Wybory za pasem, a kampania jeszcze bardziej niemrawa niż pięć lat temu. O jej poziomie merytorycznym szkoda w ogóle mówić – jedno wielkie dziadostwo. Nic dziwnego, że frekwencja też się zapowiada jeszcze mniejsza, choć już poprzednio była rekordowo niska. Określenie „wybory drugiej kategorii” samo się nasuwa…
W tym miejscu wypadałoby umieścić litanię narzekań na słabość Europarlamentu, krótkowzroczność wyborców i ignorancję polityków, ale nie mam ochoty powtarzać po raz sto pierwszy tego, co już zostało powiedziane sto razy. Tym bardziej, że w tych kwestiach i tak nic się praktycznie nie da zrobić – wzrost znaczenia EP tak czy siak musi postępować małymi krokami i żadna siła tego znacząco nie przyspieszy; podobnie wyborcy i politycy są jacy są i nie zmienią się z dnia na dzień. A poza tym jest jeszcze jedna ważna kwestia, którą mało kto porusza – i to na nią chciałbym przede wszystkim zwrócić uwagę.
Mianowicie: O co tak naprawdę chodzi w tych wyborach? Jakie ma znaczenie, na kogo zagłosujemy? Czy istnieje jakakolwiek różnica np. między głosem na PO i głosem na PSL, skoro jedni i drudzy należą do tej samej frakcji w Europarlamencie? Czy ma jakiekolwiek znaczenie (poza psychologicznym), która partia te wybory wygra?
Tu właśnie leży pies pogrzebany – w krajowych wyborach stawka jest jasna (kto wygrywa, ten rządzi), natomiast w eurowyborach tej stawki nie widać – wygrana partii XYZ praktycznie nic jej nie daje i w żaden zauważalny sposób nie wpływa na cokolwiek, a w dodatku podziały partyjne w wyborach nie pokrywają się z podziałami w parlamencie. Wobec tego przeciętny wyborca nie ma tak naprawdę żadnego powodu (poza osobistymi sympatiami), by głosować na tych czy tamtych – i tak nie zrobi to żadnej widocznej różnicy.
Co niektórzy już się pewnie domyślają, do czego zmierzam: kandydaci powinni startować nie pod szyldami PO czy PiS, tylko swoich frakcji w EP. I nie chodzi mi o to, żeby PO i PSL (czy SLD i Centrolewica) tworzyły wspólne listy, tylko o coś więcej – partie startujące w eurowyborach powinny być po prostu międzynarodowymi ugrupowaniami niezależnymi od partii narodowych. Co by to dało?
Po pierwsze, wybory do EP przestałyby być traktowane po macoszemu, bo partie biorące w nich udział nie miałyby żadnych innych wyborów na głowie. Skończyłoby się wysyłanie do Strasburga polityków z drugiego planu czy wręcz z łapanki, skończyłoby się wysyłanie na przymusową emigrację polityków skompromitowanych w kraju (Ziobro) czy niewygodnych dla partyjnych liderów (Olejniczak). W wyborach zaczęliby startować wyłącznie ludzie, którzy rzeczywiście chcą zasiadać w EP, a nie tacy, z którymi partia nie miała co zrobić, więc ich rzuciła na front europejski.
Po drugie, kampanie wyborcze do EP zaczęłyby rzeczywiście dotyczyć Unii, a nie np. oceny rządu Tuska. Kandydaci PES czy ALDE nie mieliby żadnego powodu, żeby się interesować problemami PO, gdyby ta nie była dla nich konkurencją. W ogóle nie mieliby powodu, by się angażować w krajowe spory polityczne, bo po prostu nie byłaby to sfera ich działalności. Merytorycznie kampanie mogłyby na tym tylko zyskać. Co więcej, stałyby się one bardziej międzynarodowe – obecnie bowiem kampania w każdym kraju toczy się w całkowitym, praktycznie stuprocentowym oderwaniu od tego, co się dzieje u sąsiadów.
Po trzecie, powstałyby wreszcie realne siły polityczne zainteresowane przede wszystkim kształtem Unii jako całości, nie traktujące jej instrumentalnie, jak partie narodowe. Debata o integracji dostałaby wreszcie potężny napęd dzięki pojawieniu się silnej konkurencji w tej dziedzinie.
Po czwarte wreszcie, Europarlament zacząłby bardziej przypominać parlament z prawdziwego zdarzenia, a nie przypadkową zbieraninę polityków, z których spora część nie ma o jego pracach bladego pojęcia i niespecjalnie się nimi interesuje. Straciłby na aktualności popularny w Strasburgu żart, że gdyby do Unii kandydowało państwo z takim parlamentem jak EP, to nie zostałoby przyjęte jako niedemokratyczne.
Oczywiście nie ma róży bez kolców – na krótką metę wprowadzenie takiego rozwiązania z pewnością jeszcze by obniżyło frekwencję i ogólne zainteresowanie eurowyborami. Frakcje w EP nie istnieją w świadomości wyborców ani w mediach, musiałyby budować markę praktycznie od zera.
Pytanie wreszcie – czy taka zmiana jest realna? Trudno orzec, skoro temat nie istnieje. Wiele partii pewnie by zaprotestowało z przyczyn ideologicznych, choć z pragmatycznego punktu widzenia dla większości byłaby to zmiana jak najbardziej korzystna – eurowybory są dla nich głównie problemem, bo większych profitów nie przynoszą, a kampania kosztuje. No ale, jako się rzekło, temat nie istnieje, więc trudno orzec, jaka by była reakcja na taką propozycję. Ale reakcja czytelników tego bloga może trochę mi powie;-).
Komentarze
Niech nie będzie niczego.
W sumie Kononowicz kandyduje, więc kto wie…
To jest, zdaje się, z grubsza rzecz biorąc projekt Zielonych.