Cichy Fragles

skocz do treści

Przeczytane jesienią

Dodane: 28 grudnia 2009, w kategorii: Literatura

Kościół, lewica, dialog (Adam Michnik)

Kościół, lewica, dialog | Adam Michnik (Agora)

Pierwsza książka Michnika, napisana w 1976, cieszy się też opinią najlepszej. I trudno się temu dziwić – książka natychmiast po pierwszym wydaniu wywołała burzę, a z dzisiejszej perspektywy widać wyraźnie, że było to dzieło bez mała wizjonerskie.

Burza wzięła się z tego, że książka była w najwyższym stopniu niepoprawna politycznie – i to nie w potocznym tego słowa znaczeniu (gdzie „niepoprawni” jesteśmy z definicji my, a „poprawni” nasi przeciwnicy, bo „polityczna poprawność” to nic więcej niż pusta obelga), tylko niepoprawna naprawdę. Nie dlatego, że antykomunistyczna (tu autor niewiele mógł sobie zaszkodzić, w 1976 miał już za sobą jedną odsiadkę), tylko dlatego, że atakująca bezpardonowo środowisko lewicy laickiej – z którego Michnik się wywodził i którego był prominentnym reprezentantem – a w dodatku biorąca w obronę drugiego po komunie wroga, czyli Kościół. Ciężko było bardziej się narazić swoim towarzyszom.

Tym bardziej, że Michnik uderzył bardzo celnie, wypominając lewicowcom (a i samego siebie przy tym nie oszczędzając), że domagając się demokratyzacji systemu, zarazem tolerowali (czy nawet popierali) prześladowanie Kościoła i łamanie jego podstawowych praw, nazywając to fałszywie ograniczaniem przywilejów i dążeniem do neutralności światopoglądowej państwa. Tymczasem w warunkach totalitarnego reżimu zagrożeniem dla wolności wyznania dawno już przestał być Kościół, a stała się nim komunistyczna władza, zwalczająca Kościół nie ze strachu przed państwem wyznaniowym, lecz z potrzeby zapewnienia sobie monopolu na prawdę. Atakowania Kościoła nie można już więc uznać za walkę o wolność, tylko wręcz przeciwnie – za wspieranie reżimu w jego antywolnościowych zapędach.

A tu lewica ma wiele na sumieniu, pisze Michnik, obszernie cytując obelżywe ataki komunistów na Kościół, listy biskupów domagających się uczciwego dialogu oraz wypowiedzi lewicowców, w dobrej lub częściej złej wierze stających w tym sporze po stronie rządu i z rzadka tylko dostrzegających racje drugiej strony. Tymczasem racja w większości przypadków stała zdecydowanie po stronie Kościoła.

W większości, ale nie zawsze. Przy całym poczuciu winy wobec Kościoła, jakie bije z tej książki, nie pomija ona i jego grzechów, począwszy od agresywnej walki o kolejne przywileje w czasach Drugiej RP (skąd my to znamy?) przez wspieranie skrajnej prawicy i głoszenie nietolerancji, kończąc na pielęgnowaniu urazów sprzed wojny i głoszeniu kuriozalnych czasem postulatów – jak choćby domaganie się zniesienia ślubów cywilnych czy wzywanie wiernych do bojkotowania szkół nie prowadzących lekcji religii. Michnik nie kryje też, że w przypadku ewentualnego upadku komunizmu obawia się powrotu „Kościoła konstantyńskiego”, czyli w symbiozie z władzą świecką narzucającego swoje porządki państwu – i jak dziś już wiemy, nie były te obawy bezpodstawne. Nic zatem dziwnego, że i Kościół nie przyjął tej książki z entuzjazmem.

A powinien był, bo zasadnicze przesłanie książki brzmi: lewica i Kościół są w walce z totalitaryzmem po tej samej stronie barykady i do czasu odzyskania wolności obie strony powinny odłożyć swoje spory na bok, a skoncentrować się na wspólnych celach i wartościach. Jak wiadomo, historia przyznała Michnikowi całkowitą rację, a z datą wydania książki trafił on idealnie – dwa lata później Karol Wojtyła został papieżem i tytułowa lewica chcąc nie chcąc zaczęła z tytułowym Kościołem nawiązywać tytułowy dialog, czego jednym z efektów stał się w końcu upadek komunizmu. Tym samym książka stała się w dużej mierze nieaktualna, ale nie przestała być mądra i godna polecenia. Szczególnie tym, którzy uważają, że Michnik to wróg Kościoła, komuch i mason;-).

Ocena: 5-

Lucyfer: Boska komedia

Lucyfer: Boska komedia (Egmont)

Czwarty tom serii przynosi nam wreszcie pierwszą konfrontację – Basanosy stwierdzają, że przydałby im się własny Wszechświat, a że znają sposób na pokonanie Lucyfera, to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zająć jego miejsce. No, może oprócz jednego drobnego szczegółu – we Wszechświecie Lucyfera nie są w stanie przewidywać przyszłości…

Jako że seria na tym tomie się nie kończy, nie mamy się co oszukiwać – wiadomo, że Lucyfer nie może jeszcze (?) przegrać. Ale po raz pierwszy musi pokazać lwi pazur, a nie tylko subtelnie kierować wydarzenia na właściwy tor. I trzeba przyznać, że ten pazur w końcówce naprawdę pokazuje.

Nie pokazuje go natomiast scenarzysta, który wyraźnie chciał dać czadu i mocno się sprężył, ale trochę mu zabrakło mocy, żeby wgnieść czytelnika w fotel. Nie żeby było źle, ale i nie rewelacyjnie – trochę tu za dużo naciąganych zbiegów okoliczności i deus ex machina, a za mało klimatu przez duże K. Seria ciągle trzyma wysoki poziom, ale nadal nie jest to poziom Sandmana – i obawiam się, że raczej nigdy nie będzie. Tym niemniej już czekam na kolejny tom i zapewne kolejną konfrontację. Może następnym razem wyjdzie efektownie, a nie tylko efekciarsko.

Ocena: 5-

Zobacz także: Lucyfer 1-2, Śnienie, Lucyfer 3

Słoneczna loteria (Philip K. Dick)

Słoneczna loteria | Philip K. Dick (Rebis)

Debiutancka powieść Dicka – dla jego fanów to w zasadzie wystarczy za rekomendację. Debiuty jednak ukazują zwykle tylko namiastkę możliwości autora i nie inaczej jest w tym przypadku. Ba, nawet z tą „namiastką” można polemizować, bo powieść jest mało „dickowska” – nie ma tu nawet jego znaku firmowego, czyli rozsypującej się rzeczywistości. Świat cały czas stoi mocno w posadach i ani myśli wystawiać zdrowego rozsądku bohaterów na próbę, co u Dicka (z wyjątkiem paru powieści realistycznych) zdecydowanie nie jest normą.

Inna sprawa, że świat sam w sobie trudno uznać za normalny – oto Ziemię ogarnęła mania loterii wszelakich, do tego stopnia, że drogą losowania wybiera się nawet najwyższe władze. Każdy człowiek ma własną kartę, na którą może paść główna wygrana w postaci władzy nad światem – przynajmniej w teorii, bo w praktyce kartami się często handluje lub oddaje się je pracodawcom, gdyż każdy chce mieć więcej kart, by zwiększyć swoje szanse w losowaniu. W sumie diabli wiedzą po co, bo posada to niezbyt ciepła – można ją legalnie przejąć, po prostu mordując aktualnego jej posiadacza. Ten ma do ochrony gwardię wiernych mu telepatów, zdolnych przejrzeć każdą taktykę i każdy fortel, ale mordercy mają sposób, żeby sobie z nimi poradzić…

Jako się rzekło, powieść nie pokazuje pełni możliwości Dicka i zdecydowanie nie zwala z nóg. Miło się czyta, ale nic ponadto.

Ocena: 4

Czas w dziejach (G. J. Whitrow)

Czas w dziejach | G. J. Whitrow (Prószyński i s-ka)

Dobrem najsprawiedliwiej rozdzielonym jest – jak wiadomo – rozum, bo nikt się nigdy nie skarży, że go dostał za mało. Według tego samego kryterium najbardziej niesprawiedliwie podzielony jest czas, bo na jego brak skarżą się bez przerwy wszyscy, choć niby mamy całą wieczność do dyspozycji. No, może nie całą, bo przecież wszyscy kiedyś umrzemy. Według autora właśnie to ostatnie spostrzeżenie, dokonane przez naszych prehistorycznych przodków, dało początek historii dzielenia i mierzenia upływającego czasu, żeby go lepiej wykorzystać.

A historia to długa i – szczerze mówiąc – średnio zajmująca, przynajmniej w wykonaniu Whitrowa, bo wiele rozdziałów sprowadza się do monotonnej wyliczanki, kto jaki miał kalendarz i podział dnia, bez jakiegoś bardziej przekrojowego spojrzenia. Jest kilka ciekawszych fragmentów, np. o tym, jak chrześcijaństwo przyczyniło się do zmiany postrzegania czasu, wypierając koncepcję cykliczną (czas bez początku i końca, zapętlający się i powtarzający w nieskończoność) na rzecz liniowej (czas miał początek i będzie miał koniec, a wszelkie wydarzenia są niepowtarzalne), ale generalnie wszystko grzęźnie w szczegółach.

Co więcej, zganić trzeba wydawcę – gdy autor dochodzi do czasów średniowiecznych, w których zaczęły się rozwijać zegary mechaniczne, pojawiają się szczegółowe opisy kolejnych mechanizmów wraz z ilustracjami – ale ilustracje są tak małe i niewyraźne, że w większości przypadków nie ma z nich żadnego pożytku, wobec czego i same opisy tracą sens, bo na podstawie samych słów ciężko sobie wyobrazić, jak działały te wszystkie wychwyty czy zapadki.

Cóż dodać – jeśli kogoś interesuje ten temat, to oczywiście warto zajrzeć, ale książka raczej tego zainteresowania bardziej nie pobudzi, bo bliżej jej do podręcznika niż do publikacji popularno-naukowej.

Ocena: 4-


Podobne wpisy