Wstyd przyznać – taki klasyk, a ja go dopiero teraz przeczytałem. Co prawda klasyki mają to do siebie, że nie trzeba ich czytać, żeby wiedzieć, o czym są – dawno więc wiedziałem, że to historia o dystopijnym świecie przyszłości, gdzie ludzi seryjnie się produkuje drogą klonowania, a wyższa kultura przestała istnieć, zastąpiona przez rozbuchany konsumpcjonizm, pigułki szczęścia i prymitywne rozrywki. Taka powierzchowna wiedza nie może jednak zastąpić samodzielnej lektury.
A z samej lektury, po świetnym wstępie przybliżającym nam tajniki produkcji ludzi (naturalne porody już w ogóle się nie zdarzają, a słowa typu „matka”, „ojciec” czy „rodzina” uchodzą za tak wulgarne, że w tekstach zwykle się je wykropkowuje), dowiadujemy się, że w owym świecie, inaczej niż u Orwella, rzeczywiście panuje powszechne szczęście i dobrobyt – co i nie dziwi, skoro ludzie już na etapie prenatalnym (w butlach zastępujących łono matki) poddawani są stosownej obróbce, żeby jak najlepiej pasować do przewidzianej dla nich roli w społeczeństwie, no i jak najlepiej się z tym czuć. Po narodzinach wybutlowaniu obróbka zresztą nie ustaje – niemowlęta poddawane są bodźcom mającym w nich wyrobić „właściwe” odruchy i skojarzenia, a dzieciom nieco starszym wtłacza się prawomyślne treści do główek przez sen, za pomocą magnetofonu powtarzającego w kółko wierszyki i slogany.
Po takim wychowaniu kontrola w dorosłym życiu jest już niepotrzebna – ludzie zostali tak uformowani, że istniejący porządek nie może im się nie podobać, jakiegokolwiek miejsca by w nim nie zajmowali. Mimo wszystko czasem się zdarzają aspołeczne jednostki, takie jak Bernard Marks (większość bohaterów nosi tu imiona lub nazwiska znanych komunistów, co ma zapewne odpowiednio uwarunkować czytelników). Z tajemniczych powodów (niektórzy sugerują niesprawność butli) różni się on trochę od innych i krzywo patrzy na idealne społeczeństwo, a szczęśliwy zbieg okoliczności pozwoli mu trochę w tym społeczeństwie trochę namieszać.
Otóż nie wszyscy żyją po nowemu – w rezerwatach dla Indian ciągle panują stare obyczaje, a ludzie nadal się, za przeproszeniem, rodzą. Bernard wyciąga więc z rezerwatu jednego mieszkańca i wprowadza go na salony. W efekcie dostajemy zderzenie skrajnie odmiennych kultur – i jak to ze skrajnościami bywa, trudno którejkolwiek z nich kibicować. Autor wprawdzie daje wyraźnie do zrozumienia, że John zwany Dzikusem reprezentuje wyższe wartości niż przedstawiciele Nowego Wspaniałego Świata, nie do końca jednak można się z tym zgodzić – może jestem skrzywiony przez życie w świecie coraz bardziej podobnym do książkowego, ale Dzikus wyzywający Leninę od ladacznic, kultywujący indiańskie rytuały, biczujący się i przemawiający cytatami z Szekspira, wydaje mi się postacią nie mniej żałosną niż klony objadające się pigułkami.
Tu właśnie upatrywałbym głównej słabości książki – krytyka systemu jest tu prowadzona z pozycji tak skrajnej, że w dużej mierze traci siłę wyrazu. Czy normy z indiańskiego reserwatu można serio traktować jako alternatywę dla McŚwiata? Poważniejszym krytykiem mógłby być Bernard, jednak autor daje mu niewiele okazji, by przedstawić swój punkt widzenia (okazją mógł być list do Mustafy Monda, ale treści zawartych tam uwag nie poznajemy), skutkiem czego w sumie nie bardzo wiadomo, co go konkretnie boli. Cóż, może on sam tego nie wie? Może, mimo swojej odmienności, sam jest produktem systemu w zbyt wielkim stopniu, żeby poddać go solidnej krytyce? A może to, co bierzemy za bunt przeciw systemowi, w rzeczywistości jest raczej wyrazem osobistego niezadowolenia z życia? Nawet w idealnym społeczeństwie mogą się przecież trafić malkontenci.
Krytyka krytyką, ale i sam system zbytnio nie przeraża, jeśli nie liczyć przemysłowej hodowli ludzi. Huxley jest zwyczajowo stawiany obok Orwella, jednak ich wizje to dwie różne pary kaloszy – totalitaryzm u Orwella może budzić tylko zgrozę i nie sposób znaleźć w nim jakichkolwiek pozytywów; Nowy Wspaniały Świat, choć oparty na paskudnych fundamentach, ma sporo na swoją obronę. Powszechny dobrobyt, pokój, bezpieczeństwo i zadowolenie z życia (może i wspomagane pigułkami, ale jednak), to luksus, jakiego w naszym świecie nie może dostąpić większa część ludzkości – i przypuszczam, że gdyby jakieś państwo zrealizowało wizję Huxleya, osiągając książkowe rezultaty, imigranci waliliby tam drzwiami i oknami. Większość ludzi nie oczekuje przecież od życia niczego więcej, niż NWŚ by im dawał…
Ba, nawet produkcję ludzi można próbować obronić: w końcu co za różnica, czy o naszej osobowości decyduje ślepy los kształtujący nasze geny i otoczenie, czy przemyślany plan (w dodatku mający na celu nasze dobro)? Tak czy siak nie mamy wpływu na to, jacy jesteśmy, więc gdzie tu zniewolenie? Dostosowywanie ludzi do systemu, zamiast systemu do ludzi, trudno uznać za właściwą drogę – ale jeśli odbywa się ono na etapie prenatalnym, to przecież bezmyślny płód nie doznaje żadnego poczucia krzywdy, a późniejsze szczęście wcale nie jest mniej autentyczne przez to, że człowiek został „dostosowany”, by móc je łatwiej osiągnąć – czyje i jakie prawa są tu zatem łamane? Prawo do cierpienia, którego domaga się Dzikus? Dziękuję bardzo. Jakkolwiek cynicznie by to nie brzmiało, lepsze płytkie szczęście, niż głębokie nieszczęście.
Jakiś niesmak mimo wszystko pozostaje – ale im dłużej nad tym myślę, tym trudniej mi wskazać jego przyczynę. Może po prostu jestem produktem Starego Paskudnego Świata, zbyt mocno przystosowanym do jego zasad?
Ocena: 5-
Komentarze
Fordowi też się tam dostało, o ile mnie pamięć nie myli:)
Dziwnym trafem ta antyspołeczna jednostka, to akurat przedstawiciel inteligencji (beta – zdaje się, że to tacy odpowiednicy nas współczesnych, pracowników umysłowych). Który w dodatku wcale taki aspołeczny nie był, po prostu miał potrzebę swoich pięciu minut.
Nie wiem też, czy książka była krytyką – bardzo jednak nęciła ta wizja: pokój na świecie, równość, powszechna szczęśliwość. No i zestawiono to z tym eksperymentem cypryjskim (dobrze pamiętam?) na końcu.
To może teraz czas odczytać „Powrót z gwiazd” bardziej jako polemikę z Huxleyem a nie powieść obyczajową?
Jak dla mnie to jedyny plus tej antyutopii. Chcę dożyć czasów, gdy kobiety nie będą musiały przechodzić przez poród, który niszczy ich pochwy. ;-)
Chyba czytaliśmy inne książki. Ja pamiętam ogłupianie ludzi alkoholem w życiu płodowym, aby nie mieli ambicji i byli pogodzeni ze swoimi niskimi pozycjami w społeczeństwie. To nie brzmi jak dobroć.
Jak dla mnie to jedyny plus tej antyutopii. Chcę dożyć czasów, gdy kobiety nie będą musiały przechodzić przez poród, który niszczy ich pochwy. ;-)
Chyba czytaliśmy inne książki. Ja pamiętam ogłupianie ludzi alkoholem w życiu płodowym, aby nie mieli ambicji i byli pogodzeni ze swoimi niskimi pozycjami w społeczeństwie. To nie brzmi jak dobroć.
Ah, i gdzie tam się ludzi klonowało?
@Sigvatr
Nawet jeśli wizja nęci, to raczej nie taka była intencja autora – choć fakt, że dostarcza on sporo argumentów za nią.
@Ejdzej
Fakt, przesłanie obu powieści było podobne – i w obu przypadkach niespecjalnie się z nim zgadzałem. Świat bez niebezpieczeństw i cierpień jakoś nijak mnie nie przeraża.
@quest
To akurat nie, i tego typu szczegóły przede wszystkim odstręczają od tego pomysłu, ale niewątpliwie „producenci” kierowali się dobrem społeczeństwa i osiągnęli w tej kwestii sporo – choć oczywiście można wątpić, czy w rzeczywistości efekty nie byłyby gorsze.
A czym innym był proces Bokanowskiego? OK, formalnie to produkcja bliźniaków, a nie klonów, ale w praktyce na jedno wychodzi.
Czytałem lata temu, to nie pamiętam. Dlatego pytam o szerszy kontekst.
„Fakt, przesłanie obu powieści było podobne”
Chyba czytałem inny „Powrót z gwiazd”, przecież przesłanie obu powieści było kompletnie różne – u Lema bohater w końcu dorasta i akceptuje zastany świat, a nawet odrzuca propozycję wyruszenia w kolejną, bezsensowną wyprawę do gwiazd.
Czy ja wiem, czy akceptuje? Raczej godzi się z tym, że innego świata nie będzie. Książki pod ręką nie mam i nie za dobrze ją pamiętam, ale Lem zarówno w „Wizji lokalnej”, jak i w wywiadach mocno krytykował konsumpcjonizm, permisywizm i pokrewne „izmy”, więc nie sądzę, żeby w „Powrocie z gwiazd” chciał powiedzieć coś przeciwnego.
Ja podobnie zapamiętałem, że to było bardziej dostosowanie się do warunków niż pełna akceptacja zastanej rzeczywistości.
Heh, od dawna mam to na liście lektur, nawet parę dni temu znalazłem, gdzie kupić. Co prawda czytelnictwo u mnie ostatnio podupadło, ale „na tapecie” nadal „Upadek smoka”, który, choć spory, wkrótce się skończy, więc rozglądam się co potem.
Książki nie czytałem, ale dylemat nad którym się zastanawiasz wygląda na zgrubsza „czy żyć szczęśliwie w kłamstwie, czy nieszczęśliwie w prawdzie”. I tu jako pierwsze skojarzenie pojawia się Matrix. W sumie wiele podobieństw, bo i bezpłciowe rozważanie i szczęśliwe życie (w Matriksie w sferze umysłu, ale w sumie co za różnica?). Główna różnica jest taka, że w Matriksie są beneficjenci takiego zakłamanego stanu rzeczy, a w NWŚ jak rozumiem nie.
Czy słusznie, tj. czy można być naprawdę szczęśliwym w nieprawdziwym świecie? Wiele religii/systemów filozoficznych odpowiada na to pytanie negatywnie. A logika? W logice zdanie f -> p jest prawdziwe. ;-)
Bunt głównego byohatera wynikał właśnie z tego, że nie potrafił się wpasować w rolę beneficjenta, chociaż z początku wydawał się antysystemowy.
„Po takim wychowaniu kontrola w dorosłym życiu jest już niepotrzebna – ludzie zostali tak uformowani, że istniejący porządek nie może im się nie podobać”
Jesteśmy poddani równie mocno działającemu procesowi socjalizacji. System zakłada przecież oddanie własnego dziecka wieku 6 lat do instytucji państwowej, którą opuszcza mając lat 18… będąc już modelowym obywatelem, zaprogramowanym tak, by wiedzieć, co można, a czego nie, co robią grzeczne dzieci i jak właściwie współistnieć w społeczeństwie… Naucz się tego, co ja Ci przekazuję, a dostaniesz piątkę… Od niegrzecznych i niepokornych lepiej trzymać się z daleka, oni pracy ani rodziny nie znajdą a system ich zniszczy…
Przy okazji zapraszam do siebie, chociaż tak po prawdzie, to mogę Ci co najwyżej buty czyścić :D>>
http://logikazbrodni.blogspot.com/