Za tę przemianę – z odkrywcy w wykonawcę poleceń – dziecko słono płaci. Traci wewnętrzną motywację, która kazała mu niestrudzenie poznawać świat, próbować, tworzyć. Działa już tylko napędzane motywacją zewnętrzną: kijem i marchewką. Z roku na rok w szkole coraz więcej jest żmudnej, przymusowej roboty, coraz więcej więc potrzeba kijów i marchewek. Potem nauczyciele zastanawiają się na konferencjach, jak zmotywować uczniów do nauki. Czyli jak przywrócić im to, co szkoła zniszczyła!
Cytat z wywiadu, którego absolutnie nie wolno przegapić – zwłaszcza, że te wszystkie herezje wygłasza doradczyni minister edukacji, co daje jakąś wątłą nadzieję, że jakieś zmiany w naszym systemie więziennictwa dla dzieci są jednak możliwe…
Komentarze
A czy rozwiązanie tutaj nie sprawdza się do szkolonego nauczyciela dla każdego dziecka indywidualnie? Ewentualnie klas do siedmiu osób na raz? (czytaj: niemożebnie wysokich kosztów)
Wiem, że jest też możliwość nauczania w domu, przez rodziców, ale to marny pomysł (wbrew zapewnieniom niektórych). Bo choćby: nie wszyscy nadają się na nauczycieli (doskonale widać to w szkołach). No i aż strach pomyśleć jakich głupot mogli by uczyć rodzice. Nie wspominając od odcięciu dzieciaka od rówieśników, pokazania mu, że poza domem jest jakiś świat.
Siedem osób w klasie może i faktycznie jest poza zasięgiem, ale zejść choćby do kilkunastu by się dało, gdyby się chciało. No ale wiadomo, najpierw edukacja musiałaby mocno awansować w hierarchii ważności, a na to widoków za bardzo nie ma. Na porządną szkołę nas nie stać, ale na marnowanie dzieciom dwunastu lat życia najwyraźniej możemy sobie pozwolić…
Rzecz nie tylko w pieniądzach. Zredukowanie liczebności klas też niewiele da jeśli sami nauczyciele nie będą odpowiednio wyedukowani a system nie będzie preferował ludzi z powołaniem a nie wyrobników. Nastawienie systemu na testy i rozwijanie czysto pragmatycznych umiejętności też nie pobudza wśród uczniów tej ciekawości świata.
Apropos ludzi z powołaniem: czy jest ich wystarczająco? Bo z podstawówki to jakoś nie bardzo z tym było.
Jakoś nie jestem przekonany, że świat potrzebuje aż tyle ciekawości, kreatywności (jak zwał, tak zwał), aby ją pielęgnować i szczepić, bo tych którzy się opierają szkolnej „niszczarce” sami z siebie jest za mało i firmy muszą się zabijać o takich pracowników. No ale załóżmy że tak jest i nawet popieram. Programom i inicjatywom nakierowanym na zmianę stanu rzeczy pesymistycznie wróżę zderzenie się ze ścianą z napisem „jakichś bzdur teraz dzieci chcą uczyć, zamiast jak wypełnić PIT-a i kiedy była bitwa pod Grunwaldem”. Zróbcie sobie wyciąg z własnego zasobu anegdot, jakie są najczęstsze zarzuty wobec systemu szkolnego – bynajmniej nie o to, że gubi ciekawość świata.
No właśnie większość z nich dotyczy materiału do nauczenia i sposobu w jakim to się robi. A i jeszcze jest całkiem sporo pomst na wprowadzenie gimnazjów (nie, nie chodzi o gimbę itp, mam na myśli poważne argumenty).
@takieGadanie
Fakt, zmianę systemu należałoby zacząć od nauczycieli, bo inaczej wszelkie świetlane plany zostaną wykoślawione przez opór materii – ale też trzeba do tego zawodu przyciągać najlepszych, a nie garstkę pasjonatów i masę ludzi z selekcji negatywnej – tak więc znowu rzecz się rozbija o miejsce edukacji na liście priorytetów.
@Ejdzej
Nie tylko o kreatywność jako taką chodzi (choć jestem przekonany, że bezmyślnych wyrobników tak czy siak nigdy nie zabraknie), ale w ogóle o podejście do życia, jakiego dzisiejsza szkoła oducza – otwarcie na nowe doświadczenia, zdrowy krytycyzm i szeroko pojęta zdolność do samodzielnego myślenia. A argument „jakichś bzdur teraz dzieci chcą uczyć” tak czy siak pada przy dowolnych modyfikacjach programu – z wyjątkiem tych, które go wyłącznie zubażają.