Cichy Fragles

skocz do treści

Samolubny gen (Richard Dawkins)

Dodane: 19 lutego 2009, w kategorii: Literatura, Nauka

Samolubny gen | Richard Dawkins (Prószyński i S-ka)

Richard Dawkins jest ostatnio znany głównie jako wojujący ateista i autor „Boga urojonego”, przez co jego wcześniejsze dokonania zostały zepchnięte w cień. A szkoda, bo są one może mniej medialne, ale na pewno ważniejsze niż jego obecna publicystyka. Co prawda sam zainteresowany wydaje się uważać inaczej, ja jednak powtórzę tu za Einsteinem, że „polityka jest czymś istotnym tylko dzisiaj, a równania są wieczne” (oczywiście „równania” należy tu rozumieć metaforycznie). Krucjata Dawkinsa, nawet jeśli przyniesie jakieś efekty, prędzej czy później zostanie zapomniana, natomiast koncepcja samolubnego genu będzie „żyć” wiecznie, chyba że nastąpi jakaś niewyobrażalna dziś rewolucja, która by ją unieważniła.

Na czym ta koncepcja polega? Najkrócej rzecz ujmując, na przewartościowaniu roli genów w procesie ewolucji – według Dawkinsa to one są jej podmiotem, a osobniki, populacje czy gatunki jedynie przedmiotem. Innymi słowy, to nie geny są narzędziem służącym istotom żywym w walce o przetrwanie, lecz na odwrót – walka toczy się między genami, a wszelkie istoty (włącznie z nami) są tylko narzędziami wykorzystywanymi przez geny. Dla podkreślenia tego faktu Dawkins konsekwentnie używa terminu „maszyny przetrwania” na określenie wszelkich organizmów, podkreślając przy każdej okazji, że sensem ich istnienia jest rozpowszechnianie genów, które je tworzą.

Na pierwszy rzut oka może to sprawiać wrażenie sztuczki retorycznej albo intelektualnego żartu. Nic bardziej mylnego – podejście genocentryczne okazuje się dużo lepiej wyjaśniać rzeczywistość niż teoria doboru grupowego, bezlitośnie piętnowana przez Dawkinsa za nadmierne uproszczenia czy wręcz zakładanie tez, które ma udowadniać. Przykładowo altruizm osobniczy, który kiedyś stanowił dla ewolucjonistów problem „techniczny” (skoro altruizm szkodzi osobnikowi, zmniejszając jego szansę na dochowanie się potomstwa, w jaki sposób zdołał się rozwinąć?), z punktu widzenia „samolubnego genu” można wyjaśnić bardzo łatwo – pewne altruistyczne zachowania osobnika po prostu opłacają się jego genom, więc gen wywołujący skłonność do takich zachowań szybciej się rozprzestrzenia i z czasem uzyskuje przewagę w puli genowej. A zachowania te opłacają się genom, ponieważ ten sam gen zwykle występuje u wielu osobników – przy czym im większy stopień pokrewieństwa, tym większe prawdopodobieństwo występowania danego genu u innego osobnika, a zatem i większa skłonność do altruizmu wobec niego.

Najlepszym i najpiękniejszym potwierdzeniem słuszności teorii „samolubnego genu” jest bez wątpienia przypadek owadów społecznych (np. pszczół czy mrówek), nazwanych tak z racji tworzenia przez nie społeczeństwa z silnym podziałem ról: mamy tu królową, która siedzi w głębi ula czy mrowiska i zajmuje się wyłącznie składaniem jaj, oraz robotnice, które opiekują się jajami i młodymi, utrzymują i rozbudowują swoją siedzibę, zdobywają pożywienie i tak dalej – a same żadnego potomstwa nie posiadają i nawet nie mogą go spłodzić. Przez długi czas gryzło to naukowców – w jaki sposób mógł się rozwinąć tak daleko idący altruizm? Jak może on dalej trwać, skoro altruistyczne osobniki są bezpłodne? Gdzie tu interes robotnic? Sprawa na pierwszy rzut oka beznadziejna, a jednak odpowiedzi na te pytania okazują się całkiem proste. Podstawową przyczyną jest… dzieworództwo.

Oddajmy głos Dawkinsowi:

W gnieździe błonkówek żyje zwykle tylko jedna dojrzała królowa. W młodości wykonała lot godowy, a otrzymane podczas lotu plemniki zmagazynowała na resztę swojego długiego życia, trwającego dziesięć i więcej lat. W ciągu tych lat, gospodarując oszczędnie plemnikami, zapładnia swoje jaja w czasie ich przemieszczania się przez jajowody. Lecz pewna część jaj nie ulega zapłodnieniu. Z nich rozwijają się samce. Tak więc samiec nie ma ojca, a wszystkie komórki jego ciała zamiast podwójnego zestawu jak u nas (jednego od ojca i jednego od matki) zawierają tylko pojedynczy zestaw chromosomów (wszystkie otrzymane od matki).
(…)
Natomiast samica błonkówek jest pod tym względem normalna – ma ojca i zwyczajny podwójny zestaw chromosomów we wszystkich swoich komórkach. To, czy samica rozwinie się w robotnicę, czy w królową, nie zależy od jej genów, ale od sposobu pielęgnacji.
(…)
Dopiero gdy przechodzimy do sióstr, zaczyna się robić ciekawie. Rodzone siostry nie dość, że mają wspólnego ojca – dwa plemniki, którymi je spłodzono, były gen w gen identyczne. Pod względem genów ojcowskich siostry są więc jak jednojajowe bliźniaczki. Jeśli jedna z nich ma gen A, musiała otrzymać go albo od ojca, albo od matki. Jeśli dostała go od matki, istnieje 50-procentowa szansa, że jej siostra ma go również. Ale jeśli dostała go od ojca, szansa na to, że gen ten ma również jej siostra, wynosi 100 procent. U błonkówek spokrewnienie między rodzonymi siostrami wynosi więc nie 1/2 jak u zwierząt o typowym sposobie determinacji płci, ale 3/4.
Wynika z tego, że samica błonkówek jest bardziej spokrewniona ze swoimi rodzonymi siostrami niż ze swoim potomstwem płci obojga.

Krótko mówiąc, robotnicy (a raczej jej genom, bo sama robotnica nie ma tu nic do gadania) bardziej się opłaca dbać o potomstwo królowej-matki, niż o własne – i tym sposobem płodność przestała jej być potrzebna, a dbałość o dobro społeczności mogła wyprzeć osobniczy egoizm. Żeby jednak było jeszcze ciekawiej, między królową a robotnicami nadal się toczy genowa rywalizacja, której przedmiotem stały się składane jaja – z punktu widzenia genów królowej optymalna proporcja płci wynosi 1:1, gdyż potomstwo obojga płci jest z nią jednakowo spokrewnione (tzn. ma dokładnie połowę jej genów), natomiast z punktu widzenia robotnic ta proporcja wynosi 3:1 na korzyść samic, ponieważ stopień pokrewieństwa między siostrami wynosi 3/4, a między siostrą i bratem tylko 1/4. Jakkolwiek paradoksalnie by to nie brzmiało, choć osobniki są altruistami, ich geny nadal dbają tylko o własny interes.

A interes ten, wbrew utartemu stereotypowi, nie jest bynajmniej tożsamy z interesem gatunku. Wygrywają te geny, które sprawniej się rozprzestrzeniają w populacji, nie te, które przynoszą jej korzyści. Przykładowo żaden gatunek nie ma pożytku z wewnątrzgatunkowej agresji, a jednak pojedynki o samicę czy o przywództwo w stadzie są w świecie zwierząt powszechne. Dlaczego? Ano dlatego, że osobnik nieagresywny, który nie podejmie walki, ma mniejsze szanse na rozprzestrzenienie swoich genów niż osobnik, który idzie po trupach do celu, więc geny skłaniające do agresji wygrywają wyścig z genami pacyfizmu. Oczywiście w praktyce różnie to wygląda – u wielu gatunków pojedynki są bezkrwawe, czasem wręcz sprowadzają się do robienia groźnych min tak długo, aż któryś z rywali odpuści – jednak normą jest, że agresja się opłaca. Genom, rzecz jasna, bo osobnikom już niekoniecznie (agresywny typ ma większe szanse zginąć w walce albo mocno w niej ucierpieć), a na pewno nie gatunkowi, który więcej by zyskał na zgodnej współpracy. Gatunek ludzki nie jest tu bynajmniej wyjątkiem, o czym chyba nie trzeba nikogo przekonywać.

Wracając do książki (bo trochę już od niej odbiegłem), podaje ona multum przykładów genowej rywalizacji, opisując je oczywiście dużo bardziej wyczerpująco niż niniejsza recenzja – chwilami wręcz łopatologicznie, co muszę autorowi policzyć na minus, bo nierzadko poświęca on parę stron na wyjaśnianie czegoś, co można bez problemu zmieścić w jednym akapicie. Drugi minus to ciągłe powtarzanie głównej tezy książki – autor z upodobaniem podkreśla przynajmniej co parę stron, że geny są podstawą ewolucji i głównym punktem odniesienia – co za trzydziestym razem trochę już drażni. Trzeci, już na szczęście ostatni minus, to trochę chaotyczny układ książki – autor skacze to tu, to tam, jedne kwestie analizuje dogłębnie mimo ich słabego związku z tematem (vide rozdziały poświęcone dylematowi więźnia czy teorii memów), po innych ledwie się prześlizguje – jak choćby ciekawa kwestia „wąskiego gardła”, jakim są gamety w rozmnażaniu płciowym. Cała książka zresztą koncentruje się na ewolucji zachowań, kwestie związane z budową organizmów spychając na drugi plan – ale to akurat zrozumiałe, biorąc pod uwagę specjalność zawodową autora.

Trzeba wreszcie podkreślić, że od pierwszego wydania „samolubnego genu” minęło już ponad trzydzieści lat, więc zdążył się on już odrobinę zestarzeć – to, co wówczas było małą rewolucją, dziś jest już oczywistością. Nadal jednak pozostaje to książka ze wszech miar godna polecenia, jako znakomity wykład ewolucjonizmu – wystarczająco prosty dla laika, ale nadal interesujący dla pasjonata.

Ocena: 5+


Komentarze

Podobne wpisy