Dzień Wojska Polskiego – skąd się wzięło to święto? Co to za rocznica? Kto odpowiedział bez zastanowienia, może przejść do następnego akapitu. Kto potrzebował się zastanowić, czy – o zgrozo – skorzystać z Google lub Wikipedii (z doświadczenia wiem, że nie jest to szczególnie rzadki przypadek), niech dobrze zapamięta, że to rocznica bitwy warszawskiej. Bitwy, w której pokonaliśmy jedną z najpotężniejszych wówczas armii świata. Bitwy, która uratowała naszą dopiero co odzyskaną niepodległość. Bitwy, która uratowała Europę przed ofensywą komunizmu. Bitwy, którą zaliczono do przełomowych bitew w historii świata. Bitwy, którą bez żadnej przesady można uznać za największy sukces militarny w naszej historii, porównywalny tylko z Grunwaldem i Wiedniem.
Bitwy, która mimo to w świadomości historycznej Polaków praktycznie nie istnieje.
Fakt, jakieś tam obchody rocznicowe były, coś tam o ówczesnych bohaterach wspomniano, paru blogerów coś tam na ten temat skrobnęło – ale było to właśnie „coś tam”. Nie żebym się domagał pompatycznych przemówień, gigantycznych parad, patosu i nadęcia – wręcz przeciwnie, wszelki patos i oficjalne uroczystości raczej mnie drażnią. Tak się jednak składa, że dwa tygodnie wcześniej mieliśmy inną rocznicę. Jaką – na pewno nie muszę nikomu mówić, na pewno nikt po Google ani po Wikipedię nie sięgnie – po raz kolejny bowiem jej obchody były tak huczne, pompatyczne, patetyczne i medialne, że strach było lodówkę otworzyć. I poza nielicznymi malkontentami nikomu nie przeszkadzał fakt, że to rocznica jednej z najcięższych porażek w naszej historii.
Owszem, szanuję bohaterstwo powstańców i doceniam ich poświęcenie – tym niemniej drażni mnie wynoszenie ich niemalże na ołtarze, przy jednoczesnym zapominaniu o innych bohaterach, którzy też szli pod kule bynajmniej nie plastikowe. A w dodatku szli nie po to, żeby bohatersko zginąć, tylko po zwycięstwo. Jak powiedziałem, bohaterstwo szanuję, niezależnie od efektów ich walki – jak jednak słusznie zauważył gen. Patton, „na wojnie nie chodzi o to, żeby zginąć za ojczyznę, tylko o to, żeby zmusić do tego wroga„. Jeszcze bardziej lapidarnie wyraził to Jacek Komuda: „Nie mogę czytać o naszych moralnych zwycięstwach, gdyż jestem zwolennikiem viktorii amoralnych, czyli takich, po których trup wrogów Rzeczypospolitej ścielił się aż po horyzont„. Pod rozwagę wszystkim patryjotom, wyznającym wobec wojen i powstań olimpijską postawę Cubertina, że nie zwycięstwo się liczy, a sam udział.
Niestety, w Polsce tacy właśnie patryjoci dominują, a zwycięstwo jest już nie tylko lekceważone, ale wręcz pogardzane, zaś porażki otacza się nieledwie kultem. W świadomości przeciętnego Polaka centralne miejsce zajmują przegrane powstania oraz obozy koncentracyjne, Katyń i Jałta. A zwycięstwa – cóż, kiedyś podobno jakieś były, ale ostatnie to chyba u Sienkiewicza. A o dwóch wygranych powstaniach nie pamięta prawie nikt – a nawet ci, którzy coś pamiętają, pewnie się właśnie zaczęli zastanawiać, kiedy było to drugie, bo słyszeli tylko o jednym powstaniu wielkopolskim.
Żeby nikogo nie trzymać w niepewności – powstań wielkopolskich było, bagatela, pięć, a drugie (czy raczej pierwsze) zwycięskie miało miejsce w roku 1806. W każdym z nich walczyło więcej ludzi niż w powstaniu warszawskim. Walczyli skutecznie i w nagrodę zostali całkowicie zapomniani, podczas gdy zrywy z góry skazane na klęskę pamiętamy doskonale i jeszcze nierzadko chwalimy. Prawdziwy Polak może tylko przegrywać, a jak już wygra, to patryjoci mu tego nie wybaczą. Tak jak endecy nigdy nie wybaczyli Piłsudskiemu, że wywalczył niepodległość, a bitwę warszawską przechrzcili na „cud nad Wisłą”, żeby zdeprecjonować jego sukces. Tak jak dziś inni patryjoci piszą (za nasze pieniądze) książki o rzekomej współpracy Wałęsy z SB, żeby i jego historyczny sukces podważyć. Podobnie jak całego Okrągłego Stołu, który według patryjotów był zdradą i tragedią narodową.
I to mnie właśnie drażni najbardziej – przykre, acz graniczące z pewnością przekonanie, że gdyby Wałęsa w 1980 wezwał naród do obalenia komuny siłą, gdyby naród go posłuchał, gdyby skończyło się to ogólną rzezią i tysiącami ofiar (z samym Wałęsą włącznie), to dziś byłby otoczony absolutnym kultem, a najgoręcej by go czcili ci sami, którzy teraz rzucają w niego gównem. Bo o ile krytyka przegranych uchodzi u nas za niedopuszczalną i niepatriotyczną, o tyle zwycięzcami można pomiatać do woli. Co kraj, to obyczaj…
Komentarze
No ale, przecież. Powstańcy bili Nazistów, a to źli ludzie byli. Za to pod Warszawą od Marszałka (a to persona non grata przecież) po dupie dostali komuniści, a ich kocha cała Polska.