejszy tego typu przypadek to rozprawa z firmą billboardową ESMA: gdy kontrole i inne szykany zawiodły, parlament przyjął ustawę zakazującą umieszczania billboardów w odległości mniejszej niż dwanaście metrów od ulicy – co w mieście jest zwykle niemożliwe do uniknięcia, więc firma natychmiast zaczęła przynosić potężne straty – ale specjalnie dla jej głównego konkurenta, będącego własnością Fideszowskiego oligarchy, ustawa wprowadziła wyjątek, dzięki czemu przepis go nie dotknął. Właściciel ESMA po paru latach skapitulował, sprzedał firmę komu należało – i zaraz potem parlament ustawę anulował.

Pisanie doraźnych ustaw pod pojedyncze przypadki to już zresztą na Węgrzech norma i standard – w rozdziale „Law of rule w miejsce rule of law” autor wylicza blisko setkę ustaw skrojonych pod konkretną osobę, firmę czy wydarzenie, nierzadko wycofywanych natychmiast po tym, jak spełniły swoje zadanie – użyte dokładnie jeden raz. Taka nowoczesna forma rządzenia dekretami.

Tego typu akcje to jednak ciągle nie koniec – w niektórych branżach Fidesz w ogóle zlikwidował wolny rynek, gwarantując swoim ludziom monopol. Na przykład kasyna: najpierw, pod pozorem walki z praniem brudnych pieniędzy, rząd nakazał im zakup bardzo kosztownych systemów do śledzenia transakcji, następnie dodał drakońskie ograniczenia ich działalności, poczekał aż większość kasyn upadnie – a potem już praktycznie bez oporu wprowadził ustawę limitującą liczbę firm hazardowych w kraju do jedenastu. Stosowne zezwolenia wydawała oczywiście rządowa instytucja – i oczywiście wszystkie bez wyjątku uzyskały firmy prowadzone przez ludzi związanych z partią rządzącą. I co wtedy zrobił rząd? Otóż zlikwidował przepisy wprowadzone w pierwszym kroku, dzięki czemu kasyna mogą teraz prać pieniądze do woli…

Państwo mafijne nie jest państwem sterowanym przez ideologię, lecz jest budowane z rozmaitych paneli ideologicznych w sposób odpowiadający bieżącym celom politycznym. Pod względem racjonalnej i merytorycznej polityki jest pełne wewnętrznych sprzeczności, jednak w warstwie emocjonalnej jest spójne. To jest zresztą jego siła – dzięki temu opiera się racjonalnej krytyce.

Mafijnej logice podlega nie tylko gospodarka, ale i polityka. Obsadzanie wszystkich możliwych stanowisk w administracji swoimi ludźmi to oczywistość niewarta wspominania, zwróćmy jednak uwagę na kreatywność Orbana w tej kwestii: po dojściu do władzy w 2010 natychmiast wprowadził podatek od odpraw dla zwalnianych urzędników, o stawce – bagatela – 98%. Następnie przeprowadził czystki gdzie się dało, a gdy już je zakończył, oczywiście stawkę obniżył.

To jednak drobiazg. Mimo bezpiecznej przewagi nad opozycją, Fidesz solidnie się zabezpieczył na wypadek utraty władzy, np. wprowadzając wymóg wybierania szefów różnych państwowych instytucji większością 2/3 głosów w parlamencie, dzięki czemu w razie czego wystarczy mu 1/3 mandatów, by móc zablokować każdą nominację – a dopóki następca nie zostanie wybrany, władzę może bezterminowo sprawować „tymczasowy” zastępca… wskazany przez poprzednika. Czyli tak czy siak człowiek Fideszu. Sprytne, prawda?

A z doświadczenia wiadomo, że Orban się nie cofnie: próg 2/3 głosów na niektórych stanowiskach istniał także przed 2010, gdy Fidesz był w opozycji – i blokował wtedy wszystkie nominacje bezwzględnie, nawet kosztem paraliżu państwa, nie zgadzając się na żadne kompromisy. Albo nasz człowiek, albo nikt – tyle w temacie.

Mało jednak i tego – dodatkowo utworzono Radę Budżetową, która opiniuje projekt budżetu, a jeśli go zawetuje, prezydent (na Węgrzech wybierany przez posłów) może – ale nie musi – rozwiązać parlament i ogłosić przedterminowe wybory. Rada została oczywiście obsadzona wyłącznie przez ludzi Fideszu, z tej partii wywodzi się także prezydent, a kadencje nie pokrywają się z kadencją parlamentu – co oznacza, że ewentualny niefideszowski rząd będzie miał stale nad głową miecz Damoklesa w postaci groźby przyspieszonych wyborów, jeśli tylko Orban ich zechce.

To jednak w obecnej sytuacji dmuchanie na zimne. Fidesz ma stabilne 45-50% poparcia, kontroluje media (nieprzychylne prawie w komplecie doprowadził wspomnianymi wcześniej metodami do upadku lub przejęcia przez swoich ludzi), opozycję osłabił ograniczeniami w finansowaniu partii (sam, dzięki dojeniu państwa, normalnego finansowania przecież nie potrzebuje) i zakazem reklamowania się poza kampanią wyborczą (zakaz naturalnie nie dotyczy rządu, który uprawia propagandę na plakatach i billboardach przez 365 dni w roku), a ordynację wyborczą idealnie dostosował do swoich potrzeb: jednomandatowe okręgi wyborcze z jedną turą gwarantują mu praktycznie komplet mandatów na prowincji (czytaj: wszędzie poza Budapesztem), zwłaszcza, że opozycja nie jest w stanie zjednoczyć się przeciwko niemu – lewica i liberałowie nie połączą się przecież ze skrajnie prawicowym Jobbikiem, a samodzielnie nie mają szans na uzyskanie większości. Pełen komfort.

Ale i to jeszcze ciągle nie wszystko. Poza granicami Węgier żyje ok. 800 tysięcy Węgrów (głównie w Rumunii i innych krajach ościennych), którym Fidesz rozdał obywatelstwo i ze wszystkich sił namawia ich do głosowania w wyborach, a nawet dał im możliwość głosowania korespondencyjnego, ponieważ to głównie jego sympatycy. Mowa oczywiście o mniejszościach narodowych, a nie o emigrantach – tych jest pełno na Zachodzie i Fideszu generalnie nie cierpią, więc oni możliwości głosowania listownie nie mają. A jakby tego było mało, liczeniem głosów korespondencyjnych nie zajmuje się niezależna komisja, tylko rządowa instytucja, obsadzona przez ludzi wiadomej partii…

Brzmi podejrzanie? I słusznie: w wyborach w 2014 ze stu tysięcy głosów oddanych tą drogą, Fidesz dostał – uwaga – 95%. Z kolei w 2018 takich głosów było już ponad dwieście tysięcy, a poparcie dla Fideszu przekroczyło 96%. Owszem, dwieście tysięcy to niewiele przy ponad pięciu milionach wszystkich głosów, ale 4% też piechotą nie chodzi. Zwłaszcza gdy zwrócimy uwagę, że zarówno w 2014, jak i w 2018 Fidesz zdobył dokładnie tyle mandatów, ile wynosi większość konstytucyjna – równe 133 na 199. Przypadek?

Stosunek Orbana do UE i prowadzoną przezeń politykę najlepiej charakteryzuje publiczna debata przeprowadzona we wrześniu 2016 roku w Polsce z Kaczyńskim. Orban żartował sobie: „Na Węgrzech jest takie powiedzenie, że jeżeli komuś się ufa, to mówimy, że możemy razem konie kraść”, na co Kaczyński odpowiedział z uśmiechem: „Możemy konie kraść, mamy taką stajnię z napisem Unia Europejska”.

A co Unia na to wszystko? No niestety, z grubsza to samo co u nas: regularnie wysyła wyrazy zaniepokojenia, wiele spraw się toczy w europejskich trybunałach – ale unijne młyny mielą powoli, a i możliwości ingerencji w wewnętrzne sprawy państw członkowskich Bruksela ma ograniczone, więc niewiele z tego wynika. Tym bardziej, że Orban to gracz dużo subtelniejszy od Kaczyńskiego – w razie konfliktu nie idzie odruchowo na czołówkę, by potem świętować zwycięstwo 1:27, tylko robi krok w tył, a jak trzeba, to i kilka – czasem realnych, czasem pozornych – by Unia była syta, a mafia cała. I tym sposobem po prawie dekadzie rządów nadal ma w UE silniejszą pozycję niż Kaczyński, choć w naruszaniu jej zasad zaszedł dużo, dużo dalej…

Czy zatem dla węgierskiej demokracji jest jeszcze jakaś nadzieja?

Cóż, autor zapewnia, że jak najbardziej, że system ma najlepsze za sobą, przekroczył i zaczyna się już sypać – ale od powstania książki minęły już dobre trzy lata, a potwierdzenia tej diagnozy nie widać. Wręcz przeciwnie – w zeszłorocznych wyborach poparcie dla Fideszu nawet wzrosło z 45% do 49%, Jobbik utrzymuje się w okolicach 20%, a opozycja demokratyczna, co tu dużo mówić, szoruje po dnie. I nie ma jak się oderwać, skoro Fidesz kontroluje media i państwo w stopniu bliższym już putinowskiej Rosji niż jakiegokolwiek kraju UE. A choćby i zdołała, to musiałaby jeszcze przeskoczyć ordynację wyborczą, a potem zmagać się z bezwzględną obstrukcją ze strony Orbana. Mission impossible. Albo stanie się cud, albo Orban będzie rządzić dożywotnio.

A co w takim razie z Polską? Tu również autor wykazuje optymizm, wskazując na rozliczne różnice w sytuacji politycznej i społecznej w obu państwach – i również tutaj rzeczywistość skrzeczy złośliwie: pisząc o Kaczyńskim, Magyar podkreśla jego brak zainteresowania pomnażaniem własnego majątku, co ma go jakoby odróżniać od Orbana – niestety od czasu taśm Birgfellnera wiemy już, że to nieprawda. Prawdą jest jednak, że PiS nie zbudował jak dotąd systemu korupcyjnego, który dałoby się porównać z węgierskim, nie ma swoich oligarchów ani nie próbuje ich wykreować, no i nie ma też większości konstytucyjnej, dzięki czemu nie jest w stanie trwale i nieodwracalnie przebudować ustroju – praktycznie wszystkie jego zmiany mogą być względnie łatwo cofnięte przez następców.

Podsumowując, książka jest z naszego punktu widzenia optymistyczna i pesymistyczna zarazem, w obu przypadkach z tego samego powodu: pokazuje bowiem, że może być znacznie gorzej.


Komentarze

Skomentuj na Facebooku

Podobne wpisy