Cichy Fragles

skocz do treści

Kilka słów o wyborach w USA

Dodane: 6 listopada 2012, w kategorii: Polityka


(obrazek via Policymic)

Wstyd przyznać – cała kadencja prezydencka w USA minęła, a ja od poprzednich wyborów nie popełniłem na temat polityki czołowego światowego mocarstwa ani jednego wpisu, podczas gdy żałosnym i niewiele znaczącym nawalankom w średniej wielkości kraju nad Wisłą poświęciłem tych wpisów parę dziesiątek. I mimo postanowienia poprawy, podjętego wiele miesięcy temu, niewiele zrobiłem dla zmiany tego stanu rzeczy. Cóż, pozostaje tylko podjąć kolejne postanowienie poprawy;-).

Ad rem: wbrew lansowanej przez media tezie o niesłychanej nieprzewidywalności wyniku, wybory mają zdecydowanego faworyta – jest nim Obama. W sondażach ogólnokrajowych urzędujący prezydent wprawdzie idzie łeb w łeb z Romneyem, ale w systemie większościowym nie liczy się, jakie masz poparcie, tylko w jakich stanach wygrywasz – a tu sytuacja jest daleka od remisowej. Jeśli zsumować głosy ze stanów, w których zwycięstwo danego kandydata jest praktycznie pewne, uzyskujemy wynik 237-191 na korzyść Obamy, co oznacza, że w dziewięciu „swinging states” musi on zebrać jeszcze tylko 33 głosy elektorskie (na 110 możliwych!), żeby zagwarantować sobie reelekcję. Biorąc pod uwagę, że w prawie wszystkich tych stanach sondaże dają mu lekką przewagę lub remis, wydaje się nieprawdopodobne, żeby poniósł tak dotkliwą porażkę.

Media dużo też piszą o Ohio, jako stanie, w którym koniecznie trzeba wygrać, żeby zostać prezydentem, ponieważ – co powtarzane jest ostatnio jak mantra – wszyscy, którzy tam wygrywali przez ostatnie pół wieku, wygrywali również całe wybory. Owszem, faktycznie w dwunastu ostatnich elekcjach, począwszy od 1964, Ohio zawsze głosowało na zwycięzcę, ale tylko w dwóch przypadkach (2000 i 2004 – obie wygrane Busha juniora) głosy z tego stanu przechylały szalę. Niewiele do takiej sytuacji brakowało jeszcze w 1976, kiedy Carter wygrał z Fordem 297-240, natomiast w pozostałych dziewięciu przypadkach różnica między wygranym i przegranym kandydatem była każdorazowo miażdżąca, zwykle wręcz parokrotna – nic więc dziwnego, że Ohio, stan dość reprezentatywny dla całej Ameryki, również stawiało na silniejszego.

Obama w Ohio (19 głosów elektorskich) wygrać nie musi. Nie musi też na Florydzie (29 głosów). Ba, może przegrać jeszcze w Karolinie Północnej (15) i Wirginii (13) – i nawet wtedy wygrana w pięciu mniejszych stanach wystarczyłaby mu do szczęścia. Romney, który prowadzi tylko w Karolinie Północnej i na Florydzie, potrzebuje niemal cudu, żeby zostać prezydentem. Oczywiście cuda czasem się zdarzają…

Sam, gdybym był Amerykaninem, głosowałbym raczej na Obamę – fakt, jego czteroletnie rządy nie były wybitne, zamiast obiecywanej zmiany oglądaliśmy głównie zgniłe kompromisy i półśrodki – ale też trzeba przyznać, że przyszło mu rządzić w czasach wybitnie niesprzyjających wielkim wizjom, podczas największego od kilkudziesięciu lat kryzysu i z wyjątkowo wrogo nastawioną republikańską większością w Kongresie. W tych warunkach samo utrzymanie gospodarki jako tako na powierzchni i przeforsowanie budzącej ogromne opory reformy ubezpieczeń zdrowotnych trzeba uznać za sukces – niewiele więcej dało się osiągnąć.

Co do Romneya – jeśli ma on jakieś stałe poglądy (co usilnie próbuje podać w wątpliwość, co i rusz zmieniając zdanie w różnych sprawach o 180 stopni), to raczej niewiele się one różnią od poglądów Obamy, więc i prezydentura Romneya wyglądałaby zapewne podobnie, tyle że bez obstrukcji ze strony Republikanów. Nie sądzę nawet, żeby cofnął wspomnianą reformę ubezpieczeń zdrowotnych – skoro jako gubernator Massachusetts wprowadził w tym stanie bardzo zbliżone rozwiązania, to raczej nie obali ich na poziomie kraju, choć na potrzeby kampanii wyborczej głosi oczywiście co innego. Dlaczego zatem wolałbym pozostawić u władzy Obamę?

Cóż – w kraju, gdzie rozwarstwienie majątkowe już i tak jest największe w historii, dochody górnego 1% najbogatszych od dziesięcioleci rosną szybciej niż dochody pozostałych 99%, krezusi płacą niższe podatki niż ich sekretarki, a ich lobby (krezusów, nie sekretarek) jest tak potężne, że większość parlamentarna w zeszłym roku wolała raczej doprowadzić swoje państwo do niewypłacalności niż pozwolić na likwidację ulg podatkowych Busha dla najbogatszych (a podobnie kosztowne ulgi dla najbiedniejszych ta sama większość kilka miesięcy później ostro zwalczała) – w takim kraju wybierać na prezydenta jednego z tych krezusów, który by tę sytuację zapewne jeszcze zaostrzył, byłoby co najmniej krótkowzrocznością. Trzeba dbać o równowagę w przyrodzie…


Podobne wpisy