Od upadku „Thorgala” tudzież zakończenia „Kaznodziei” i „Sandmana” mocno mi brakuje dobrej serii komiksowej. One-shotów na wysokim poziomie wychodzi całkiem sporo, ale z seriami gorzej – poza „Lucyferem” nie ma prawie niczego godnego uwagi. Gdy zatem pojawił się „Y”, bardzo dobrze oceniany i nagrodzony Nagrodą Eisnera za scenariusz, dużo sobie po nim obiecywałem.
Zaczyna się, zgodnie z zasadą Hitchcocka, od trzęsienia ziemi, i to nie byle jakiego. Oto pewnego pięknego dnia, bez żadnej widocznej przyczyny, jednocześnie na całym świecie, w ciągu kilku chwil umierają wszyscy mężczyźni. No, prawie wszyscy. Jedynym ocalałym jest niejaki Yoryk Brown – młody bezrobotny z Nowego Jorku. Los mężczyzn podzielają zresztą samce wszystkich gatunków – z wyjątkiem jednego małpiszona wabiącego się Ampersand i należącego (cóż za przypadek) do Yoryka. Niezły początek, a autorzy przedstawili kataklizm naprawdę świetnie – bez fajerwerków, bez taniego efekciarstwa, umiejętnie budując napięcie odliczaniem do „godziny zero”, której nikt z bohaterów się nie spodziewa.
Cóż zatem począć z tak pięknie rozpoczętym komiksem? No właśnie, tu się zaczyna problem. Yoryk dociera do Waszyngtonu, spotyka się z nową panią prezydent i w prawdziwym świecie na tym by się skończyło – rząd zamknął by go w bazie wojskowej otoczonej kordonem czołgów, zaprzągł do jakże przyjemnego odtwarzania gatunku, ludzkość (przynajmniej w USA) byłaby uratowana i mielibyśmy happy end… ciut za połową pierwszego tomu. Trochę za szybko, więc zamiast tego mamy ulubioną zagrywkę amerykańskich scenarzystów, czyli pozbawienie bohaterów zdrowego rozsądku. Pani prezydent wysyła Yoryka do Bostonu celem odnalezienia wybitnej genetyczki, która ma ustalić, dlaczego akurat jemu udało się przeżyć. Samo w sobie niezbyt to mądre, ale nie dość na tym – wysyła go tam pieszo, w towarzystwie raptem jednej agentki, pomimo że świat po katastrofie jest pełen niebezpieczeństw, a największe z nich to amazonki – kobiety, które uznały śmierć mężczyzn za swoje wyzwolenie, a gdy dowiadują się o jednym ocalałym, oczywiście stawiają sobie za cel jego likwidację…
OK, nikt nie jest doskonały i na ten jeden idiotyzm można by machnąć ręką. Podobnie jak na to, że Yoryk to skończony cymbał, pozbawiony cienia instynktu samozachowawczego i co chwila pakujący się w kłopoty. Niestety, na tym debilizmy się nie kończą – jak się później okaże, Rosjanki wysłały z superważnym zadaniem do Ameryki również tylko jedną agentkę, która w dodatku prawie nie mówi po angielsku (w życiu by mi do głowy nie przyszło, że w rosyjskim wywiadzie po półwieczu zimnej wojny w ogóle mogłaby się taka trafić), ale na miarę swoich skromnych możliwości paple na prawo i lewo o celu swojej misji. Celu, o którym zresztą rząd USA nie miał prawa nie wiedzieć (szczegóły pominę, żeby nie spoilerować), a jednak najwyraźniej nie wiedział, co należy uznać za jeszcze jeden nonsens. No ale skoro – jak się okaże jeszcze później – w tym rządzie zasiada kobieta, która bardziej ufa izraelskiej armii niż swoim służbom, to czemu tu się dziwić. Dobrze, że chociaż Izraelki mają rozum i nie wysyłają do Ameryki samotnej agentki, tylko cały oddział wojska.
Cóż, może te wszystkie zachowania to przejawy jakiejś kobiecej logiki, której mój samczy umysł nie może pojąć – ale skoro scenarzysta też jest mężczyzną, to co on może wiedzieć o kobiecej logice? Ech, chyba lepiej zostawić ten temat. Żeby jednak pozostać przy znęcaniu się, muszę objechać autorów za niezbyt wiarygodny obraz świata po apokalipsie. W pierwszym tomie jeszcze jakoś to wygląda, ale już w drugim trupy i zgliszcza gdzieś znikają, a pod koniec trzeciego oglądamy już zupełną sielankę, przy której można odnieść wrażenie, że tak naprawdę nic wielkiego się nie wydarzyło, a faceci po prostu jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności nie wchodzą w kadr. W obliczu zagłady połowy ludzkości (że nie wspomnę o spodziewanym końcu życia na Ziemi, skoro nie ma się jak rozmnażać) należałoby oczekiwać ogólnego załamania, fali depresji i samobójstw, eksplozji przemocy, rozkwitu sekt wszelakich i tak dalej, a zamiast tego oglądamy miasteczko, którego mieszkanki nie mają większych problemów niż treść wystawianej tam sztuki teatralnej. Raptem kilka miesięcy po katastrofie. Litości.
Wracając do fabuły – chyba nikogo specjalnie nie zaskoczę, mówiąc, że wspomniana wyprawa z Waszyngtonu do Bostonu szybko zmienia się w jazdę bez trzymanki przez całą Amerykę (bo pani genetyk ma swoje laboratorium aż w Kalifornii, a bohaterom oczywiście nie starczy rozumu, żeby poprosić rząd o pomoc), z dodatkowymi atrakcjami w postaci ścigających Yoryka amazonek i Izraelek. Trzeba przyznać, że historia pomimo wszystkich tych dziur rozwija się zgrabnie, a nagłych zwrotów akcji nie brakuje – ba, chwilami autor wręcz z nimi przesadza. Pomimo całej wcześniejszej litanii narzekań nie jest więc źle, choć mogłoby być lepiej – jak już się zabija trzy miliardy ludzi, to wypadałoby z tej sytuacji wycisnąć coś więcej niż zabawę w ściganego. Liczę zatem, że w kolejnym tomie podróż wreszcie się skończy i dowiemy się w końcu czegoś o przyczynach katastrofy – bo jak dotąd nie wiadomo na ten temat dokładnie nic.
A jak się dowiemy, to może przy okazji stanie się jasne, skąd ta Nagroda Eisnera dla scenarzysty. Za piękne oczy jej chyba nie dostał, a póki co scenariusz jest „zaledwie” dobry – może nieco powyżej przeciętnej, ale zdecydowanie bez rewelacji. Podobnie jak rysunki – poprawne, ładne, ale też z nóg nie zwalają. I tak też należy ocenić całość – z zastrzeżeniem, że jesteśmy ciągle w fazie wstępnej i kolejne tomy mogą wszystko zmienić. Niestety, raczej nie na tyle, żeby móc zaliczyć tę serię do klasyki gatunku. Za dużo potencjału już się zmarnowało. Szkoda, bo początek był naprawdę obiecujący.
Ocena: 4+
Komentarze
lrn2seksmisja.
Z Seksmisją to wiele wspólnego nie ma, poza podobnym punktem wyjścia. Raczej nie spotkamy się tu z twierdzeniem, że Kopernik była kobietą;-).
ale i tak lepsza polska seksmisja niż jakieś zagraniczne cuda i dziwy
Ale w Seksmisji nie było Azjatek i Afrykanek, więc „zagraniczne cuda” mają tu przewagę. Choć z drugiej strony w „Y” nie ma golizny (cholerna amerykańska pruderia), więc niech będzie remis;-).
Ee, była w Seksmisji, jedna mulatka chyba… w jednej krótkiej scenie, coś tam zagadała po angielsku.
Hmm, nie pamiętam takiej sceny. Pamiętam, że była jakaś strażniczka, co zagadała po niemiecku, ale to chyba nie to…
Tak z ciekawości, wspomniałeś, że tam są jakieś Amazonki, którą chcą kolesia ubić, by być wyzwolone, czy one nie zdają sobie sprawy, że ich wolność potrwa jedno pokolenie? Bo jak rozumiem klonowanie, stwarza problem klonu-klona, czyli narastającego zniekształcenia informacji, więc nie jest brane pod uwagę?
Chyba w ogóle nie zauważyły tego problemu, bo słowa na ten temat nie było. Zresztą akcja toczy się w dzisiejszych czasach i bez żadnych przyszłościowych technologii, więc o klonowaniu ludzi nie ma mowy. Ale najpewniej w dupie to miały – bądź co bądź fanatyzm nie idzie w parze ze zdolnością do logicznego myślenia.
Sigvatr: inteligentna wojująca feministka? za dużo wymagasz