Na hasło „superbohaterowie na poważnie” każdy szanujący się miłośnik komiksu bez wątpienia wymieni „Strażników” Moore’a, „Powrót mrocznego rycerza” Millera i… pewnie nic więcej. Na tych dwóch tytułach się jednak nie kończy – oto mamy kolejne dzieło z tego nurtu, może ciut mniej ambitne i wybitne, ale nadal zdecydowanie godne uwagi.
Jak sam tytuł wskazuje, rzecz się dzieje w uniwersum Marvela. Oczami nowojorskiego fotoreportera oglądamy tu takie historyczne wydarzenia jak powstanie Sentinels, starcie Fantastycznej Czwórki z Galactusem czy śmierć Gwen Stacy. Nie, ten reporter nie nazywa się Peter Parker, nie prowadzi podwójnego życia i nie bierze udziału we wspomnianych wydarzeniach. Odmienność tego komiksu od zwykłych superbohaterskich nawalanek polega właśnie na tym, że na pierwszym planie stoją tu zwykli śmiertelnicy, którzy o herosach czytają w gazetach lub co najwyżej widzą ich czasem z daleka.
Odwrotnie niż zwykle, epickie super-starcia oglądamy tu tylko przy okazji – ważniejsze dla autora są reakcje szarych ludzi na niezwykłe zjawisko, jakim bez wątpienia są superbohaterowie. A reakcje, jak nietrudno zgadnąć, obejmują całe spektrum emocji: strach, nienawiść, ciekawość, fascynacja, uwielbienie… Niekoniecznie w tej kolejności.
Scenarzystę należy pochwalić przede wszystkim za zręczne splatanie „wielkich” wydarzeń z „małymi”, jak również za subtelne drwiny z superbohaterskich schematów i okazyjne puszczanie oka do czytelników znających świat Marvela. Zganić natomiast – za niewykorzystanie pomysłu do końca i zmarnowanie okazji na naprawdę nowe spojrzenie na temat. Skoro w komiksach Marvela standardem są heroiczne walki obracające w gruzy pół miasta, to można było coś takiego pokazać z punktu widzenia ludzi, którzy mieli pecha znaleźć się za blisko takiej bitwy – co pozwoliłoby postawić herosów w zupełnie innym świetle niż normalnie. Niestety, o jakichkolwiek zniszczeniach i ofiarach wspomina się tylko raz czy dwa, zupełnie na marginesie. Ot, rozwalili jakiś dworzec, zginęło trochę ludzi, ale co nas obchodzą takie drobiazgi…
Rysownika natomiast można już tylko chwalić – Ross nie od dziś słynie z realistycznych, bardzo malarskich rysunków, a tutaj miał wielkie pole do popisu i wykorzystał je genialnie. Szczególnie kadry z Galactusem (całostronicowe, a nawet dwustronicowe) robią ogromne wrażenie – ogromne jak sam Galactus;-). A i pomniejszych smaczków nie brakuje, więc podczas lektury warto zwracać uwagę na szczegóły.
Jak wspomniałem na początku – dzieło nie z aż tak wysokiej półki, jak „Strażnicy” i „Powrót mrocznego rycerza”, ale nadal z wystarczająco wysokiej, by warto było sięgnąć. Tylko cena (prawie trzycyfrowa) do tego nie zachęca – ale biorąc pod uwagę jakość wydania, trudno oczekiwać niższej.
Ocena: 5