Cichy Fragles

skocz do treści

Przeczytane w wakacje

Dodane: 22 października 2009, w kategorii: Literatura

Heh, wakacje. Udał mi się dowcip.


Fun Home (Alison Bechdel)

Fun Home | Alison Bechdel (Timof i cisi wspólnicy)

Dawno już nie było komiksu w takim stopniu dostrzeżonego przez media spoza getta. Przyczyna – jak to zwykle bywa, modny temat, czyli w tym przypadku homoseksualizm. Autobiografia lesbijki, której ojciec miał gejowskie skłonności – czy trzeba tu coś dodawać?

No cóż, dla porządku jednak dodajmy, że treść jest dużo mniej sensacyjna, niż by mogło sugerować poprzednie zdanie. Komiks traktuje głównie o relacjach autorki z jej ojcem – relacjach, jak nietrudno zgadnąć, dość skomplikowanych. Ojciec to antypatyczny dziwak, „traktujący meble jak dzieci, a dzieci jak meble”, zainteresowany głównie literaturą i upiększaniem domu w nieskończoność, a do tego tyran zadręczający rodzinę swoimi obsesjami. Gdy zatem ginie w wypadku, nikt specjalnie po nim nie płacze. Potem jednak autorka dowiaduje się od matki o jego sekretnym życiu i zaczyna patrzeć na niego z innej perspektywy, widząc w nim bratnią duszę, porównując i niemalże utożsamiając się z nim. Przypomina sobie wszystkie dobre chwile, próbuje patrzeć na minione zdarzenia jego oczami i generalnie buduje sobie jego wizerunek od nowa, by na koniec stwierdzić, że ten patologiczny ojciec był jednak dla niej największym wzorem i podporą życiową.

Streszczam to oczywiście dość stronniczo i trochę przejaskrawiam, ale tylko trochę. Podejście autorki do ojca zmienia się na przestrzeni tych dwustu stron aż nazbyt radykalnie – można odnieść wrażenie, że skoro już poczuła z nim jakąś więź, to postanowiła go wybielić i wyidealizować choćby siłą. Ale to może tylko moje wrażenie. Z innych wrażeń – plus za formę (zgrabne czarno-biało-zielone rysunki pełne szczegółów, charakterystyczny styl), minus za dłużyzny i lekki bałagan w treści (pewnie zamierzony, ale jednak bałagan). Całość niewątpliwie godna uwagi, jakoś jednak nie podzielam powszechnego zachwytu nad tym tytułem. Jest nieźle, ale do rewelacji daleko.

Ocena: 4+


Człowiek z Marsa (Stanisław Lem)

Człowiek z Marsa | Stanisław Lem (Agora)

[tom 20 Lemowej Kolekcji]

Przed debiutem powieściowym („Astronauci”) Lem, jak przystało na początkującego fantastę, pisywał opowiadania dla czasopism. Nie fantastycznych wprawdzie, bo takowych wówczas w Polsce nie było – ale niektóre pisma literackie nie brzydziły się fantastyką, a periodyki naukowe chętnie uatrakcyjniały swoje łamy szczyptą SF. Oczywiście z poziomem było różnie – sam Lem zresztą wstydził się swoich pierwszych tekstów i zabraniał je wznawiać – ale już wtedy udało mu się napisać bardzo obiecujące opowiadanie (a właściwie to już raczej mikropowieść), jakim był właśnie „Człowiek z Marsa”.

Utwór bez wątpienia inspirowany „Wojną światów” Wellsa – dość powiedzieć, że Marsjanin przybywa na Ziemię w wielkim pocisku i nie ma wobec nas dobrych zamiarów, a i opisy jego wyglądu nasuwają skojarzenia z Wellsem. Różnica jest taka, że tym razem Marsjanin jest tylko jeden, a w dodatku nie zniósł lądowania zbyt dobrze – został więc schwytany i zamknięty w laboratorium, gdzie naukowcy próbują go poddać badaniom. Próbują – bowiem delikwent jest ciągle (ledwo) żywy, a do tego promieniuje jak reaktor atomowy, więc trudno się do niego dobrać. Oczywiście nie zniechęca to naukowców, którzy wprawdzie chcieliby go utrzymać przy życiu i nawiązać kontakt, ale w ostateczności mogą się zadowolić sekcją zwłok…

Jak nietrudno zgadnąć, Lem porusza przy tej okazji niejeden ważki problem: definicja życia (ciało Marsjanina jest praktycznie w całości sztucznym mechanizmem), niemożność kontaktu z Obcymi, etyka naukowa… Pojawia się tu wiele motywów, które będą się przewijać przez dalszą twórczość, samo opowiadanie jest jednak dopiero wczesną zapowiedzią późniejszych sukcesów – sporo tu jeszcze niedociągnięć, błędów logicznych i uproszczeń, również styl pozostawia trochę do życzenia.

I tak jednak prezentuje się ono bardzo dobrze na tle reszty tekstów – mamy tu bowiem także wybór opowiadań realistycznych (a czasem socrealistycznych) z lat czterdziestych. Powiem krótko – daleko im do Lema, jakiego znamy. Wiele z nich sprawia wręcz wrażenie niedokończonych szkiców czy wprawek, pisanych raczej do szuflady niż z myślą o publikacji – z noty wydawniczej wynika jednak, że wszystkie się publikacji doczekały, co wiele mówi o poziomie czasopism, które je przyjęły. Owszem, parę tekstów czyta się nieźle, w niektórych widać początki talentu, ale większość mógł sobie wydawca odpuścić – tom mógłby być o połowę cieńszy i o tyle samo lepszy.

Ocena: 4-


Błogosławiony wiek (Tomasz Piątek)

Błogosławiony wiek | Tomasz Piątek (PIW)

Różne już mieliśmy alternatywne rzeczywistości, ale takiej chyba jeszcze nie: oto świat, w którym rozwój technologii wyglądał mniej więcej tak samo jak „u nas”, natomiast ewolucja poglądów i mentalności zatrzymała się w czasach wiktoriańskich. A właściwie nawet się nie zatrzymała, tylko poszła w kierunku jeszcze większego rygoryzmu moralnego i gorliwszej religijności. Mamy więc z jednej strony wszystkie technologiczne dobrodziejstwa przełomu tysiącleci, a z drugiej – ludzi tak religijnych i konserwatywnych, że ojczulek Rydzyk uchodziłby wśród nich za bezbożnego liberała. Również sytuacja geopolityczna niewiele się tu zmieniła od czasów sprzed rewolucji przemysłowej – imperium brytyjskie wciąż istnieje i rządzi połową świata (w tym Ameryką, która nie zdołała wywalczyć niepodległości), a za głównego wroga ma panujące nad większością Europy cesarstwo francuskie, rządzone przez dynastię Bonapartów. Brzmi ciekawie, ale czy realnie?

Cóż, nadzieje na realizm lepiej czym prędzej porzucić i nie traktować tej wizji zbyt serio. Autor popuścił wodze wyobraźni maksymalnie, wręcz prowokacyjnie. Chociażby kwestia religijności – nie ma tu nie tylko ateistów, ale w ogóle nikogo choćby umiarkowanie religijnego. Wszyscy bez wyjątku są pobożni aż do bólu, nawet w tajnych służbach ze świecą szukać jakiegoś cynika – agenci z radością spędzają czas na modlitwach i czytaniu Biblii, żaden ani myśli grzeszyć w wolnych chwilach z kobietami. I nie jest to w żadnym razie tępy fanatyzm czy religijność na pokaz – wszyscy traktują religię całkowicie serio, a problemy teologiczne stanowią główny temat rozmów i rozmyślań. Podobnie z konserwatyzmem – dość powiedzieć, że nawet młodzież się nie buntuje, tylko dąży do idealnej dyscypliny i posłuszeństwa.

Mamy tu więc nie tyle alternatywną historię, co raczej alternatywny świat, budzący pewne skojarzenia z „Ziemią Chrystusa” Dukaja. Cała powieść zresztą mocno pachnie Dukajem – całościowa wizja świata, sposób jej przedstawienia, dialogi zamieniające się w uczone wywody (jak u Dukaja każdy bohater jest naukowcem czy filozofem, tak tutaj każdy jest teologiem), ogólny klimat – wszystko to wskazuje na silną inspirację. A do tego mamy jeszcze dziewiętnastowieczny język, tak jak w „Lodzie” – choć to akurat czysty zbieg okoliczności, bo „Błogosławiony wiek” powstał rok przed „Lodem”.

Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie jeden problem – co autor miał na myśli? Bez wątpienia jest to powieść o dojrzewaniu, zarówno dosłownie (głównego bohatera poznajemy jako młodzieńca i obserwujemy jego wchodzenie w dorosłość), jak i metaforycznie – trudno uznać za przypadek, że niemal wszystkie ważniejsze postacie przechodzą jakąś metamorfozę, zmieniając poglądy czy nawet religię. Co jednak konkretnie chciał Piątek powiedzieć, trudno orzec. W perypetiach głównego bohatera trudno się dopatrzeć sensu (niczym u Vonneguta), zakończenie jest już zupełnie dziwaczne, a przesłanie niezrozumiałe – chyba nie tylko dla mnie zresztą, bo nie znalazłem żadnej recenzji, która by zawierała jakąś sensowną interpretację. Może autor wzniósł się na zbyt wysoki poziom abstrakcji, albo po prostu sam się pogubił w swojej wizji? Tak czy siak warto się o tym przekonać samemu, bo pomimo wszystkich niejasności czyta się to bardzo dobrze.

Ocena: 5-

Zobacz także: Kilka nocy poza domem


Bez komentarza (Ivan Brun)

Bez komentarza | Ivan Brun (Kultura Gniewu)

Tytułowe wyrażenie kojarzy się przede wszystkim z politykami, którzy, gdy nie chcą lub nie potrafią odpowiedzieć dziennikarzom na jakieś pytanie, rzucają w stronę kamer „bez komentarza” i wykonują odwrót na z góry upatrzone pozycje. Telewidzom może się ono także kojarzyć z noszącymi podobne tytuły programami na kanałach informacyjnych typu EuroNews czy TVN24 – programami złożonymi z samych nagrań, bez podpisów i bez głosu dziennikarza objaśniającego, o co tu chodzi. W tym przypadku to drugie skojarzenie jest trafniejsze, mamy tu bowiem zbiór historyjek na różne tematy, opowiedzianych całkowicie bez słów. Ale nie bez dymków – tyle że zamiast słów zawierają one proste rysunki, dające do zrozumienia, co bohater powiedział.

I właśnie rysunki (zarówno w dymkach jak i poza nimi) zasługują tu na największą pochwałę – autor bez wątpienia ma talent i bardzo charakterystyczny styl, więc jest na co popatrzeć. Przede wszystkim na postacie – ludziki o dziecinnym wyglądzie, który to wygląd mocno kontrastuje z ich zachowaniami: ludziki najczęściej się zajmują robieniem sobie wzajemnie krzywdy, sposobami zdecydowanie niedziecinnymi (dość powiedzieć, że komiks nie bez powodu jest tylko dla dorosłych). Pochwalić należy też sposób opowiadania historii – bez słów nie jest to proste zadanie, ale autor wywiązuje się z niego znakomicie.

Gorzej jest, niestety, z treścią. Historyjki, z jednym czy dwoma wyjątkami, sprowadzają się do powielania ogranych schematów i eksploatowania stereotypów: wielkie korporacje wyzyskują pracowników, niszczą środowisko i generalnie zrobią wszystko dla pieniędzy, bogaci nie dostrzegają biednych, telewizja ogłupia i żeruje na najniższych instynktach, bieda i brak perspektyw popycha do przestępczości… Nuda, panie. Brak komentarza nie służy tu skłonieniu czytelnika do samodzielnego myślenia – w większości przypadków komentarz jest po prostu zbyteczny, a niektóre historyjki wręcz walą przesłaniem między oczy. Naprawdę szkoda takich fajnych rysunków na taką słabą treść, więc liczę, że następnym razem Brun znajdzie sobie dobrego scenarzystę.

Ocena: 4+


Podobne wpisy