Cichy Fragles

skocz do treści

Skonsumowani (Benjamin R. Barber)

Dodane: 12 listopada 2009, w kategorii: Literatura

Skonsumowani | Benjamin R. Barber (Muza)

Barber, który zasłynął kilka lat temu książką „Dżihad kontra McŚwiat”, tym razem skoncentrował się na McŚwiecie, a konkretnie na patologiach i zagrożeniach towarzyszących gospodarce rynkowej. Problemy opisane przez autora zgrabnie podsumowuje podtytuł: „Jak rynek psuje dzieci, infantylizuje dorosłych i połyka obywateli”.

Co do psucia dzieci, trudno się nie zgodzić – co prawda kolejne państwa zakazują reklamy do nich skierowanej, ale nie są w stanie całkowicie ich ochronić przed wszechobecnym klimatem konsumpcjonizmu i działaniami speców od marketingu, którzy robią co mogą, żeby wychowywać sobie kolejne pokolenia konsumentów. Autor szeroko opisuje, jak wyrafinowanych chwytów i przemyślanych do najmniejszego szczegółu strategii używa się do wciągania dzieci niemalże od urodzenia w świat konsumpcji i kreowania im hierarchii wartości, w której nowe zabawki czy ciuchy są najwyższym celem i sensem życia. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że dzieci są wobec ataku marketingowców praktycznie bezbronne, a efekty – cóż, efekty tłoczą się w galeriach handlowych, radośnie kupując np. kolejną komórkę, jeszcze bardziej wypasioną od poprzedniej, kupionej miesiąc temu. A ich dzieci będą jeszcze bardziej bezbronne, bo już nawet na ochronę przez rodziców nie będą mogły liczyć…

Z zepsutych dzieci wyrastają bowiem infantylni dorośli, stwierdza autor – i trudno się z nim nie zgodzić, ale część książki dotycząca infantylizmu pozostawia wiele do życzenia. Po pierwsze, definiuje on infantylizm tak szeroko, że w tej definicji zmieściłoby się pewnie 90% ludzkości, włącznie z ludźmi, którzy uroki kapitalizmu znają co najwyżej z telewizji. Wolni od oskarżenia o infantylizm byliby według Barbera chyba tylko wiktoriańscy dżentelmeni, bo objawem infantylizmu wydaje się tu być niemal wszystko, co odstaje od konserwatywnych ideałów: wolne związki, rozwody, bezdzietność, korzystanie z serwisów społecznościowych, gry komputerowe, no i oczywiście wszelkie możliwe przejawy konsumpcyjnego trybu życia.

Nie twierdzę, że nie ma w tym ziarna prawdy – wszystkie te zjawiska mogą się oczywiście łączyć z infantylizmem. Problem w tym, że autor na ziarnie poprzestaje, bardzo mocno generalizując, a rzetelną wiedzę i zrozumienie zastępując stereotypami. Najbardziej to widać przy okazji gier komputerowych – ile razy jest o nich mowa, prawie zawsze mamy jakąś gafę, zdradzającą zerową znajomość tematu. Takie wpadki, jak zaliczanie GTA do gier dla dzieci, można jeszcze wybaczyć, ale podsumowywanie gier jako takich stwierdzeniem, że służą one wyłącznie rozwijaniu zręczności i propagowaniu przemocy, to już oznaka zupełnej ignorancji, trudnej do wybaczenia u autora tej klasy.

Na szczęście dużo lepiej wypada ostatnia część, opisująca wpływ wspomnianych zjawisk na kształt demokracji, jak również relacje między demokracją i rynkiem. Autor nie zostawia tu na „religii rynku” suchej nitki, pisząc wręcz o „rynkowym szariacie”, według którego wolność gospodarcza jest wartością najwyższą, wszelkie jej ograniczenia są z definicji nieuzasadnione i szkodliwe, a w walce o dusze i portfele konsumentów zasady moralne nie obowiązują. Porównanie z religią nie jest bezpodstawne – rynek bowiem, tak jak religia, kreuje własny system wartości i dąży do wpojenia go wszystkim, a najlepiej ustanowienia obowiązującym prawem. A w tym ostatnim zadaniu pomocni są oczywiście politycy, którym wielki biznes nie szczędzi wsparcia. Barber przytacza amerykańskie statystyki, z których wynika, że większość czołowych darczyńców wspiera obie główne partie w podobnym stopniu, dzięki czemu może liczyć na przychylność ustawodawców niezależnie od decyzji wyborców…

Oczywiście poza wpływami bezpośrednimi są i pośrednie, jak choćby tabloidyzacja polityki – media chętnie promują polityków, którzy im podbiją oglądalność/czytelnictwo/klikalność, więc i politycy robią co mogą, żeby swoją skuteczność w podbijaniu zwiększyć, obojętnie jakimi sposobami (vide Lepper) – a jak to zmienia politykę, przekonujemy się od kilku lat także na własnym podwórku, gdzie salony zeszły już do poziomu magla, a programy i poglądy dawno przestały mieć znaczenie. Specjaliści od socjotechniki lubią podkreślać, że polityk to taki sam towar jak proszek do prania – i faktycznie z roku na rok coraz trudniej dostrzec jakąś różnicę.

Tytułem podsumowania: na plus można policzyć Barberowi chłodne i dość obiektywne podejście do tematu, w którym ciężko o wyważone stanowisko – w dyskusji o wadach wolnego rynku z jednej strony mamy gorliwych liberałów, twierdzących że wolny rynek jest bytem doskonałym i wad mieć nie może, a z drugiej strony równie gorliwych socjalistów, którzy rynek jaki taki uważają za zło (nie)konieczne. Barber nie przyłącza się do żadnego z tych obozów, konsekwentnie krytykując wady i nadużycia kapitalizmu, a nie kapitalizm sam w sobie. Bardzo rzadki to przypadek.

Na minus: poza wspomnianymi wcześniej generalizacjami i brakiem rzetelności, dość powierzchowne traktowanie opisywanych zjawisk i główna słabość amerykańskich autorów, czyli łopatologia i wodolejstwo. Gdyby wyciąć niepotrzebne dłużyzny, z pięciuset stron zostałoby może dwieście, a całość czytałoby się dużo lepiej, bez poczucia marnowania czasu na czytanie oczywistości. Ja takie poczucie niestety miałem, a garść ciekawych spostrzeżeń nie do końca rekompensuje ogólną nudę (choć nie powiem, żeby źle się to czytało). Ale zaryzykować mimo wszystko warto.

Ocena: 4+


Komentarze

Podobne wpisy