Cichy Fragles

skocz do treści

Co z tą Irlandią?

Dodane: 14 czerwca 2008, w kategorii: Polityka, Przemyślenia

Stało się. Traktat z Laeken – alias eurokonstytucja, alias traktat lizboński – po raz kolejny poległ w referendum. Przeciwnicy integracji jak zwykle zareagowali na to euforią i tekstami o rychłym końcu UE, a politycy jak zwykle zareagowali zakłopotaniem, powtarzaniem „jakoś to będzie” i patrzeniem po sobie, kto ma jakiś pomysł, co z tym fantem zrobić. Problem w tym, że chwilowo nikt takiego pomysłu nie ma. Propozycja wyłączenia Irlandii z traktatu jest nonsensowna, jako że traktat reguluje m.in. takie kwestie jak skład Komisji Europejskiej czy system głosowania w Radzie UE – a tu żadnych wyjątków przecież być nie może. Powtarzanie referendum nie wchodzi w grę, bo to już by była jawna kpina z demokracji, zresztą bez żadnej gwarancji sukcesu. Cóż zatem począć?

Zacznijmy od kwestii podstawowej – dlaczego właściwie Irlandczycy byli przeciw? Oczywiście nie dlatego, że mają coś przeciwko Unii. Przeciwnicy integracji naturalnie głoszą wszem i wobec, że wynik referendum to głos sprzeciwu wobec „planów budowy superpaństwa”, „dyktatu Brukseli”, „socjalistycznych (ew. liberalnych) zapędów eurokratów” itd., ale sondaże mówią co innego – zdecydowana większość Irlandczyków popiera integrację i nie ma większych zastrzeżeń co do jej kształtu. Głosowanie dotyczyło tylko i wyłącznie samego traktatu – czy może raczej wyobrażeń o nim, bo większość argumentów używanych w kampanii referendalnej miała luźny związek z prawdą (a niektóre były wręcz zwykłymi kłamstwami, jak choćby dyżurny zarzut, że Unia każe zalegalizować aborcję i eutanazję). Przeciwnicy traktatu po raz kolejny z sukcesem użyli sprawdzonego sloganu „nie wiesz, głosuj przeciw”, a zwolennikom po raz kolejny nie przyszło do głowy, żeby na to głupie hasło odpowiedzieć mądrzejszym „nie wiesz, nie głosuj”. Inna sprawa, że gdyby udział w referendum wzięli tylko dobrze poinformowani, frekwencja wyniosłaby pewnie z 5%.

No właśnie – czy jest w ogóle sens przyjmować w drodze referendum dokument tak „techniczny”, regulujący kwestie w większości całkowicie abstrakcyjne dla przeciętnego obywatela? Moim zdaniem nie bardzo – referenda powinny dotyczyć spraw zasadniczych i zrozumiałych dla wyborców, a nie szczegółowych regulacji, które zajmują paręset stron, i których sens tylko prawnicy są w stanie w pełni pojąć. No ale takie Irlandia ma prawo, że umowy międzynarodowe muszą być zatwierdzane przez wyborców, i nic na to nie poradzimy – ten przepis jest jednym z fundamentów irlandzkiej neutralności i nie ma mowy o jego zmianie. Z drugiej strony, nie da się upchać kompleksowej reformy Unii na paru kartkach, a „uatrakcyjnianie” jej na siłę przez dorzucenie paru nośnych propagandowo paragrafów byłoby po prostu jej psuciem i objawem traktowania wyborców jak dzieci. Z trzeciej strony, Unia potrzebuje reform, żeby sprawniej funkcjonować, a bez zgody Irlandii nie ma mowy o ich przeprowadzeniu. Jak z tego wybrnąć?

Przede wszystkim trzeba się w końcu pogodzić z porażką. Czego by nie mówić o zaletach traktatu z Laeken, prawda jest taka, że przegrał on trzy z czterech referendów – i to w zdecydowanie prounijnie nastawionych krajach. Można marudzić, że nikt tej opasłej księgi nie przeczytał, ale takie są prawa demokracji i nie da się ich dłużej ignorować. Nawet jeśli kolejne poprawki do traktatu skłonią w końcu wyborców do jego poparcia, będzie to tylko doraźne obejście problemu, a nie jego rozwiązanie. A że problem jest poważny, widać po bilansie ostatnich lat – oprócz wspomnianych trzech porażek były jeszcze dwa referenda w sprawie przyjęcia euro, które również przyniosły negatywny wynik. A jedyny wniosek, jaki z tego wyciągnęli politycy, brzmi – unikać referendów. Stłucz pan termometr, nie będziesz pan miał gorączki – chciałoby się powtórzyć za Wałęsą.

Ale skąd się ta gorączka wzięła? Cóż, mógłbym w tym miejscu powtórzyć wszystkie te hasła o oderwaniu elit politycznych od wyborców, deficycie demokracji i przeroście biurokracji, ale szkoda na to klawiatury, bo to tylko slogany, które niewiele wyjaśniają. Politycy zawsze są mniej lub bardziej oderwani od rzeczywistości, demokracji jest zawsze za mało, a biurokracji za dużo. Owszem, unijne instytucje potrzebują więcej demokracji, bo obecnie wpływ wyborców na nie jest praktycznie zerowy – ale dla przeciętnego wyborcy, który o większości tych instytucji w życiu nie słyszał, nie ma to wielkiego znaczenia. Podobnie jak przerost biurokracji, którą oczywiście trzeba zwalczać, ale to mimo wszystko drugorzędny problem.

Tymczasem podstawową przyczyną kłopotów Unii jest, moim zdaniem, wyczerpanie się formuły integracji odgórnej. Dlaczego przestała ona zdawać egzamin? Po pierwsze, zniknęły wyzwania, z jakimi Wspólnota Europejska zmagała się przez dekady (zimna wojna, podział Europy, problemy gospodarcze). Po drugie, integracja zaszła na tyle daleko, że pojawiły się silne opory przed jej dalszym zacieśnianiem. Po trzecie, coraz bardziej doskwiera brak poczucia wspólnoty, którego politycy nie są w stanie zbudować. Paradoksalnie to właśnie przeciwnicy integracji zdołali stworzyć międzynarodową społeczność, która jak jeden mąż rusza do boju, gdy tylko nadarzy się okazja, by dokopać Unii – natomiast zwolennicy pozostają niezintegrowani i w takich chwilach, jak irlandzkie referendum, ich głos jest prawie niesłyszalny.

Jakie jest zatem rozwiązanie? Dwa słowa: „Katedra i bazar”. Słynny esej Erica Raymonda o wyższości modelu „bazaru” (system tworzony oddolnie, przez społeczność programistów i użytkowników) nad „katedrą” (system tworzony odgórnie, przez zamkniętą grupę programistów) wydaje się doskonale opisywać obecny problem UE i sposób jego rozwiązania. Szczególnie jego szósta teza wydaje się tu pasować jak ulał:

Najkrótszą i najłatwiejszą drogą w kierunku szybkiego rozwoju kodu i efektywnego jego odpluskwiania jest traktowanie użytkowników jako osób uczestniczących w projekcie.

Przechodząc od metafor do konkretów: tym, czego potrzebuje Unia, jest system, w którym motorem integracji będą oddolne inicjatywy, nie konwenty mędrców czy szczyty unijne – niczego tym ostatnim nie ujmując. Jak miałyby te oddolne inicjatywy wyglądać? Trzy słowa: Unia wielu prędkości. Koncepcja wśród zwolenników integracji bardzo niepopularna, traktowana niemal jak zaprzeczenie idei Unii Europejskiej – ale czy słusznie? Przecież już dziś w niektórych dziedzinach mamy jej namiastki – wspólną walutę przyjęło dotychczas 15 państw (szesnasta Słowacja dołączy do nich za pół roku), do Strefy Schengen należą 22 państwa, do Eurokorpusu pięć (szósta będzie Polska). Czy jest to powód do niepokoju? Wręcz przeciwnie – dzięki możliwości ograniczenia jakiejś unijnej polityki tylko do krajów, które ją popierają, można uniknąć odwiecznego problemu z takimi krajami jak Wielka Brytania, która jest zawsze na „nie” i wielokrotnie już hamowała integrację wbrew pozostałym państwom. Gdyby sztywno trzymać się dogmatu „jednej prędkości”, nie byłoby ani euro, ani Schengen.

Oczywiście w modelu wielu prędkości podstawową kwestią byłoby zapewnienie, że inicjatywy integracyjne państw członkowskich nie będą dla nikogo w Uni zamknięte, nie będą ze sobą konkurować ani się dublować i nie posłużą do tworzenia nieformalnych grup nacisku – wszystko to, jak również koordynacja takich przedsięwzięć, byłoby obowiązkiem UE, która pełniłaby w takim systemie rolę promotora i moderatora. Tym sposobem mielibyśmy możliwość prawie dowolnie daleko idącej integracji bez związanej z tym konieczności przekonywania maruderów i sceptyków, których przecież nigdy nie brakuje, a wraz z kolejnymi rozszerzeniami siłą rzeczy jest ich coraz więcej. Nie trzeba by było nikogo na siłę wciągać do gry – udane inicjatywy skłaniałyby do przyłączania się do nich, nieudane umierałyby śmiercią naturalną lub byłyby reformowane w mniejszym gronie (a więc łatwiej i mniejszym kosztem). Skończyłyby się też może denne kampanie referendalne, w których jedni mówią „głosujcie na tak, bo się Unia zawali”, a drudzy – „głosujcie na nie, może się Unia zawali”.

Dowcip w tym, że podobne rozwiązanie znalazło się w… traktacie lizbońskim. Słuchając polityków i publicystów, którzy nas teraz straszą Unią wielu prędkości, można więc bardzo łatwo orzec, kto tego traktatu nie czytał…


Komentarze

Podobne wpisy